Minimalna dawka

Roman Kluska, przedsiębiorca: "Dzienniczek" św. Faustyny zafascynował mnie dlatego, że jest to opowieść bardzo bliska biznesowi. Rozmawiał Tomasz Ponikło

06.04.2010

Czyta się kilka minut

Tomasz Ponikło: Mówi Pan publicznie, że jest człowiekiem szczęśliwym...

Roman Kluska: ...bo nim jestem.

To rzadkie w Polsce wyznanie.

Pamiętam czas, kiedy tak o sobie nie mógłbym powiedzieć, chociaż inaczej to wyglądało w oczach świata. Założyłem i kierowałem jedną z największych firm w Polsce; Optimus był notowany w WIG-20. Moje przedsiębiorstwa były liderami w branżach internetu, komputerów i kas fiskalnych. Współpracowałem ze światowymi liderami, jak Intel, Microsoft, Lock-heed Martin, spotykałem się z prezesami tych firm. Osiągnąłem sukces i czułem wielką satysfakcję. Ale nie byłem szczęśliwy.

Czego zabrakło?

Oparcia, poczucia bezpieczeństwa, klarownej perspektywy. Firmom, które powołałem do życia, byłem winny opiekę: chodziło o los pracowników i ich rodzin, o sukces biznesowy. A wszyscy oczekiwali, że w każdych warunkach poprowadzę firmę do zwycięstwa. I nikogo nie interesowało, czy zagrożenia mają charakter biznesowy, czy - nazwijmy to po imieniu - kryminalny.

Widziałem się w rozwiązaniach biznesowych, potrafiłem przewidzieć dziesięć kroków do przodu w świecie zaawansowanych technologii - to były moje talenty. Ale nie potrafiłem przewidzieć działań nie fair osób sprawujących władzę, od których było coraz gęściej. Stałem się niewolnikiem własnego dzieła. Stworzyłem je, byłem za nie odpowiedzialny, w pewnym sensie podporządkowałem się temu dziełu. Przestałem być człowiekiem wolnym. A człowiek, który nie jest wolny i nie zna poczucia bezpieczeństwa, nigdy nie będzie szczęśliwy.

Doświadczył Pan samotności?

O samotności mogłem marzyć - ten świat toczy się tak szybko, że człowiek nie ma ani chwili dla siebie.

A dla rodziny?

Jeśli już, to bardzo niewiele. Co jest oczywiście ceną zwycięstwa w biznesie.

O samotności mogę mówić w innym sensie. Mam doradców, sztaby, które przygotują analizy i dokonają symulacji, o jakie poproszę, zastępców i doradców. Ale na końcu tej drogi jest podjęcie decyzji - i na tym najtrudniejszym odcinku jestem sam. Szef musi sobie poradzić. To była moja samotność. Samotność właściciela.

Kiedy poczuł Pan, że zbliża się punkt krytyczny, że zmęczenie Pana paraliżuje?

Ten mechanizm działa inaczej. Oczywiście, człowiek jest wciąż zmęczony. Ale ma też ogromną satysfakcję ze zwycięstw. Bo ma talent, jest dobry, wyprzedził konkurencję. Tajemnica sukcesu to przewidzieć sytuację na rynku, planować rozwój w oparciu o szereg kroków do przodu. I to się udaje. Konkurencja jest słabsza, nie widzi tego, co już jest widoczne. I ja jestem wciąż przed nimi.

To wciąga?

Zniewala jak narkotyk. Wcale nie chodzi o pieniądze, chodzi o pokazanie klasy, o bycie lepszym, o satysfakcję z sukcesu. Sukces dzisiejszy jest zaledwie przedsmakiem sukcesu przyszłego. To tak napędza, że człowiek zapomina o zmęczeniu, przepracowaniu, o czasie dla siebie i rodziny.

Ale rodzina też czerpie z tego korzyści. Cała lista przyziemnych problemów, które nękają co dzień rodziny, zostaje rozwiązana. Rodzina wie, że moja nieobecność jest ceną za uwolnienie od prozaicznych strapień.

Czy Pan w ogóle je poznał?

Przekonaliśmy się na własnej skórze, że próby budowania modelu społecznego, w którym obydwoje rodzice muszą pracować, bo inaczej nie starcza na życie - jest kardynalnym błędem. Było to błędem poprzedniego ustroju, w którym ciężko było za jedną średnią pensję wyżyć rodzinie - kiedy byłem zastępcą dyrektora dużego państwowego przedsiębiorstwa, w domu jedliśmy chleb i dżem, bo moja pensja była niska; dyrektor powinien sobie jakoś "organizować" zarobek, a jak tego nie robił, klepał biedę. I jest to błędem dzisiaj - przez promowanie modelu, w którym kobieta ma się "wyżyć" zawodowo. Oczywiście jest grupa, która tego potrzebuje, ale nie można na siłę, przez parytety czy akcje medialne, robić z tego standardu.

Jestem zwolennikiem klasycznego wyobrażenia rodziny - sprawdzonego przez pokolenia - w której jeśli mąż ciężko pracuje, to żona zostaje w domu, dbając o dzieci i życie rodzinne. W moim domu to się udało, więc jeśli chodzi o rodzinę, odczuwam pełną satysfakcję.

Wychował się Pan w takiej rodzinie?

Właściwie tak, chociaż mama z konieczności pracowała. Ale kiedy się urodziłem, a potem przyszła na świat siostra, mama przerwała pracę, żeby nas wychować. Jak podrośliśmy, znów wróciła do życia zawodowego. Z mojego doświadczenia wynika, że dla takiego postępowania nie ma alternatywy - opowiadanie, że żłobek czy przedszkole zastąpi rodzinę, budzi mój sprzeciw.

Dużo Pan podróżuje, nocuje w hotelach. Dziewczynie z recepcji na 12-godzinnej zmianie, raz dziennej, raz nocnej, zarobki pozwalają na wiązanie końca z końcem i nic więcej. Mówiąc wprost: na założenie rodziny jej nie stać.

Jestem ekonomistą z wykształcenia i ekonomistą praktykiem, więc stwierdzam z pełną odpowiedzialnością: można by było, a mówię o średniej płacy, w tym samym czasie i tym samym nakładem sił zarobić większe pieniądze, tu, w Polsce. Tak, żeby matki nie musiały pracować.

Skąd ta pewność?

Kiedy podróżowałem po wielu krajach świata, interesowało mnie tylko pytanie: jak dynamizować firmę i gospodarkę danego kraju. W Polsce popełnia się tak wiele strategicznych błędów dla wydajności gospodarki, że nasze obecne wyniki w świetle tych błędów trzeba uznać za bardzo dobre. Ale gdybyśmy tych błędów nie popełniali - mówię o rządach i parlamentach - przepaść między najbardziej rozwiniętymi krajami zachodnimi a Polską byłaby dużo mniejsza. Tę opinię podziela wielu ekonomistów, którzy nie kierują się własnym interesem, ale mają na uwadze troskę o dobro wspólne. Tymczasem każdy kolejny rząd dokłada ograniczenia dla rozwoju obywatela i kraju, np. przy dzisiejszych ograniczeniach dla branży informatycznej w zakresie certyfikacji nie miałbym najmniejszej szansy stworzyć Optimusa.

Rządy zamiast zmniejszać liczbę regulacji i ograniczeń, dokładają ich, myśląc, że wiedzą lepiej od przedsiębiorców i rynku, co jest najlepsze dla gospodarki i obywateli. Utrzymanie tej ogromnej liczby przepisów - których często nawet nie da się przeczytać, bo jest ich tak wiele, a powinno się je znać i przestrzegać - kosztuje bardzo dużo z naszych podatków. Są to nasze pieniądze, za które władza paraliżuje gospodarkę. A obywatelowi, nawet w błahej sprawie, zabiera czas, energię i zdrowie. Gdyby te marnotrawione miliardy przeznaczyć na sensowne cele, w Polsce żyłoby się lepiej, a uwalnianie gospodarki z paraliżu biurokratycznego byłoby skuteczniejsze. Obywatele mieliby więcej czasu i pieniędzy. Jak łatwo się to sprzedaje w programach wyborczych, a jak trudno władzy oddać to władztwo, które otrzymuje z rąk poprzedników.

Chodzi mi o konkret, o tę przemęczoną dziewczynę. Mówimy o formie upokorzenia człowieka, który zamiast się rozwijać, poświęca wszystkie siły, by przetrwać.

W tym tkwi sedno. W kraju działającym jak maszyna biurokratyczna człowiek ma szansę ledwie na minimum egzystencji, mimo że uczciwie pracuje. Stało się tak wskutek odejścia od pragmatyki gospodarczej. W jej miejsce wprowadzono pseudopolitykę gospodarczą. Praca przestała być gwarancją godnego życia. Najważniejsze są dziś relacje z władzą - załatwianie decyzji, pozwoleń, interpretacji, koncesji itd. Ta przykładowa recepcjonistka jest w tak trudnej sytuacji nie z własnej winy, ale ze względu na utrwalone i wciąż na nowo popełniane błędy na poziomie rządzenia państwem.

Mamy więc sytuację głęboko patologiczną, która zaczyna w Polsce stanowić standard. Najczęściej nie liczy się na pierwszym miejscu ani jakość pracy, ani jakość produktu czy usług - tylko "załatwianie", administracja i papiery.

Ta machina sięgnęła na swój sposób także po Pana - przestał się Pan liczyć, został Pan upokorzony.

Wszyscy na rynku wiedzieli, że jesteśmy firmą, która nie kombinuje, że wolimy nie zarobić, niż działać na pograniczu prawa. Użyto maszyny państwa, by moich pracowników i mnie zniszczyć, by zakpić z rzeczywistości. Zostaliśmy aresztowani na wniosek prokuratury do spraw przestępczości zorganizowanej - jak bandyci, jak mafia, której rzekomo miałem przewodzić. Dopiero wyrok Najwyższego Sądu Administracyjnego w pełnym składzie siedmiu sędziów potwierdził, że w najmniejszym stopniu nie naruszyliśmy prawa.

Ale ta sytuacja i ten czas sprawiły, że mój cały dotychczasowy system wartości się rozleciał. Prawo, rzetelność? Że jak będę postępować uczciwie, ktoś to uszanuje, ktoś weźmie za wzór? Wszystko okazało się fikcją.

Ciąg, w którym Pan pracował - życie smakiem sukcesów - został zerwany siłą.

Ponieważ o własnych siłach wyrwać się z takiego ciągu jest ciężko. Mnie się to nie udało.

A bolało?

W mojej sytuacji trzeba było zastosować potężną dawkę cierpienia, żebym dokonał przewartościowania priorytetów. Ileż osób, które przeszły podobną historię, przyjeżdżało potem do mnie do domu. Chcieli tylko opowiedzieć o swojej krzywdzie, bo wiedzieli, że może jestem jedynym, który im uwierzy: przedsiębiorcy, ministrowie, szefowie komend wojewódzkich policji - zniszczeni. Wylew krwi do mózgu, zawał, paraliż. Wraki, nie ludzie.

Pan, dekadę od czasu spędzonego w więzieniu, jest uśmiechnięty, energiczny, pewny siebie.

Bo miałem coś, czego inni nie mieli. Opatrzność sprawiła, że trzy lata przed aresztowaniem, po długiej przerwie w jeździe, postanowiłem wybrać się na narty. Kilkanaście minut jazdy - wypadek - kilka tygodni unieruchomienia. Wtedy zapoznałem się z fragmentami "Dzienniczka" św. Faustyny. Obok mojego łóżka leżał wyciąg z "Dzienniczka", akurat nie miałem nic innego do czytania. I tak człowiek, który stąpał twardo po ziemi, zapoznał się z zupełnie innym światem - światem mistyczki. Co mnie zafascynowało? I w jednym, i w drugim świecie była rzecz wspólna: w moim świecie kult rozumu i pragmatyzmu postępowania, i coś bardzo bliskiego w "Dzienniczku": niezwykły wykład o miłosierdziu, bez najmniejszych elementów wewnętrznie sprzecznych. Tu - to, co w prawdziwym biznesie najpiękniejsze: pragmatyzm posunięty do bólu. Tam - logiczność wykładu o miłosierdziu Bożym nieznosząca najmniejszego sprzeciwu.

Świadectwo św. Faustyny zafascynowałao mnie właśnie dlatego, że było tak bardzo bliskie biznesowi. "Dzienniczek" zaczął mnie wciągać.

Kiedy byłem już sprawny, przychodziłem wieczorem z pracy wykończony, ale zawsze dziesięć minut dziennie poświęcałem na kilka kolejnych zdań "Dzienniczka". I tak ta lektura trwała przez trzy lata.

Które to były lata?

Najaktywniejsze lata mojej prezesury. Potem, w więzieniu, mój dotychczasowy świat runął. W życie chciała wedrzeć się pustka - a zazwyczaj robi to ze straszliwą siłą. I w tej pustce byłyby czarne myśli, przerażenie, strach. Ale tę pustkę zastąpiło poznanie "Dzienniczka".

Zrozumiałem wreszcie, że nic nie znaczę. I że jest Ten, który mnie stworzył i który mnie kocha. A moim zadaniem jest Mu ufać w każdej sytuacji, nawet takiej. Dla mnie to była wielka szkoła zaufania Bogu: czy potrafię zaakceptować wolę Stwórcy, ale już nie w sytuacji zwycięskiego prezesa - każdy, mając po ziemsku wszystko, zaakceptuje ją, i dlatego w latach, kiedy czytałem "Dzienniczek", wydawał mi się bardzo prosty do przyjęcia. Ale za chwilę sytuacja się zmieniła, słyszę, że wszystko będzie mi odebrane, bo pochodzi z przestępstwa, że nie mam nic, że sam jestem przestępcą, że nie mogę mieć złudzeń i świat przez wiele lat będę oglądać zza krat - tak zapewniała mnie pani prokurator.

W ruch poszła cała maszyna - sprawdzony mechanizm gnębienia - żebym zapłacił: "Nie ma pan żadnych szans, a zapłaci pan, to sprawa się od ręki skończy". Na początku jest zastraszenie, oferta przychodzi potem, kiedy człowiek jest już zmaltretowany. W więzieniu system pokazuje swoją potęgę: "Ty jesteś niczym, władza jest wszystkim, możesz mówić, co chcesz, żadne prawo nie istnieje i ty jako obywatel też nie istniejesz". Zaakceptować taką wolę Stwórcy... to niełatwy próg. Mentalność człowieka, kryteria podejmowania decyzji - jest najtrudniej zmienić.

I czemu w ogóle taki los jako Bożą wolę akceptować?

Półtora roku, które upłynęło, zanim sąd uznał moją niewinność i doszedł do tego, że aferę sfabrykowała władza, było czasem potrzebnym do tego, żebym się zmienił. I chcę panu powiedzieć, że po tej próbie dopiero potrafiłem autentycznie pokochać Stwórcę, zaakceptować, że skoro poprowadził mnie taką drogą, to na pewno jest ona dla mnie dobra. Przecież On mnie kocha. I jeżeli przez to z Nim przeszedłem i to zaakceptowałem - to będzie to początek szczęścia.

Co się podziało z Pańską racjonalnością?

Przecież tamten racjonalny świat okazał się iluzją. W konfrontacji z władzą pękł jak bańka mydlana.

Pan odnalazł w "Dzienniczku" logikę miłosierdzia. Obrazy mistycznych spotkań  Faustyny z Jezusem nie budzą w Panu sprzeciwu, nie są ciosem w tę logikę?

Ależ one się w to idealnie wpisują! Bez nich ta logika byłaby niepełna. Jeżeli Stwórca obdarzył mnie umysłem, który pozwala mi logicznie myśleć, analizować fakty, nawet te odległe, i wyprowadzać wnioski - to właśnie to jest całość. Bez części mistycznej "Dzienniczka" przekaz o Bożym miłosierdziu nie byłby tak pełny i tak niepodważalny. Trzeba zapiski św. Fau-

styny w całości ogarniać właśnie umysłem, który ma predyspozycje do wnikliwej analizy i może uwzględniać wszystkie czynniki.

Tak samo jest na rynku.

Ale o bólu i cierpieniu, których i Pan doświadczył, mówimy, że są niemiłosierne. Cierpienie, dodaje Pan, jest wolą Stwórcy, który mnie kocha, który działa wedle logiki miłosierdzia. Ale przecież ten ból jest niemiłosierny.

Ból i cierpienie są bardzo potrzebne. Więcej - one są konieczne. Kochający nas Stwórca dał nam Objawienie i dał nam środki, żebyśmy Go poznali - a my dalej nic?! Przecież w swojej miłości Stwórca nie może pozwolić, żebyśmy poszli na potępienie. Tak jak dobry ojciec, musi dać nam czasem klapsa. Albo jak kochający rodzice, którzy chcą wytłumaczyć dziecku, że ogień parzy - przecież pozwolą mu się delikatnie sparzyć w palec, ale równocześnie nie pozwolą mu wejść w ogień.

I to jest cierpienie - cierpienie potrzebne, dzięki któremu zapobiega się poważnemu oparzeniu. Tutaj jest podobnie: przez cierpienie Stwórca zapobiega największemu z możliwych nieszczęść, ostatecznemu nieszczęściu, czyli potępieniu.

Zdarza się jednak, że kogoś dotyka cierpienie ponad ludzką miarę.

Na pewno przez Stwórcę nie są dawane cierpienia ponad ludzką miarę. Czasami cierpienia potrzeba aż tak dużo, ponieważ materia jest już bardzo twarda. Przyjeżdżali do mnie ludzie, o których wspomniałem, pogrążeni, i wszyscy przyznawali: "Cierpienie to minimalna dawka lekarstwa". Nie można użyć mniejszej dawki przy tak gruboskórnym człowieku, tak przyzwyczajonym do tego, w czym tkwi, jak ja czy inni.

Mówi się wiele o dwustronności miłosierdzia: będąc miłosiernym dla drugiego człowieka, sam wiele otrzymuję.

I to nie podlega dyskusji. Każdy czyn miłosierdzia mnie buduje, umacnia, zmienia - na dobre. Można powiedzieć, że bywa miłosierdzie czynione z egoizmu, ponieważ paradoksalnie chyba nawet więcej się samemu zyskuje, więcej się w efekcie ma, niż warte jest to, co się daje.

I co Pan z tego ma?

Uczestniczę w czynieniu świata lepszym. To mnie wzbogaca wewnętrznie, ale z drugiej strony wciąż pokazuje mi, jak mało uczyniłem, jak mało mogę, jak jestem marny.

Bo jeżeli człowiek nie będzie cały czas sprowadzony do swojej małości i pokory, to myślę, że nadal będzie tkwić, jak ten chory przed dużą dawką lekarstwa, którym jest cierpienie.

Roman Kluska (ur. 1954 r.) jest twórcą i byłym prezesem giełdowej spółki Optimus SA, założycielem portalu Onet. Prowadzenia firmy zrzekł się w 2000 r., podając jako powód "atmosferę korupcji władz państwowych". Jego majątek szacowano w chwili odejścia z firmy na ponad 400 mln zł. W lipcu 2002 r. został aresztowany przez antyterrorystów pod zarzutem wyłudzenia przez Optimus 30 mln zł podatku VAT. Wolność odzyskał po wpłaceniu kaucji 8 mln zł, ale odebrano mu paszport i zajęto posiadłość. W styczniu 2003 r. sprawa została umorzona przez Urząd Skarbowy. W listopadzie 2003 r. NSA uchylił wszystkie zaskarżone decyzje. Od 2007 r. był doradcą premiera ds. gospodarczych, stworzył 8-letni program upraszczania prawa gospodarczego. Główny sponsor budowy Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach. Laureat Nagrody Kisiela 2003 r. za "walkę z bezprawiem aparatu państwowego". Prowadzi gospodarstwo ekologiczne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2010