Powód istnienia

Nie można było w latach 60. i 70. wydawać pisma i nie rozmawiać z tajniakami. Gotowość redaktorów "Tygodnika" do podtrzymywania tych kontaktów nie oznaczała jednak kolaboracji, tylko ustrojowy przymus.

22.02.2011

Czyta się kilka minut

/ rys. Marek Tomasik /
/ rys. Marek Tomasik /

Podejrzewam, że dla postronnego czytelnika bardzo wiele stronic książki Romana Graczyka będzie po prostu nudnych, dla mnie jednak "Cena przetrwania?" jest lekturą fascynującą. Chodzi o ten rodzaj fascynacji, który skłonił kiedyś mnie do ubiegania się o dostęp do materiałów na mój temat, przechowywanych w IPN. Tę ciekawość można zamknąć w prostym pytaniu: jak to wyglądało z ich strony?

Zawsze mnie intrygował sposób myślenia ludzi zatrudnionych w służbach. Lektura teczek, a zwłaszcza tego, co się w nich odnosi do mojej pracy w Watykanie, potwierdziła zasadność tej ciekawości. Obraz, jaki autorzy dokumentów tworzyli, na podstawie (zwykle zresztą prawdziwych) informacji, świadczy o ich rozbudzonej, paranoicznej wyobraźni.

Kaktus figowy

Roman Graczyk lojalnie przyznaje, że "specyfika archiwów b. SB (sposoby archiwizowania materiałów oraz poważne zniszczenia dokonane w nich w 1989/1990 r.) powoduje, że kwerenda jest niezwykle żmudna, przypominając niekiedy układanie puzzli, a interpretacja dokumentów bywa niełatwa". Nie pretenduje też do absolutnej słuszności swoich hipotez, "nie ubiega się o status nieomylnego". Nic dziwnego. Zadanie, którego się podjął na naszą prośbę, było trudne, zwłaszcza że choć w zamyśle miała to być realizacja naukowego programu IPN, wykonywana przez ekipę historyków, ostatecznie mieliśmy do czynienia z autorskim dziełem jednego człowieka.

Może to dlatego w książce nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, które najbardziej mnie interesuje: czym był w oczach (i w strategii) władz PRL "Tygodnik Powszechny"? Czym był w ogóle - wiem dobrze, bo w redakcji pracuję od 1964 r. i choć długo byłem w tym gronie mało znaczącym "ptysiem", to przecież wiedziałem, gdzie żyję, i chcąc nie chcąc musiałem poznać filozofię instytucji, z którą na blisko pół wieku związałem swoje życie.

Już wtedy, nie tak znów rzadko, spotykałem się z opinią, że "Tygodnik" - jedyne, jak się mówiło, między Łabą a Władywostokiem pismo tak samodzielnie myślące, by nie powiedzieć: tak wolne w swych poczynaniach - jest w istocie listkiem figowym reżimu. Na zarzuty ograniczania wolności myśli czy wolności religijnej przedstawiciele władz zawsze mogli przecież wskazać na "Tygodnik Powszechny". Jeżeli jest w tym porównaniu coś z prawdy, to z jedną poprawką: że jeśli był to listek, to raczej listek kaktusa. Może coś zasłaniał, może i stwarzał pozory, jednak stale był dokuczliwy i nie brak dowodów, że władze PRL-u miały go czasem serdecznie dosyć.

Pisze o tym paradoksie nasz Autor: "»Tygodnik« wchodząc w układ z włodarzami PRL-u, niewątpliwie legitymizował system. Zresztą taki był zasadniczy zamysł Gomułki: pokazać, że nawet katolicy od Turowicza i Stommy wspierają ustrój. Była to legitymizacja niepełna, warunkowa i odwoływalna - i o tyle środowisko »Tygodnika« (i cały ruch »Znak«) jest wyjątkowe w dziejach PRL-u. Równocześnie środowisko »Tygodnika« poprzez pracę swoich instytucji tworzyło jakąś alternatywę wobec komunizmu, wychowywało ludzi do postaw samodzielnych i odpowiedzialnych za wspólnotę. Pewne jest, że wielu uczestników całego ruchu »Znak«, a w tej liczbie także wielu działaczy środowiska krakowskiego, uważało zaangażowanie polityczne za rodzaj trybutu płaconego władzom w zamian za możliwość działania klubów i redakcji". Ano właśnie: ile jest warta "legitymizacja niepełna, warunkowa i odwoływalna"? Dlaczego w PRL-u tolerowano tę "jakąś alternatywę wobec komunizmu"?

Książka porusza ten temat, lecz na postawione wyżej pytania nie daje odpowiedzi. Znaczna część "Ceny przetrwania?" jest poświęcona sprawie infiltracji środowiska "Znaku" i "TP" przez tajnych współpracowników - wątek niezwykle delikatny w przypadku żyjących bohaterów tej opowieści, a jeszcze bardziej zmarłych... Ja, wiedząc, że argument "znałem i znam tych ludzi, i wiem, że to nie może być prawdą" jest dość słaby dla postronnych (chociaż tak właśnie myślę), ocenę historycznych rekonstrukcji Autora pozostawiam specjalistom. On sam zresztą przyznaje, że "to, czym dysponujemy, upoważnia jedynie do nader ostrożnych wniosków", i swoje rozważania formułuje w konwencji hipotez. Hipotezy zostawiam na boku i chcę się zająć tym, co w książce jest tezą, podaną jako pewnik, także oczywiście niepozbawiony szerokich uzasadnień.

Filozofia długiego trwania

Roman Graczyk pisze: "Środowisko »Tygodnika Powszechnego« brało udział w systemie politycznym PRL-u od przełomu październikowego w 1956 r. do kryzysu konstytucyjnego w 1976 r. Powiedziawszy powyższe, nieuniknione staje się postawienie pytania o stopień uwikłania »Tygodnika« przed 1976 r. w komunizm jako system władzy. Pomocniczym musi być pytanie o stopień jego uwikłania w komunistyczną doktrynę".

I dalej znajdujemy ważne i uprawnione pytanie: "Czy może sobie przypisywać jednoznaczną opozycyjność środowisko, które brało udział w oficjalnym życiu politycznym, było reprezentowane w Sejmie, w radach narodowych, w Radzie Państwa (w osobie Jerzego Zawieyskiego do 1968 r.) i we Froncie Jedności Narodu?". Odpowiedź jest taka, że jednoznaczną opozycją do 1976 r. nie było, bo i być nie mogło, i dalej: "Ale prawdą jest, że jego udział w systemie był specyficzny, trochę przypominał siedzenie okrakiem na barykadzie".

Ale co to znaczy, że udział był "specyficzny"? Czy na pewno można go określać jako siedzenie "okrakiem na barykadzie"?

"Tygodnik", podobnie zresztą jak Kościół, przyjął filozofię długiego trwania. Niemal od początku zrezygnował z otwartej walki politycznej z ustrojem. "Walkę - pisał Stomma (cytuję za Romanem Graczykiem) - można prowadzić albo jeśli są realne szanse zwycięstwa, albo jeśli to jest nieuchronną koniecznością, natomiast walka niekonieczna bez szans zwycięstwa jest zasadniczo biorąc ewentualnością nie do przyjęcia". "Wszyscy nie mogą robić wszystkiego" - powiedział mi znacznie później Jerzy Turowicz, kiedy po masowych aresztowaniach członków KOR-u zaproponowano mi wstąpienie do Komitetu.

Tak, "Tygodnik Powszechny" wybrał drogę legalnego istnienia. Alternatywą było albo całkowite wycofanie się z życia publicznego, albo skazana na klęskę walka podziemna. Pismo (środowisko) wybrało drogę legalnego istnienia, bo uznało, że są takie strefy jak kultura, wiara i inne, na tyle ważne, że warto w nie wejść. Poczuwało się do misji kształtowania świadomości społeczeństwa, z czasem wypracowując własny język. W ustroju totalitarnym, przynajmniej teoretycznie, istnienie środowiska, które "poprzez pracę swoich instytucji tworzyło jakąś alternatywę wobec komunizmu, wychowywało ludzi do postaw samodzielnych i odpowiedzialnych za wspólnotę", nie było możliwe.

A jednak istniało. Za jaką cenę? Słusznie zauważa Graczyk, że "nie obyło się bez gorzkich kompromisów całego środowiska ani bez osobistych klęsk niektórych jego uczestników". Nie ma jednak racji twierdząc, że "owe kompromisy [które] dokonywały się przy otwartej kurtynie", nie są obecne w historycznej świadomości (według niego obecne są tam jedynie "momenty chwały"). Wszystkie pomyłki i błędy były gwałtownie wytykane już wtedy, a potem na tych łamach przypominane.

Pytanie o dopuszczalne granice kompromisu było - doskonale to pamiętam - traktowane z największą powagą. W jakimś wstępniaku na 22 lipca, być może, wychwalaliśmy mechanizację rolnictwa, dostęp wsi do wyższych uczelni itp., nigdy jednak "Tygodnik Powszechny" nie podjął się nikczemnych misji, na których z pewnością zależało władzom. To PAX-owskie "Słowo Powszechne", codziennie zamieszczające liczne teksty religijne i informacje o życiu Kościoła, jako pierwsze w Polsce opublikowało pean ku czci inwazji na Czechosłowację; to PAX-owskie "WTK" napadło na Sołżenicyna (o ile pamiętam, chodziło o nieznaną wówczas w Polsce książkę "Sierpień 1914 roku"). Raz jeden, jeszcze w czasach stalinowskich, zdarzył się smutny przypadek z komunikatem po procesie krakowskiej kurii, ale nigdy się nie powtórzył. Dziś łatwo wymierzać godne granice kompromisu. Ale wtedy...

Stan posiadania

Październik ’56 w ówczesnej sytuacji Polski otwierał nowe przestrzenie wolności. Tamte przeżycia porównałbym, zachowując wszelkie proporcje, do pierwszej wizyty w Polsce Jana Pawła II. Autentyczne zaangażowanie przyzwoitych ludzi - pragnących zachować to, co się wydawało, i w pewnej mierze rzeczywiście było, otwarciem nowych przestrzeni wolności - dziś być może trudno zrozumieć. Owszem: dość szybko owe przestrzenie zaczęły się kurczyć, ale ci, którzy się zaangażowali, jak Stomma, Zawieyski i inni, padli tego ofiarą. Można różnie oceniać obecność w Sejmie Koła Poselskiego "Znak", jednak nie przez roztargnienie Prymas Wyszyński prosił ich, aby pozostali, kiedy widząc, co się święci, zamierzali się rozwiązać.

Jeżeli pismo i środowisko przetrwało, to prawdopodobnie nie dlatego, że było reżimowi potrzebne jako listek figowy, ale dlatego, że trudno było je unicestwić. Pierwszą przeszkodą był związek z Kościołem. Episkopat uznawał "Tygodnik Powszechny" i Kluby Inteligencji Katolickiej za - jak to się określało - "swój stan posiadania". Dlatego zresztą wymyślono instytucję asystenta kościelnego dla "TP".

Z Kościołem katolickim w Polsce reżim miał kłopoty. Kościół był siłą, z którą nie można się było nie liczyć. Genialna z tego punktu widzenia i - przyznajmy - nie zawsze doceniana przez nas strategia Prymasa sprawiła, że rząd dusz pozostawał przy Kościele. A za "Tygodnikiem" stali murem kolejni metropolici krakowscy i także, mimo sporów, kard. Stefan Wyszyński.

Drugą siłą broniącą "Tygodnik" były jego, a przede wszystkim Jerzego Turowicza, powiązania z wieloma środowiskami opiniotwórczymi na Zachodzie. Naczelny stale utrzymywał z nimi łączność, do niego pielgrzymowali zagraniczni dziennikarze odwiedzający Polskę. Uderzenie w "Tygodnik" musiałoby się odbić głośnym echem w świecie, czego władze absolutnie nie chciały.

Spolegliwość "Tygodnika" wobec władz miała granice. Znalezienie i zacytowanie wszystkich możliwych państwowotwórczych wstępniaków z "Tygodnika" (dobrze pamiętam, jak wyważane było każde słowo w tych tekstach, choć kiedy dziś się je czyta, wydają się poprawne nad miarę) nie zmienia faktu, że "Tygodnik" stale i wszędzie w Polsce był poszukiwany. Polacy na ogół dobrze wiedzieli, dlaczego są drukowane i jak je czytać, umieli też rozszyfrowywać kody, służące obchodzeniu zapisów cenzury. Już sam układ wiadomości w "Obrazie Tygodnia", rubryce formalnie nie do zaczepienia, był publicystyką polityczną, zawierającą niedopuszczalne w otwartym tekście szyderstwa lub sprzeciw. Debaty historyczne były debatami o rzeczywistości najbardziej aktualnej, teksty z pozoru czysto religijne mówiły o palących problemach etycznych, zakazany w Polsce Miłosz zjawiał się na łamach jako "Poeta" (przez duże P), a opis wyścigów konnych pod Paryżem był błyskotliwą relacją (Kisiela) o paryskiej "Kulturze". Nawet redagowana przez Władysława Bartoszewskiego rubryka "Zmarli" miała swoje drugie dno, wobec którego cenzura często była bezradna, choć w tej materii była niesłychanie wyczulona.

Owszem, nie wysadzaliśmy pomników Lenina, nie prowadziliśmy działalności podziemnej, nawet unikaliśmy niepotrzebnych awantur i zbędnych zadrażnień. Tak rażących Graczyka orderów nie odrzucano. Jednocześnie w sytuacjach ważnych redakcja podejmowała decyzje śmiałe, a często kosztowne.

Tak było np. ze wspomnianą w książce, lecz opowiedzianą niedokładnie, wizytą Edwarda Gierka u Pawła VI. Papież w swoim przemówieniu zawarł wielką pochwałę Polski Ludowej za opiekę nad rodziną. Kierując się genialną intuicją, Józefa Hennelowa zaprotestowała przeciwko drukowaniu tego fragmentu. Mówię o genialnej intuicji, bo wiele lat później pochwalił mi się nieżyjący już dziennikarz z PRL-u, pracujący w Rzymie, że to on był autorem tego tekstu (przed wizytą Gierka Sekretariat Stanu zwrócił się do polskiej ambasady z prośbą o materiał do przygotowania tekstu dla papieża, ambasada z kolei poprosiła jego i on napisał tekst, z którego pochodził inkryminowany fragment).

Reakcja na nasz zabieg nie kazała na siebie czekać. Najpierw "Słowo Powszechne" rozdarło szaty: zgroza, "Tygodnik Powszechny" ocenzurował papieża! Za "Słowem" poszli inni, a do redakcji zaczęły napływać setki listów od oburzonych chłopów, robotników i inteligencji pracującej, listów o niemal identycznej treści, potępiających nasz czyn. Zaraz potem "nieznani sprawcy" okrutnie pobili ks. Andrzeja Bardeckiego.

Nie szliśmy na pasku

Trudno pojąć, czemu to środowisko - jeśli było, jak sugeruje Graczyk, tak ogromnie spolegliwe - wciąż budziło obawy władz. A że budziło, świadczą choćby opisane przez niego operacje dokonywane w Klubie Inteligencji Katolickiej. Zdumiewają one wielkością nakładu czasu i sił: KIK krakowski był oczywiście miejscem ważnym, ale nie ośrodkiem dywersji...

Albo czemu, skoro służby miały jakoby w czołowych postaciach redakcji tajnych współpracowników, służyć miały wciąż prowadzone poszukiwania nowych ludzi do współpracy? Sam usłyszałem takie propozycje dwa razy. Pierwszy raz nagrodą miała być wkładka paszportowa na wyjazd na obóz taternicki do Słowacji, drugi raz - wstrzymanie rzekomych przygotowań do procesu przeciw mnie, który to proces miał mnie jakoby skompromitować. Nie było to groźne. Zamiast na Słowację, pojechałem w polskie Tatry, a historia o procesie była wymysłem szytym zbyt grubymi nićmi.

Jednak nie moja odwaga była powodem rezygnacji z werbunku, lecz informacja, że o każdej rozmowie dokładnie informuję mojego biskupa. Doskonale pamiętam, że Mieczysław Pszon w szerokim redakcyjnym gronie streszczał rozmowy ze "swoim pułkownikiem"...

Nie można było w latach 60. i 70. robić czegokolwiek i nie rozmawiać z tajniakami. O tym zaś, co było przedmiotem rozmów, w przypadku osób opisanych w książce Graczyka można jedynie spekulować. Hipoteza, że były to donosy, realizowanie wyznaczonych przez SB zadań - jest poważnym zarzutem, który - mimo starań autora książki - nie został poparty materialnym dowodem. Owszem, dwukrotnie pojawia się informacja o odejściu ze stanowiska naczelnego miesięcznika "Znak" Bohdana Cywińskiego w związku z jego decyzją uczestniczenia w głodówce KOR-owskiej - można jednak podejrzewać, że jej przekazanie władzom było celowe. Chodziło, jak przypuszczam, o to, by władze wiedziały, że "Znak" (ani "Tygodnik") nie zajmują się organizowaniem tego rodzaju manifestacji. Podobnie nic tajnego nie miały w sobie informacje o przygotowaniach do wizyty papieskiej.

Roman Graczyk ma rację twierdząc, że kontakty ze służbami były niewątpliwie przykrą ceną płaconą za istnienie i działanie "Tygodnika", "Znaku", Klubów. Gotowość redaktorów do podtrzymywania tych kontaktów, choć oceniana przez SB jako gotowość do współpracy, wcale nie musiała oznaczać kolaboracji ze służbami bezpieczeństwa ani tajnej współpracy, nawet jeśli za takową uważała to druga strona.

Można postawić pytanie: czy było warto? Wiele przemawia za tym, że prowadzona przez "Tygodnik" praca formacyjna poważnie się przyczyniła do zachowania w polskim społeczeństwie zdolności do krytycznego myślenia, sprzeciwu w sprawach ważnych oraz kompromisu, który czasem jest bardziej wskazany niż wznoszenie barykad. Przyczyniła się także do dojrzalszego przeżywania wiary, percepcji nauki Soboru, poszanowania "innego" i zdolności do prowadzenia z nim dialogu. Mnóstwo ludzi do dziś stwierdza, że wychowało się na "Tygodniku Powszechnym".

Graczyk pokpiwa z twierdzenia Krzysztofa Kozłowskiego, że "Tygodnik" swoją pracą u podstaw przygotował ludzi, którzy, kiedy to się okazało możliwe, obalili ustrój. Nie cierpimy na megalomanię, by twierdzić, że tylko, czy nawet w pierwszym rzędzie "Tygodnik". Może jednak Polska byłaby uboższa bez tej kilkudziesięcioletniej obecności zaczytywanych co tydzień przez tysiące osób numerów pisma?

I na koniec wracam do wspomnień. Nigdy nikt w "Tygodniku" nie starał się przekonać mnie do udziału w budowaniu czy utrwalaniu socjalizmu, nawet tego z ludzką (gomułkowską?) twarzą. Zawsze dzieliłem z koleżankami i kolegami z redakcji bolesne poczucie zniewolenia, i z podziwem obserwowałem, jak - różnie na różnych etapach - starali się poszerzać przestrzenie wolności Polaków.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2011