Miasto generałów

Nowa stolica Birmy w niczym nie kojarzy się z azjatyckimi klimatami. Jest jak spełnienie totalitarnego snu. Nawet dziś, gdy krajem rządzi laureatka Pokojowej Nagrody Nobla.
z Naypyidaw (Birma)

01.04.2019

Czyta się kilka minut

Ulice w nowej stolicy Birmy idealnie nadają się na wielkie parady wojskowe. Naypyidaw, 2019 r. / ROMAN HUSARSKI
Ulice w nowej stolicy Birmy idealnie nadają się na wielkie parady wojskowe. Naypyidaw, 2019 r. / ROMAN HUSARSKI

Nainga jest wyraźnie zdenerwowany. – Media źle o nas piszą i tracimy przez to turystów. Że niby u nas jest niebezpiecznie? Jesteśmy w najbezpieczniejszym mieście Birmy! – Nainga ma powody, by tak twierdzić. Znajdujemy się w jednej z najbardziej zmilitaryzowanych stolic świata.

W 2005 r. ówczesny dyktator Than Shwe niespodziewanie ogłosił, że przenosi stolicę z Rangunu do Naypyidaw. Wywołało to powszechne zaskoczenie. Niecałe pół roku później, już w 2006 r., w Dzień Armii Birmańskiej (przypadający na 27 marca), odbyło się oficjalne „otwarcie” nowej stolicy.

Naypyidaw znaczy „królewskie miasto”, choć bardziej adekwatną nazwą byłoby „miasto wojskowe”. Zbudowaną od zera aglomerację zaplanowano jak pod militarny spektakl; wielopasmowe ulice idealnie nadają się na monumentalne parady. Nie brak tu stacji radarowych wczesnego ostrzegania i artylerii przeciwlotniczej.

Miasto-twierdza było też manifestem generałów, którzy odrzucali ideę otwartej i pluralistycznej Birmy, zwalczali pro­demokratyczną partię NLD (Narodową Ligę na rzecz Demokracji), a Aung San Suu Kyi – przywódczynię opozycji i przyszłą laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla (w 1991 r.) – umieścili w trwającym niemal 15 lat areszcie domowym.

Aby twierdza była czysta

Historia jest przewrotna. Dziś Suu Kyi zajmuje stanowisko „doradczyni państwa”, czyli de facto sprawuje władzę nad Birmą. Ostatnio przeniosła się na stałe do ­Naypyidaw. – Długo się wahała, ale teraz podkreśla, że życie w stolicy bardzo jej służy – komentuje Nainga.

Spotkałem go w 2012 r. w Sittwe, stolicy stanu Arakan, gdy konflikt między ludnością buddyjską a muzułmanami Rohinga po raz kolejny zbierał krwawe żniwo. ­Nainga pracował dla ważnej organizacji pozarządowej, która starała się nieść pomoc ludziom uciekającym ze spalonych wiosek do stolicy stanu. Przy rozstaniu zapraszał do siebie w gości.

Okazja pojawiła się teraz. Gdyby nie Nainga, zapewne nie zdecydowalibyśmy się na podróż do stolicy. Bez własnego transportu trudno się po niej poruszać. Brakuje infrastruktury komunikacyjnej dla zwykłych ludzi, a tym bardziej dla gości z zagranicy, których nikt się nie spodziewa (prowadzącą dookoła stolicy linię autobusową zamknięto, brakowało turystów). Miasto podzielone jest siecią wojskowych checkpointów, a wszystko, co z braku wyboru można by tutaj nazwać „atrakcją”, oddalone jest od siebie nierzadko o dziesiątki kilometrów.

W Naypyidaw wszystko podlega surowemu administracyjnemu porządkowi. Poza elitami wojskowymi mieszkają tu politycy, urzędnicy, pracownicy organizacji pozarządowych, garstka cudzoziemców oraz, owszem, tysiące zwykłych Birmańczyków. Tyle tylko, że jedynym celem tych ostatnich jest utrzymanie w nienagannym ładzie tyleż luksusowych, co nierzadko kiczowatych hoteli i ciągnących się kilometrami ogrodów.

Nainga przekonuje, że hotele są przepełnione, zwłaszcza podczas między­narodowych konferencji. Trudno jednak pozbyć się upiornego wrażenia, że i hotele, i ogrody świecą pustkami. Sceneria mogłaby posłużyć za plan filmowy drugiej części „Lśnienia” Kubricka. To inny świat niż Rangun – postkolonialny, kolorowy, zatłoczony. Nie ma ulicznego gwaru ani ulicznej kuchni, charakterystycznej dla tej części świata. Próżno szukać sprzedawców mohinga, popularnego birmańskiego makaronu. Podobno dlatego, że miasto ma być czyste.

Próba legitymizacji

Nic dziwnego, że na podróżniczych forach odradza się wizytę w Naypyidaw. Zapewne z tego powodu o mieście krąży wiele błędnych przekonań. Magazyn ­„Independent” pisał o stolicy z czterokrotnie większą powierzchnią niż Londyn, a jednocześnie z dziesięciokrotnie mniejszym zaludnieniem. To nieporozumienie ma swoje źródła w Wikipedii, która podaje obszar nie miasta, lecz jednostki administracyjnej obejmującej także okolicę.

Nie jest też prawdą, że miasto powstało pośrodku niczego. W okolicy znajduje się kilka miasteczek, z których największe to Pyinmana. Zyskało sławę i rangę symbolu po II wojnie światowej, gdyż to w nim szkoliły się kadry birmańskiej armii, które wyzwoliły kraj spod japońskiej okupacji.

Przenosząc stolicę w to miejsce, junta komunikowała, że to w jej rękach spoczywa dziedzictwo generała Aung Sana, twórcy niepodległości, nie zaś w rękach jego córki, Aung San Suu Kyi.

Próba historycznej legitymizacji była jednym z powodów wyboru tego miejsca. Obserwatorzy wskazywali też na tradycję zmieniania stolic w Birmie (historycy mówią, że działo się to aż 14 razy), strach przed atakiem ze strony morza, potrzebę kontroli, a nawet... wpływ wróżbitów.

Ale Nainga ma bardziej pragmatyczne wyjaśnienie: – Naypyidaw jest pośrodku kraju, a to zawsze dobra lokalizacja dla stolicy.

Centrum i peryferia

Korzenie takiego myślenia mogą mieć źródło w kosmologii buddyjskiej lub hinduistycznej. To na niej opiera się polityczna teoria mandali. Modelu tego używano tradycyjnie do opisu władzy w królestwach Azji Południowo-Wschodniej: możliwości oddziaływania władcy, silne w centrum, malały wraz z każdym kolejnym kilometrem prowadzącym od stolicy ku peryferiom.

Model ten dobrze oddaje także sytuację Birmy. Generałowie i politycy mogą czuć się w pełni bezpieczni w stolicy-twierdzy. W odróżnieniu od Rangunu, gdzie w herbaciarniach intelektualiści i studenci zawzięcie dyskutują o reformach, na murach co rusz pojawiają się antyrządowe hasła, a na punkowych koncertach młodzież wykrzykuje swoje niezadowolenie.

Dalej, na terenach przygranicznych, kontrola nierzadko zanika całkowicie. Gdy w 2016 r. przekraczałem granicę birmańsko-tajską, zdumiony byłem posterunkami ustawionymi przez armię Karenów (to druga pod względem wielkości mniejszość etniczna, od dekad prowadzi walkę). Dalej: islamistyczne grupy partyzanckie atakują birmańskie posterunki przy granicy z Bangladeszem, a w stanie Arakan armia ponownie toczy boje z separatystami walczącymi o niepodległość stanu. Na północy zaś zbrojny opór stawiają Kachini, którzy utworzyli własne parapaństwo, swoiste birmańskie Naddniestrze (rolę Rosji odgrywają tu Chiny). Napięta sytuacja jest w stanie Wa w północno-wschodniej Birmie, przy granicy chińskiej.

Jak widać, kręgi mandali blakną na peryferiach. Jeżeli przyjąć, że centrum to porządek, wówczas peryferie (granice) to chaos.

W stalinowskim stylu

Naypyidaw w niczym nie kojarzy się z Azją Południowo-Wschodnią. Jest jak spełnienie totalitarnego snu. Choć akurat to może nie powinno dziwić – przy jego budowie brali udział inżynierowie z północnokoreańskiego Pjongjangu.

Wszystko jest tu monumentalne. Pośrodku rond postawiono gigantyczne pomniki kwiatów. Wjazd do parku miniatur przypomina lotnisko. Budynki administracyjne nasuwają skojarzenia ze stylem epoki stalinowskiej.

Do hluttaw (parlamentu), który z daleka przypomina kiczowaty zamek, stylizowany na średniowieczny, nie sposób jest podjechać na tyle swobodnie, aby zrobić zdjęcie. Ci, którzy przeszli długi proces rejestracji i uzyskali zgodę na zwiedzanie parlamentu, donoszą o gigantycznych i pustych salach pełnych złota i drogiego drzewa tekowego.

W pobliżu miasta blaskiem oślepia prawie stumetrowa Pagoda Uppatasanti. Jej nazwa pochodzi od buddyjskiej sutry z XVI w., która tradycyjnie recytowana była w czasach kryzysu, szczególnie w obliczu inwazji obcych mocarstw. Zbudowana pod nadzorem ówczesnego dyktatora, generała Thana Shwe, jest symbolem sojuszu buddyjsko-militarnego.

Pompatyczność miasta z pewnością zachwyciłaby Kim Ir Sena. Tymczasem Nainga co krok podkreśla swoją radość z przeprowadzki z Rangunu do Naypyidaw, które określa jako „porządne” i „wzorcowe”.

Ku chwale wojska

Jedną z „atrakcji” Naypyidaw jest Muzeum Armii. Istnieje od 2012 r. i jest tak duże, że zaleca się wynajem taksówki, by zwiedzić wszystkie place, na których znalazły się wystawy czołgów, helikopterów czy okrętów. Naing uważa, że potrzeba kilku dni na zwiedzenie całości.

W ogromnej sali wejściowej gości wita portret generała Aung Sana. Po jego obu stronach wiszą podobizny innych wojskowych, którzy twardą ręką rządzili przez ostatnie dekady: Ne Wina (1962-88) i Thana Shwe (1992–2011).

Muzeum zwiedzamy samotnie, o tej porze wycieczki szkolne skończyły już obchody. Rzędy gablot wypełnionych prezentami, które junta otrzymywała od sojuszników (afrykańskich watażków i innych autokratów), wyglądają jak próba leczenia kompleksów.

Z ciekawszych eksponatów można wymienić wyposażenie wojskowego buddyjskiego kapelana, na które składa się m.in. miska jałmużna z nierdzewnej blachy, charakterystyka osła bojowego i „pomnik” butów wojskowych. Osobną salę poświęcono osiągnięciom wojska w pomocy cywilom: są tu zdjęcia uśmiechniętych generałów otwierających drogi i elektrownie.

Opuszczając ten przybytek, zatrzymaliśmy się obok monumentu na cześć armii (przedstawia trzech żołnierzy w uścisku, z wniesionymi w zwycięskim geście ramionami). Zaskoczyliśmy tu parę młodych ludzi, kryjącą się w jego cieniu. Speszeni, odsunęli się od siebie. Zapewne sądzili, że nie będzie tu nikogo.

W kawiarni generała

Po trudach zwiedzania zatrzymujemy się w luksusowej kawiarni Shwe Lal Taw pośrodku równiny. Jej właścicielem jest były prezydent i emerytowany generał Thein Sein.

– Można go tu czasem spotkać, wspaniały człowiek – Nainga nie ma wątpliwości, że był to najlepszy prezydent kraju. Za jego rządów Birma otwarła się na świat. Jednak był on też odpowiedzialny za wstrzymywanie międzynarodowej pomocy dla ofiar cyklonu Negirs (zginęło wtedy 100 tys. ludzi, a ponad milion straciło domy).

Pytam o obecny rząd. Podkreślam, że kraj diametralnie się zmienił od 2011 r. Wtedy nie było nawet bankomatów, nie mówiąc o internecie, teraz powszechnie dostępnym. Wówczas należało zabrać zapas gotówki, którą potem wymieniało się na lokalną walutę u ulicznych cinkciarzy. Dziś to przeszłość, kwitnący biznes widać w każdym mieście.

Nainga studzi entuzjazm. Ekonomia zwolniła, biznes należy głównie do Chińczyków, a biurokracja uniemożliwia zwykłym ludziom wejście do gry. – Mamy tyle niewykorzystanego potencjału. Choćby turystyka: na południu mamy najpiękniejsze wyspy w Azji, ale ilość formalności, jakie trzeba spełnić, by otworzyć biznes, jest zatrważająca i zniechęca. Suu Kyi nie zrobiła jak na razie nic – mówi rozczarowany.

Osiem lat temu Nainga uważał Suu Kyi za jedyną nadzieję. Dziś wzdycha: – Wszystko przez jej upór. Gdy wszyscy mówią, że coś jest czarne, ona będzie się upierać, że białe. Tylko po to, by pokazać swoją władzę. Z nikim się nie liczy, wszystko wie najlepiej. Jak w takich warunkach reformować kraj?

Nainga należy do wyższych warstw społecznych, nie reprezentuje typowych poglądów na temat Aung San Suu Kyi. Jeżdżąc po kraju odnosiłem wrażenie, że większość Birmańczyków cieszy się z jej rządów, a krytyka ze strony Zachodu wręcz działa na jej korzyść. Owszem, jej milczenie w kwestii dramatu Rohingów doprowadziło do tego, że nikt nie nazwie już jej human rights superstar. Ale w zamian zapewnia sobie poparcie u przewrażliwionej na swoim punkcie buddyjskiej większości i nie prowokuje generałów (oni wciąż są zdolni do ponownego przejęcia władzy).

Krytyczny wobec Aung San Suu Kyi, Nainga chwali ją jednak w kwestii Rohingów. – Rozwiązała tę sprawę – przekonuje. Wygnanie prawie miliona ludzi do sąsiedniego Bangladeszu trudno nazwać sukcesem, ale najwyraźniej większość Birmańczyków tak uważa.

Gdy wspominam buddyjskiego mnicha U Wirathu, islamofobicznego demagoga, który zasłynął z rasistowskich wypowiedzi wobec Rohingów, Nainga broni duchownego. – Lubię go, nie boi się mówić tego, co myśli – przekonuje. Brzmi to paradoksalnie w ustach przedstawiciela mniejszości, Nainga jest bowiem Szanem (to grupa etniczna spokrewniona z Tajami).

Niestety, Rohingowie to mniejszość, do której irracjonalną awersję żywią wszyscy, łącznie z innymi mniejszościami muzułmańskimi. Trzeba być jednak naiwnym, by nie dostrzegać, że rozbuchana buddyjska ksenofobia po Rohingach obierze sobie kolejny cel.

Zagadka noblistki

To paradoks: politycy rządzącej partii, uważanej za demokratyczną i proreformatorską, urzędują w mieście, które jest owocem ksenofobicznego birmańskiego nacjonalizmu. Aung San Suu Kyi mieszka zaledwie kilka ulic (długich i pustych) dalej od generałów odpowiedzialnych za tragedię kraju, włączając w to dramat Rohingów.

Niektórzy uważają, że noblistka jest zakładniczką wojskowych. Inni, że w pościgu za władzą zapomniała o swoich ideałach. Albo że od początku chodziło jej tylko o władzę. Jeszcze inni tłumaczą jej milczenie wiekiem (ma 73 lata).

Jedno jest pewne: choć po latach izolacji Aung San Suu Kyi ma wreszcie władzę, to moralnie przegrała. Areszt domowy zamieniła na wojskowe miasto Naypyidaw.

Nainga przekonuje, że nie ma co się temu dziwić: – Przecież jest córką generała. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2019