Birma: ostrożna euforia

Pierwsze od 25 lat częściowo wolne wybory wygrała opozycja. Czy wojskowi podzielą się z nią władzą? Zadecydują następne miesiące.

15.11.2015

Czyta się kilka minut

Na kilka dni przed zwycięstwem: zwolennicy opozycji z plakatem Aung San Suu Kyi, birmańskiej noblistki. Rangun, 4 listopada 2015 r. / Fot. Romeo Gacad / AFP / EAST NEWS
Na kilka dni przed zwycięstwem: zwolennicy opozycji z plakatem Aung San Suu Kyi, birmańskiej noblistki. Rangun, 4 listopada 2015 r. / Fot. Romeo Gacad / AFP / EAST NEWS

Jeszcze kilka lat temu Birmę (jej oficjalna nazwa to dziś Mjanma) stawiano w jednym rzędzie z najbardziej brutalnymi dyktaturami świata. Pogardliwie zwano ją „pariasem Azji”.


Teraz historyczne, choć tylko częściowo wolne wybory, przeprowadzone w niedzielę 8 listopada, zdecydowanie wygrała opozycyjna Narodowa Liga na rzecz Demokracji (NLD), kierowana przez panią Aung San Suu Kyi.


Po latach cierpień
Przedwyborczy czwartek. Gwarna ulica w centrum Rangunu, największego miasta kraju. Na pytanie, czy pójdzie na wybory, 30-letni grafik komputerowy Pyae Wai bez wahania odpowiada: – Oczywiście! Wszyscy zagłosujemy!
Gdy powątpiewam, że to wcale nie takie oczywiste, odpowiada: – Może u was w Europie, bo nie doceniacie tego, co macie. My na demokrację długo czekaliśmy.


Pyae Wai miał rację: według oficjalnych danych frekwencja wynosiła około 80 proc.
Poniedziałek po wyborach. Kalaw, senne górskie miasteczko w regionie Szan, zamieszkanym przez mniejszości etniczne. Kilkaset kilometrów na północ wciąż toczą się walki z etnicznymi armiami.


Lokalny bar służy jako okręgowe biuro NLD. Działacze, reprezentujący sześć z ponad stu zamieszkujących Birmę mniejszości, od 20 godzin podliczają rezultaty. Część nie spała od ponad doby, inni porozkładali koce na podłodze i wymiennie kładą się na nich na krótką drzemkę.


– Jestem zmęczony, ale bardzo szczęśliwy. Wygląda na to, że w naszym okręgu wygraliśmy. Wciąż podliczamy głosy. Nie wiem, kiedy pójdę spać, może jutro wieczorem? – śmieje się U San, drobny 60-latek ubrany w ciemnozielone longgyi (to tradycyjny birmański sarong do kostek, noszony zarówno przez kobiety, jak i mężczyzn).


W czwartek, 12 listopada, ogłoszone zostają oficjalne wyniki z ponad połowy okręgów: NLD zdobywa 291 z 498 bezpośrednio wybieranych miejsc, a reprezentująca armię Zjednoczona Partia Solidarności i Rozwoju (USDP) ponosi druzgocącą porażkę, uzyskując tylko 33 miejsca. W parlamentach regionalnych partia pani Suu Kyi prowadzi z ośmiokrotnie większą liczbą mandatów niż „partia armii”.


Na facebookowej stronie prezydenta i wojskowych pojawiają się gratulacje dla NLD. „Wygraliśmy! Wygraliśmy!” – skandują czerwono-żółte tłumy (to kolory Ligi) zebrane pod siedzibami NLD. – Po latach cierpień wreszcie czeka nas lepsza przyszłość. Trudno zliczyć leżące przed nami wyzwania, ale razem im podołamy – przekonuje Pyae Wai.


Socjalizm po birmańsku
Birma, ponad 50-milionowy kraj leżący między Chinami a Indiami, uzyskał niepodległość od Wielkiej Brytanii w 1948 r. Ojcem założycielem nowoczesnej Birmy był generał Aung San – ojciec Aung San Suu Kyi, późniejszej laureatki pokojowej Nagrody Nobla. Choć on sam nie doczekał powstania niepodległej Birmy: w 1947 r. razem z sześcioma innymi członkami swojego gabinetu został zamordowany.


W 1962 r., w wyniku zamachu stanu, władzę w kraju przejmuje Tatmadaw (armia birmańska) pod wodzą generała Ne Wina. Ideologią państwową zostaje tzw. „Birmańska droga do socjalizmu”: dziwaczny zlepek nacjonalizmu i marksizmu z buddyzmem. Doprowadza do ruiny kraj, który szczycił się mianem „spichlerza Azji”. Birma trafia na prowadzoną przez ONZ listę „najmniej rozwiniętych krajów świata”. A surrealizmu dodaje dyktaturze zamiłowanie Ne Wina do podejmowania decyzji przy wsparciu wróżbitów. W1987 r. z dnia na dzień ogłasza wycofanie z obiegu większości banknotów, zostawia tylko nominały 45 i 90 – podobno dlatego, że były podzielne przez 9, jego szczęśliwą liczbę.
W 1988 r. przez kraj przetacza się fala protestów, zapoczątkowana przez studentów. Armia brutalnie tłumi rewolucję, która symbolicznie zapisuje się na kartach historii jako Powstanie 8888. Mówi się o paru tysiącach zabitych.


Naturalną liderką protestów zostaje córka Aung Sana. Razem z innymi aktywistami formuje partię NLD. Większość jej działaczy wojsko zamyka w więzieniach, a Suu Kyi wojskowi umieszczają w 1989 r. w areszcie domowym. W ranguńskiej willi przy University Avenue spędza 15 z następnych 21 lat.


Filigranowa, w tradycyjnym eleganckim birmańskim longgyi, z wpiętymi we włosy kwiatami, z których uczyniła swój znak rozpoznawczy – staje się symbolem oporu.


Gwiazda generała
W maju 1990 r. junta przeprowadza pierwsze od prawie 30 lat wolne wybory. Liga wygrywa je miażdżącą przewagą głosów. Birmańczycy zaczynają wierzyć w zmiany.


Ale okazuje się, że wojskowi nie przewidzieli takiego obrotu spraw. Robią to, co potrafią robić najlepiej – odpowiadają siłą i po prostu anulują wybory.


Na gwiazdę Tatmadaw wyrasta teraz generał Than Shwe. – To tak naprawdę za jego czasów armia stała się tak potężna liczebnie. Wcześniej liczyła niecałe 200 tys. żołnierzy, a Than Shwe rozbudował ją do ponad pół miliona – mówi Bo Kyaw Nyein, analityk i syn wicepremiera w pierwszym rządzie niepodległej Birmy.


– Generał Than Shwe wymyślił sobie prostą metodę na rządzenie: otoczył się zaufanymi wojskowymi, obficie żywiąc ich z budżetu państwa, ale w zamian żądając pełnej lojalności. Efekty tego widoczne są do dziś i jeszcze długo będziemy je widzieć. Armia pożera prawie 4 proc. naszego budżetu – dodaje Bo Kyaw Nyein.
Na czołówkach światowych mediów kraj znalazł się znowu w sierpniu 2007 r., za sprawą tzw. Szafranowej Rewolucji, kiedy na ulice wyszli zwykle niezaangażowani politycznie buddyjscy mnisi. Życie straciło wówczas ponad 30 osób, a ponad 2 tys. wtrącono do więzień.


Kontrolowana transformacja
W 2010 r. junta decyduje się przeprowadzić, jak twierdzi, wolne wybory – które w istocie wcale nie są wolne. Bojkotuje je NLD. Bez niespodzianek wygrywa więc reprezentująca armię Zjednoczona Partia Solidarności i Rozwoju.
Aby znaleźć się w nominalnie cywilnym rządzie, część wojskowych zamienia mundury na longgyi. Na czele rządu staje były już generał Thein Sein.


Pod koniec 2010 r. „Lady” – jak zwykło się nazywać Suu Kyi – zostaje zwolniona z aresztu domowego. Wypuszczana jest też część więźniów politycznych. Birma wkracza na drogę transformacji, której kamieniem milowym mają być wybory parlamentarne w 2015 r.


Świat zadaje sobie pytanie, dlaczego generałowie zdecydowali się kawałek po kawałku podzielić się władzą. Birmańczycy, w obawie przed wszechobecną cenzurą, szepczą między sobą, że ani trochę nie wierzą w to, że zmiany są trwałe i prawdziwe.


– Wszystko, co robią wojskowi, jest ukartowane – mówiła mi w 2011 Khin Ohmar, była więźniarka polityczna. – Armii, coraz bardziej zależnej od Chin, zapalił grunt pod nogami. Generałowie potrzebują zniesienia sankcji i zachodnich inwestycji – przekonywała.


KFC w sześcianie ze szkła
Birmańczycy pierwszy raz w zmiany uwierzyli 1 kwietnia 2012 r.
Rząd byłych generałów ogłosił wybory uzupełniające. Stawka teoretycznie była znikoma: chodziło o obsadzenie 45 z 664 miejsc w Hluttaw, czyli birmańskim parlamencie. Ważniejsza niż liczby była jednak symbolika.
Niedziela, 1 kwietnia 2012 r. Mimo 40-stopniowego upału w Rangunie na każdym kroku widać ludzi z czerwono-żółtą flagą. Skandują: „Aung San Suu Kyi!”.


Wieczorem, w oczekiwaniu na wyniki, pod biurem Ligi zbiera się parotysięczny tłum. Atmosfera zwycięstwa jest zaraźliwa. Kiedy przywódcy ogłaszają wygraną w 43 okręgach, tłum śpiewa, ludzie żywiołowo tańczą. Powiewają plakaty z wizerunkiem ukochanej przywódczyni.


– W oczekiwaniu na ten moment wstrzymywaliśmy oddech przez 22 lata – z uśmiechem mówi mi San Tin Win, działacz NLD.


W kolejnych miesiącach Zachód odpowiada stopniowym zawieszaniem sankcji. Niedawny parias Azji zaczyna stawać się pocztówkowym przykładem demokratycznej transformacji. Przez kraj przetacza się fala wizyt zachodnich przywódców.


Tymczasem wiekowe taksówki, z dziurami w podłodze, przez które widać było jeszcze bardziej dziurawą drogę, zamieniają się w coraz to nowsze modele zachodnich aut. Parę miesięcy temu zostaje wyburzony stary, typowy dla Rangunu budynek koło zabytkowej hinduistycznej świątyni. Na jego miejscu staje oszklony sześcian, na parterze którego z medialnym hukiem otwiera się pierwsza w kraju restauracja sieci KFC.


Już czas?
Prawdziwy test miał nastąpić teraz, w niedzielę 8 listopada.
Przez 60 dni aż 91 partii prowadziło intensywną kampanię wyborczą. Ale wszyscy wiedzieli, że ostateczny pojedynek rozegra się między sprawującym władzę de facto wojskowym ugrupowaniem USDP i opozycyjną NLD. A patrząc na ulice, właściwie gołym okiem było widać, kto wygra.


– Pytaniem, które wszyscy sobie zadajemy, jest: czy wojsko na to pozwoli? – mówiła na kilka dni przed wyborami Cho Lay, działaczka społeczna. – Bo pojawiły się niepokojące znaki. Wiele ludzi nie znalazło się na listach do głosowania, były problemy z tzw. wcześniejszym głosowaniem. Zaczęliśmy już żartować, że nasze wybory są tak wolne jak w Zimbabwe. Nawet kolory naszych flag są podobne – zaśmiała się gorzko.


Pewności nie dodawało też zachowanie urzędującego prezydenta. Choć konstytucja zobowiązuje go do nieangażowania się w kampanię wyborczą, na jego oficjalnej facebookowej stronie pojawił się graniczący z absurdem kilkuminutowy filmik. Obrazki szczęśliwych birmańskich rodzin i zdjęcia rozpoczętych przez rząd inwestycji ekonomicznych przeplatały się z brutalnymi scenami z Bliskiego Wschodu. Wszystko okraszone było heavymetalową muzyką. Przekaz był jasny: jeśli Birma nie wybierze USDP, czeka ją los Bliskiego Wschodu.


– Niektórzy spekulują, że może powtórzyć się scenariusz z 1990 r. Choć dziś sytuacja jest zupełnie inna, kraj pełen jest obserwatorów, zagranicznych mediów – mówił gazecie „Irrawaddy” Bertil Lintner, dziennikarz i specjalista ds. Birmy.


Jedna czwarta dla armii
Wyniki zaskoczyły sceptyków, którzy przepowiadali, że USDP zmanipuluje wybory.
Podkreślając, że kraj czeka wiele wyzwań, a proces głosowania daleki był od idealnego, międzynarodowe misje obserwacyjne ogłosiły, iż wybory były sukcesem demokracji.


Czerwono-żółte tłumy znowu zbierają się pod siedzibami NLD, choć jest to inna radość niż ta „pierwsza” w 2012 r. – Tak, bardzo się cieszymy. Ale nie chcemy, żeby radość przesłoniła zadania, jakie są przed nami. Nikt nie wie, na ile naprawdę armia pozwoli nam na zmiany. Jesteśmy ostrożnie euforyczni – mówił U San w siedzibie NLD w górskim miasteczku Kalaw.


– Musimy pamiętać, że to nie są w pełni wolne wybory. Nawet jeśli NLD wygrała absolutną większością głosów, wpływy armii wciąż wpisane są w konstytucję. Mają zagwarantowane 25 proc. miejsc w parlamencie. Aby cokolwiek zmienić, trzeba mieć ich poparcie – uważa analityk Bo Kyaw Nyein. – Poza tym obsadzają oni kluczowe ministerstwa obrony, spraw wewnętrznych i zagranicznych – przekonuje. I dodaje: – Armia musi być pewna, że NLD nie będzie chciała wziąć na niej odwetu za przeszłe grzechy. Jak na razie pani Suu Kyi podejmuje właściwe kroki.


Podczas przedwyborczej konferencji prasowej przywódczyni NLD mówiła o „rządzie pojednania narodowego”. We wtorek po wyborach wysłała list do prezydenta Thein Seina, szefa armii generała Aung Hlainga i marszałka parlamentu Shwe Manna. Poprosiła o spotkanie mające zaplanować „pokojowe wprowadzenie w życie woli ludu”.


Jednym z największych wyzwań, które odziedziczy nowy rząd, będzie porozumienie z armiami etnicznymi. A tego nie zrobi bez wsparcia birmańskiej armii.


Jedno wiadomo na pewno: „Lady” nie będzie prezydentem. Zabrania jej tego artykuł 59(f) napisanej przez wojskowych konstytucji. Prezydentem nie może być osoba, której członkowie rodziny są obcokrajowcami – tymczasem jej zmarły mąż był Brytyjczykiem, a dwaj synowie mają brytyjskie paszporty. Na przedwyborczej konferencji liderka Ligi mówiła: „Będę wyżej od prezydenta”. Ale na razie nikt nie wie, co to może oznaczać.


Nadzieja nie dla wszystkich
Przedwyborcza środa, wieczór. Przy ruchliwej ulicy, niedaleko zamieszkanej głównie przez muzułmanów dzielnicy Rangunu, stoi grupa ludzi. – Czekamy na „Lady”, będzie tędy przejeżdżać – mówi 37-letni Zeya Kyaw, muzułmanin.
– Będziesz na nią głosować, choć nie pozwoliła żadnym muzułmańskim kandydatom wystartować z list swojej partii? – pytam.


– I tak jesteśmy na przegranej pozycji. Ale wierzę, że ona nam pomoże – odpowiada Zeya.
Latem świat obiegła informacja, że ikona walki o demokrację nie poparła żadnego muzułmańskiego kandydata. Chciała przypodobać się radykalnym nacjonalistycznym ruchom buddyjskim, które od 2012 r. rosną w siłę.


– Celem skrajnych buddyjskich ugrupowań są wszyscy muzułmanie, ale zwłaszcza Rohindżowie – mówi Wai Wai Nu, była więźniarka polityczna i jedna z nielicznych rzeczników praw tej ponad milionowej mniejszości, która żyje głównie przy granicy z Bangladeszem.


Dotąd władze Birmy nie uznawały Rohindżów za mniejszość etniczną i odmawiały im praw. Przez ONZ uważani są za jedną z najbardziej dyskryminowanych grup na świecie. Wielu z nich ucieka z kraju, szuka lepszego życia w Malezji; wielu pada po drodze ofiarą handlarzy ludźmi. O ich exodusie świat usłyszał w maju, gdy tysiące wycieńczonych uchodźców utknęły na Morzu Andamańskim na prymitywnych łódkach, bez wody i jedzenia.


Ale „Lady”, obawiając się o utratę popularności, nie chce zabierać głosu w ich sprawie.


Ciemna strona zmian
– Wciąż nie wiemy, kogo Suu Kyi desygnuje na prezydenta. Liga trzyma to w sekrecie – mówi Saw Aung, młody pracownik międzynarodowej organizacji. – A to tylko jeden z problemów ze zwycięstwem NLD. Cieszymy się, bo do parlamentu wreszcie wchodzą cywile, ale nikt do końca nie wie, kim oni są. Kandydaci NLD wygrali w swoich okręgach, bo nieśli sztandar z Suu Kyi. Nie wiemy, czy są kompetentni, czy podołają wyzwaniom reform.


– Dla nas transformacja wcale nie jest czarno-biała. Od 2011 r. wzrosła liczba inwestycji, ale w naszym regionie nasiliło się też zjawisko bezprawnych zawłaszczeń ziemi – opowiada Eain Da, aktywista z bogatego w surowce regionu Baw Sai. – Macza w tym palce armia, powiązany z nią biznes i chińskie firmy, ale też lokalni politycy. A w 2012 r. wygrała tu posłanka NLD.


– Ten kraj dopiero się budzi po latach dyktatury. Potrzebujemy co najmniej dwóch, trzech cykli wyborczych, żeby nastąpiły realne zmiany – mówi Bo Kyaw Nyein, syn wicepremiera w pierwszym rządzie niepodległej Birmy. – Jeśli Liga dobrze to rozegra i wojskowi na to pozwolą, za 20 lat będziemy mogli powiedzieć, czy jesteśmy w pełni demokratycznym krajem. ©

Autorka pracuje w Birmie od 2012 r. w ramach projektu Fundacji Inna Przestrzeń poświęconego prawom człowieka i obywatela, współfinansowanego ze środków programu „Wsparcie Demokracji” MSZ.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2015