Pałac z widokiem na dom

TISA ŻAWROCKA-KWIATKOWSKA, prezeska Fundacji Gajusz: Kiedyś myślałam, że leżące u nas dzieci mają najgorszy los. Teraz wiem, że bywa gorzej. Są tysiące takich, które zawiedli wszyscy dorośli: rodzice biologiczni, zastępczy, urzędnicy, dyrektorzy.

10.09.2018

Czyta się kilka minut

Tisa Żawrocka-Kwiatkowska / MARCIN STĘPIEŃ / AGENCJA GAZETA
Tisa Żawrocka-Kwiatkowska / MARCIN STĘPIEŃ / AGENCJA GAZETA

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: To zdjęcie uśmiechniętych młodych ludzi...

TISA ŻAWROCKA-KWIATKOWSKA: ...to moje dzieci. Córka, wkrótce młoda matka, i trójka dorosłych już synów.

Wśród nich Gajusz.

Ten najbardziej zarośnięty. Dokuczam mu czasem, że przypomina dzikusa (śmiech).

Dwadzieścia jeden lat temu, tuż po porodzie, zachorował.

Wada szpiku z podejrzeniem choroby genetycznej lub rzadkiej odmiany nowotworu. Pierwszy rok spędzaliśmy głównie w szpitalach. A Gajuszowi nie dawano szans na przeżycie. Potem, pracując w fundacji, spotykałam dzieci z podobnymi wadami. Żadne nie przeżyło.

Wtedy, dwie dekady temu, próbowała Pani wyprosić cud.

Poszłam do kościoła. Powiedziałam, że założę fundację, tylko chcę, żeby moje dziecko było zdrowe. Minęły trzy dni, przyszły prawidłowe wyniki. Kiedy zdarzało mi się o tym opowiadać, znajoma psycholog, specjalistka od traumy, mówiła: „Tisa, ty się zastanów, co mówisz. Bo czy to aby nie oznacza, że rodzice, których dzieci umarły, za mało obiecywali albo za mało je kochali?”. Więc teraz jestem ostrożniejsza: Gajusz wyzdrowiał, choć jego historia mogła się potoczyć inaczej.

Leżąc z nim w szpitalu, przeżyła Pani coś jeszcze.

Naprzeciwko nas umierała dziewczynka z domu dziecka. Miałam odruch, żeby się nią zajmować, choć była śmiertelnym zagrożeniem dla Gajusza, który nie miał odporności. Wyszliśmy ze szpitala przed świętami, wróciliśmy w samą Wigilię. Ta dziewczynka już nie żyła. Umierała sama.

Działała już wtedy fundacja.

W tamtym czasie zajmowaliśmy się głównie wysyłaniem wolontariuszy do chorych, opuszczonych przez rodziców dzieci. A w 2002 r. miało miejsce kolejne przełomowe wydarzenie w moim życiu. Jechałam samochodem do Skierniewic, by pożegnać się z inną dziewczynką, którą pokochałam. Dominika, poznałam ją w łódzkim szpitalu. To było trzecie odejście dziecka w ciągu krótkiego czasu, byłam wizytą u Dominiki bardzo zestresowana. I jadąc do tych Skierniewic skręciłam w miejscu, w którym nie było wolno tego robić. Mogłam zabić siebie i innych, ale na szczęście nikomu nic się nie stało. Choć obrazy zostały: z auta leje się benzyna, ja nie mogę wyjść...

Wróciłam do domu i stwierdziłam, że nie poradzę sobie psychicznie.

I znowu Pani życie prywatne wpłynęło na zawodowe.

Koleżanka poradziła mi, żebym zarejestrowała niepubliczny zakład opieki zdrowotnej o profilu psychologicznym, dodając, że to się przyda i dzieciom, i rodzicom, i przy okazji mnie. Powstała poradnia.

Dwa lata później stworzyliśmy hospicjum domowe dla dzieci. Za tym też stała historia osobista: miałam ciężko chorującego chrześniaka. Poznałam też w tamtym czasie kolejną nieuleczalnie chorą dziewczynkę. Jej mama była prostytutką. Przyjmowała klientów niemal w jej obecności, a sąd rodzinny nie miał gdzie jej wysłać... W dodatku ta mama nie życzyła sobie wizyt hospicjum domowego, mimo że jej córka miała rdzeniowy zanik mięśni.

Ta dwójka bliskich mi dzieci zmusiła mnie w zasadzie do stworzenia hospicjum stacjonarnego. Tyle że nie mieliśmy nawet pieniędzy na remont budynku, który w międzyczasie dostaliśmy na potrzeby fundacji. Poszłam do dyrektora więzienia, mając nadzieję, że znajdą się tam fachowcy-wolontariusze. I się znaleźli: glazurnik i ogrodnik!

Budynek był wyremontowany, ale nadal nie było pieniędzy. Złożyliśmy wniosek o grant w fundacji Velux, ale szanse na wygraną w konkursie ocenialiśmy na niewielkie. Facet z tej organizacji przyjechał, zrobił zdjęcia, pojechał. A dwa tygodnie później, kiedy myślałam, że to już jest koniec i fundacji, i mojego funkcjonowania, zadzwonili, że zostaliśmy wybrani, i dostaniemy – uwaga – 800 tys. euro! To były takie pieniądze, że mogłam zrealizować marzenie: nie tylko zrobić remont, ale zatrudnić superprofesjonalistów.

Hospicjum powstało na jesieni 2013 r.

Dzisiaj mamy dziesięć łóżek, choć akurat teraz leży u nas trzynastka dzieci – poza wyjątkami nieuleczalnie chorych i opuszczonych.

Trudno o większe nieszczęście.

Też tak kiedyś myślałam, a teraz wiem, że się myliłam. Obracając się przez lata w systemie pieczy zastępczej, kontaktując się z urzędnikami, słuchają historii z Łodzi i nie tylko, poznawałam losy dzieci, które zawiedli wszyscy napotkani po drodze dorośli. Wszyscy! Rodzice biologiczni, zastępczy, opiekunowie, urzędnicy, dyrektorzy.

U nas są nieszczęścia, ale jest też nadzieja. Weźmy Marcina. Jego matka spowodowała po pijanemu wypadek, stając się osobą niepełnosprawną i niezdolną do opieki nad nim. Marcin trafił do nas, bo ma ciężkie porażenie. Dostał do opieki wolontariusza – pracownika dużej firmy informatycznej. Wolontariusz pokochał Marcina. I przestał być wolontariuszem, bo rzucił swoją firmę, zatrudniając się u nas jako opiekun. Jest przy Marcinie od kilku lat.


Czytaj także: Przemysław Wilczyński: Życie w poczekalni


Albo Kasia, która trafiła do nas ze szpitala, mając pół serca – nieuleczalną wadę wykluczającą przeszczep. Znaleźliśmy dla niej specjalistyczną rodzinę zastępczą. Była też chora Marysia pozostawiona przez rodzinę biologiczną.

Pewnego dnia zorganizowaliśmy w naszym budynku szkolenie dla rodzin zastępczych z pierwszej pomocy. Po szkoleniu kilka osób zapytało, czy mogą zejść na dół i zobaczyć Pałac.

Pałac?

Tak nazywamy nasze hospicjum. Kiedy ci ludzie zeszli na dół, jedna z par zobaczyła Marysię. Kilka dni temu dziewczynka wróciła wraz z nimi z wakacji nad Balatonem... Więc te nasze dzieci chyba jednak nie mają najgorzej: jeśli ich stan nie zwiastuje rychłego odejścia, to robimy wszystko, by znaleźć dla nich dom. Wtedy odwiedzamy je w ramach hospicjum domowego.

Ale nie wszystkie znajdują rodziny.

Jednego z chłopców, leżącego u nas od dłuższego czasu, widział pan, gdy przechodziliśmy korytarzem. Bartuś trzymał w rękach dwa samochody. Ma dwa lata i ciężką genetyczną chorobę. Na razie jest w dobrej formie, choć wiemy, że ta choroba źle przebiega... Bartuś ma ulubioną wolontariuszkę, z którą spędza prawie cały czas. Chłopiec pochodzi z biednej, wielodzietnej rodziny, która nie potrafiła się już nim zajmować.

Rodzice biologiczni przychodzą?

Jedni przychodzą, inni nie. Ale nawet ci, którzy zjawiają się rzadko albo w ogóle, nie są bezdusznymi potworami. Nigdy ich tak nie traktujemy – za dużo wiemy o ich życiu. Mieliśmy tu małe dziecko zmasakrowane przez rodziców. Pierwsza myśl: za takie rzeczy powinna być kara śmierci. A potem urzędniczka opowiedziała nam historię życia tej matki. Nie mogę jej opowiedzieć – za dużo w niej szczegółów, które mogłyby tę kobietę zdemaskować. Ale gdy poznałam wszystkie straszne rzeczy, jakie ją spotkały, inaczej spojrzałam na to, co się wydarzyło.

Pani fundacja prowadzi też ośrodek preadopcyjny „Tuli Luli”. Niektórym mamom, które zrzekły się praw do dzieci, organizujecie pożegnania.

Przychodzą, fotograf robi zdjęcie. Niektóre z nich piszą liścik, inne decydują się na nagranie filmiku.

Co mówią?

To są ciężkie spotkania. Dla dzieci też.

Ciężkie dla kilkutygodniowych dzieci?

Spędziły dziewięć miesięcy w brzuchu. Nawet jeśli ten czas był trudny, to przecież stanowił większość ich dotychczasowego życia. Więc gdy taka mama się zjawia, dziecko zaczyna się zachowywać inaczej.

Po co te spotkania?

Za kilka, kilkanaście lat mogą się okazać dla tych dzieci ważne. Może dzięki nim dotrze do nich, że nie są anonimowymi „podrzutkami”. Że za tymi decyzjami stały jakieś powody, jakieś dramaty.

Te historie są na swój sposób szczęśliwe: matka zrzeka się praw, dzięki czemu może dojść do adopcji. Najgorsze są historie na granicy: niewydolna rodzina, przemoc, alkohol, rodzice zachowują – przynajmniej częściowo – prawa. Panuje opinia, że urzędnicy dają w nieskończoność szanse rodzicom biologicznym. Kosztem dzieci.

Dają czas, zamiast mądrego wsparcia. Znam przypadek, gdzie rodzice przez cztery lata nie robili nic, by poprawić swoją sytuację, i nikt na to nie reagował.

Zdarzają się też decyzje krzywdzące rodziny biologiczne. Pamiętam, jak dyrektor domu dziecka uznał, że dziadek trójki dzieci nie może dobrze wypełniać roli spokrewnionej rodziny, bo... nie dysponuje wystarczającą liczbą łóżek. Zrobiliśmy na Facebooku „pokazówkę”, publikując apel o pomoc. Nie dosyć, że znalazło się tych łóżek kilkadziesiąt, to ludzie pisali listy pytając, jakie ten dziadek ma jeszcze marzenia...

Bywa też często tak, że dylemat – rodzina biologiczna, zastępcza czy adopcja – jest nierozstrzygalny. W takich sytuacjach sędzia może rzucić monetą i każde rozstrzygnięcie będzie tak samo dobre jak złe. Ale nawet taki „rzut monetą” jest lepszy niż przeciąganie spraw w nieskończoność.

Takie przeciąganie to chyba najcięższy grzech urzędników. Dlaczego?

Nie wiem, i nawet nie chcę tworzyć w swojej głowie mechanizmu, który pozwoliłby mi to zrozumieć. W Wielkiej Brytanii jest podobno zasada, że jeśli firma ubezpieczeniowa nie zlikwiduje po wypadku samochodowym szkody w określonym czasie, to płaci taką karę, że trudno się jej pozbierać. Coś podobnego przydałoby się w odniesieniu do urzędników decydujących o losach dzieci.

W jednym z domów dziecka dyrekcja, zamiast robić wszystko, by podopieczni trafili do adopcji, pisała: „Dalszy pobyt w placówce uzasadniony”. A kierowniczka pytana, dlaczego tak pisze, odpowiedziała, że przecież dziecko trafiło do tego domu dziecka decyzją sądu, więc ona postępuje tylko zgodnie z wyrokiem...

Co robić, żeby nie niszczyć dzieciom najważniejszych lat?

Działać. My na przykład, pracując z rodzicami biologicznymi, ustalamy sobie krótkoterminowe cele. Czasami chodzi o podjęcie terapii, innym razem o znalezienie pracy. A jeśli okazuje się, że w ciągu trzech miesięcy nie udało się zrobić nawet połowy zaplanowanych rzeczy, to próbujemy im uzmysłowić, że tym bardziej nie będą ich w stanie zrealizować, opiekując się 24 godziny na dobę dziećmi... Działając, odkryłam też inną zadziwiającą rzecz: 30 proc. rodziców biologicznych oddzielonych od dzieci mogłoby je odzyskać niemalże od ręki. Trzeba ich tylko wesprzeć.

Wróćmy do Pani zobowiązania. Po ponad dwu dekadach traktuje je Pani tak samo?

Tak, ale ta praca daje mi przede wszystkim poczucie sprawczości, przekonanie, że „da się”. A od jakiegoś czasu widzę też światełko w tunelu, jeśli chodzi o współpracę z niektórymi urzędnikami.

Co znaczy Fundacja Gajusz dla Gajusza?

Bywał dzieckiem trudnym i zbuntowanym, również przeciwko mnie. Ale gdy w szkole kazali mu stworzyć pracę o autorytetach, to napisał, że dla niego autorytetem jest matka. I to z jakiego powodu!

Z powodu fundacji.

Zawsze dobrze o niej myślał, ale dzięki tej szkolnej pracy zrozumiałam, jak bardzo fundacja – dla mnie tak jakby kolejne dziecko – jest ważna również dla niego. ©℗

TISA ŻAWROCKA-KWIATKOWSKA od 1997 r. kieruje Fundacją Gajusz w Łodzi. Z wykształcenia filmoznawczyni. W 2008 r. została odznaczona Orderem Uśmiechu.

PS. Imiona dzieci zostały zmienione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2018