Maraton

Młoda literatura wygląda trochę tak, jakby została postawiona do kąta, daje się w niej zauważyć poczucie społecznej marginalizacji. To nie znaczy, że młodzi użalają się nad sobą; znać jednak przyciszenie.

07.03.2004

Czyta się kilka minut

Po poprzednim felietonie pan Paweł Dunin-Wąsowicz przysłał mi paczkę z siedmioma tomikami poetyckimi wydanymi przez oficynę Lampa i Iskra Boża, aby mnie przekonać, że nie zginęła jeszcze poezja stojąca na rymach. Jestem mu za to wdzięczny, lektura była pocieszająca, widać, że nie wszystkie młode wiersze poskładane są z rozsypanych białym trybem słowników. Szczególnie zainteresował mnie dwoma tomikami reprezentowany Tomasz Różycki i ucieszyłem się, że już go tłumaczono na obce języki.

Dunin-Wąsowicz napisał mi, że są to autorzy całkiem niestarzy, trzydziestoparoletni; kiedy przed laty debiutowałem wierszami w “Tygodniku", ledwie przekroczyłem dwudziestkę, a dla dwudziestolatka trzydziestoparolatek wydaje się już prawie starszym panem. Znacznie ważniejsza jest jednak inna różnica, która dotyczy i słabszych, i silniejszych w piórze poetów. Za okupacji pokolenie Krzysztofa Baczyńskiego wypowiadało się z głębokim przeświadczeniem, że stoi za nim naród, mimo że chodziło przecież o skromne zeszyty drukowane na powielaczu. Dzisiaj, kiedy ów naród mógłby bez przeszkód za poetami stanąć, jest dokładnie odwrotnie: poeci wiedzą czy też czują, że go wcale nie obchodzą. I to w ich wierszach widać.

Klasa poetycka tych wierszy jest rozmaita, a choć dosyć mile przyjąłem stosowane przez niektórych młodych autorów rymy, świadom przecież jestem, że nie wszystko musi się układać w czworokąty zwrotek. Czechowicz na przykład sięgał po wiersz wolny, choć jego arkadyjsko-katastroficzna, bardzo poruszająca poezja zachowuje swoistą melodię. Klasę znać przede wszystkim w tym, że czytając wiersz, rozpoznajemy autora nie patrząc na jego nazwisko. Przykłady szczególnie jaskrawe to Rilke czy Leśmian, ale reguła dotyczy według mnie wszystkich.

Uderzył mnie w tomikach, które przeczytałem, zupełny brak biologicznego triumfalizmu młodości. Zastanawiające, do jakiego stopnia ci młodzi czują się osamotnieni, choć trzymają się w grupkach. Znalazłem też w ich wierszach lęk czy obawę, może podświadomą, przed wyraźniejszym okazaniem uczuć. Niebezpieczeństwo likwidują w zarodku: wszelkie prowadzące ku takiej wylewności zwroty idiomatyczne zostają w pewnym momencie przełamane, zmieniają bieg i puenta pozostać musi w domyśle czytelnika. Poeci wycofują się w prywatność, która jest trochę szara i zgaszona, nawet jeśli autor z kraju wyjedzie; na przykład Różycki jeździ po rozmaitych Lizbonach, ale nic mu się tam nie podoba.

Z Katowic z kolei dostałem lśniąco oprawny tom pod tytułem “Artyleria", wydany z pomocą Uniwersytetu Śląskiego; jest tam dużo zupełnie białego wiersza i bardzo młodzi autorzy, a osoby zajmujące się krytyką starają się dodać sobie powagi używając wyrafinowanego słownictwa. Powtórzę, co przed trzema tygodniami napisałem: uważam za pożądane, by znaleźli się krytycy bardziej doświadczeni, którzy by otoczyli ten niezmiernie bujny ogród nieplewiony młodej poezji opieką. Nie zalecałbym wprowadzania kosiarek, ale przydałoby się oko doświadczonego ogrodnika.

Tyle o poezji; z kolei Mieczysław Orski ogłosił w lutowym numerze “Odry" tekst pod tytułem “Nowy stary świat polskiej prozy", w którym dokonał przeglądu znacznej liczby książek ostatnio u nas wydanych. Wedle niego różnica między tym, jak młodzi debiutujący pisarze odbierali niegdyś Peerel, a tym, jak współcześni prozaicy odbierają rzeczywistość, sprowadza się do różnicy między niewolą a niedolą. Kiedyś była niewola i bieda peerelowska, teraz jest niedola czasów kapitalizmu. Nikt kapitalizmu nie kocha, ani troszeczkę. Rozlega się z tej prozy głównie stękanie, a jej bohaterowie to z reguły narzekający nieudacznicy.

Młodzi poeci i prozaicy to niewątpliwie talentem obdarzona gromada. Ale wydają się jakby trochę krótkowzroczni, z nosem przy rzeczywistości. Że ona im się nie podoba, zwłaszcza politycznie - nie dziwię się wcale. Ale ten niedostatek młodzieńczej energii i zupełny brak marzeń mnie niepokoi. “Młodości ty nad poziomy wylatuj"? - ależ skąd, nikt sobie żadnych skrzydeł nie życzy. Zastanawiałem się nawet, czy pan Orski nie dokonał selekcji nazbyt negatywnej, ale wymienia zbyt wiele nazwisk.

Bardzo mi się spodobało, przynajmniej z opisu, opowiadanie Zbigniewa Kruszyńskiego o cenzorze, które Orski nazwał “jedną z najcelniejszych artystycznych diagnoz mentalności Nowej Polskiej Rzeczywistości". Cenzor ów, pisze dalej Orski, “jak za dawnych czasów w zaciszu domowym czyni to, co najlepiej umiał czynić w życiu, czyli kupuje książki, gazety i skreśla... Zawzięcie, z pasją, ale i intencją ocalenia świata ingeruje, systematycznie i pracowicie; z wyższości swej misji cenzorskiej przygląda się zapędzanej w kozi róg cywilizacji kapitalistycznej w polskim wydaniu". Inna rzecz, że u nas nostalgia za okresem komuny wydaje się stosunkowo słaba, nie tylko w literaturze. W Niemczech Wschodnich są nawet wyspecjalizowane sklepy, które sprzedają towary firm dawnej NRD. Nie wiem, czy ktoś próbował od strony psychosocjologii wyjaśnić, skąd się bierze ta tęsknota za krainą zniewolenia i ubóstwa.

Sekretarz mój zniósł niedawno ze strychu całe stosy “Bez Dogmatu": był to kwartalnik, a później miesięcznik, silnie antyklerykalny, który mi przysyłano, a teraz zdaje się już nie wychodzi. Szukałem w nim jednak nie ataków na Kościół czy religię, które mnie nie interesują, ale ciekawej dyskusji, którą zapamiętałem: o porównywaniu Peerelu ze współczesnością. Spokojnie, ale bardzo rzetelnie ukazano tam minioną rzeczywistość, białym żelazem ją przypiekając. Tymczasem w niektórych umysłach zaczyna ona nabierać jakichś mistyczno-mityczno zabarwień, niby raj, z którego siłą nas wypędzono.

Rozumiem zmęczenie codziennymi trudnościami, niektóre słupki statystyk napawają zgrozą, jesteśmy relatywnie biedni - ale wolni! W dodatku nikt spośród młodych piszących nie dostrzega nadzwyczajnej łatwości, z jaką można dziś wydawać książki. Oczywiście, adepci pióra liczyć na grosz nie powinni, z tej pracy nie będzie kołaczy; w marcu gościć mam grupę debiutantów, których będę się starał dla ich dobra zawrócić z literackiej drogi.

Zawsze porównywałem start ekipy młodych w literaturze do maratonu: po kilku okrążeniach biegacze zaczynają pomału odpadać, w końcu wykształca się czołówka. I my taką czołówkę mamy; mniej dziś słychać o Gretkowskiej, znacznie lepiej utrwaliło się na przykład nazwisko Olgi Tokarczuk. W trwającym teraz maratonie nie wszyscy jednak biegną w tę samą stronę, a niektórzy zupełnie się zgubili. Cała zaś młoda literatura wygląda trochę tak, jakby została postawiona do kąta, daje się w niej zauważyć poczucie społecznej marginalizacji. To nie znaczy, że młodzi użalają się nad sobą, obowiązuje antyczułostkowość. Znać jednak przyciszenie, jakby kto grając na pianinie włączył moderator. Cenzurę zastąpiła obojętność społeczna.

Towarzyszy temu pęknięcie pokoleniowe, wywołane częściowo przez Peerel, a częściowo po prostu przez upływ czasu. Ja sam jestem dziadkiem nie tylko dlatego, że mam wnuczkę; jestem też dziadkiem w literaturze. Już pokolenie pięćdziesięcioparolatków uważane bywa za odchodzące, cóż więc mówić o mnie. Nikt jednak nie ma ochoty kłaść się do grobu, jeśli go tam nie wpychają, choć nie każdy ma taki talent i taką wytrwałość jak Miłosz, który od siedmiu dziesięcioleci bierze udział w kolejnych okrążeniach poetyckiego maratonu.

Wspomnienie mojego poetyckiego debiutu przywołało obraz “Tygodnika" sprzed lat. Przyszedłem tam w 1946 roku nie ze względów konfesyjnych, ale dlatego, że spodziewałem się spotkać najuczciwszych ludzi - i zawodu nie doznałem. Panie Starowieyska--Morstinowa i Morstin-Górska, ksiądz Piwowarczyk, Gołubiew, Kisielewski, Jasienica, no i przede wszystkim Naczelny, czyli Jerzy Turowicz - wszyscy oni już po drugiej stronie Styksu. Motywem, dla którego do redakcji “Tygodnika" przylgnąłem, było poczucie nieskłamanej autentyczności panującej w niej atmosfery umysłowej. A przecież nad tym wszystkim wisiał blok betonowy systemu.

Zaglądam teraz często do książki Andrzeja Zawady o literaturze powojennego półwiecza i z wielkim żalem patrzę na umieszczone tam fotografie. Iluż bliskich mi pisarzy zeszło już z tego świata - Jaś Szczepański, Filipowicz... Siedliśmy niedawno z Ewą Lipską, znacznie przecież młodszą niż ja, i jak zaczęliśmy wspominki o wieczorach w zakopiańskiej “Astorii", aż żałobą zapachniało. Nie chciałbym kończyć akcentem nazbyt cmentarnym - ale tempus fugit, aeternitas manet i wszystkich nas ta maksyma dotyczy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2004