Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nadrabiamy, pyszniąc się jak dzieci z wujka w Ameryce, z Marii Skłodowskiej-Curie, Kopernika, Chopina i kogo tam jeszcze, a najbardziej z „Polskiego Papieża”, od chwili jego wyboru, choć niejeden wczewśniej nic o Karolu Wojtyle nie wiedział. Widywałem w Rzymie – w czasach tamtego pontyfikatu – rodaków, którzy na Poczcie Watykańskiej zwracali się do jej urzędników po polsku, a widząc ich bezradność, komentowali ironicznie: jest nasz papież, niech się nauczą polskiego.
Radość ze zdobytych przez naszych sportowców medali może i jest przejawem szlachetnej, narodowej dumy. W niektórych krajach afrykańskich, złożonych z różnych, dość sobie obcych, jeśli nie wrogich plemion, mieszkańcy stają się narodem wtedy, gdy na międzynarodowej arenie występuje ich reprezentacja futbolowa. Zawsze coś…
Właśnie w momentach jakiegoś sukcesu Polaka (sukcesu, który jesteśmy skłonni, w odróżnieniu od wielu innych narodów, traktować jako sukces narodowy) ujawniają się nasze kompleksy i urazy. Bywamy zawiedzeni, kiedy jakiś obcokrajowiec nie zna naszych noblistów (tak jakbyśmy sami znali noblistów amerykańskich, brytyjskich czy japońskich). A kiedy nic innego pod ręką nie mamy, sięgamy po martyrologię i jak emigrant z „Monizy Clavier” Sławomira Mrożka obchodzimy towarzystwo zebrane w salonie i... „O tu! – krzyknąłem, szeroko otwierając jamę ustną i wskazując palcem na zęby trzonowe. – O tu, wybili, panie, za wolność wybili! Nastąpiło zamieszanie. Ucichli, patrzyli na mnie, nie mogąc zrozumieć, o co mi chodzi. A przecież chciałem tylko uprzytomnić im w sposób jasny i przystępny, niejako poglądowy, cierpienia mojego narodu. To, że najwidoczniej nie doceniali martyrologii, bardzo mnie rozgniewało”.
Osobliwą polską cechą, która się ujawnia w sytuacjach „polskiego sukcesu”, jak w przypadku europejskiego awansu Donalda Tuska, jest odruch umniejszania: że bez znaczenia, że bez żadnej władzy, że nie będzie najważniejszą osobą w UE, że go zaproponowali, bo słaby i można nim kierować...
W innych krajach Lech Wałęsa wciąż jest symbolem historycznego wydarzenia – Solidarności. U nas Lech Wałęsa... szkoda gadać. Być z niego dumnym? Skąd, raczej wprost przeciwnie.
Coś takiego jest też w traktowaniu pamięci Jana Pawła II. Niedawno rozmawiałem z paryskimi księżmi, którzy nauczanie tego papieża i jego pontyfikat doskonale znają, pamiętają i się do niego odwołują – u nas pamięć często się ogranicza do pamiątkowego zdjęcia z Watykanu i jedynego cytatu: „nie lękajcie się”.
Bo w gruncie rzeczy nie znosimy tych, którym się powiodło, którzy wyrośli ponad przeciętność. Z pasją przeliczamy na złotówki ich dochody i porównujemy je z własną pensją. Mówimy: „ten się dochrapał, załapał”, „ciekawe, kto za tym stał i jakie tam były ciemne interesy”. Kompleksy niższości, odrzucenia uruchamiają w nas agresję, wściekłość jakby rewolucyjnego ludu, burzącego kwitnące gospodarstwa i podpalającego – w imię sprawiedliwości – pańskie dwory, a przy okazji niszczącego w ten sposób własne miejsce pracy.
Przejrzałem właśnie książkę, której autor na ponad 300 stronicach pracowicie zeszmaca 80 znanych postaci, a jeszcze 4 stycznia 2013 r. napisał na Facebooku (jako noworoczne życzenia) piękne hasło: „Śpieszmy się kochać, nie nienawidzić”. Ten autor z pewnością nie ma żadnych kompleksów: żeby skompletować materiał na tyle osób, lekko manipulując cytatem lub kontekstem, trzeba mieć naprawdę wiele miłości.