Małe miasto u granic Unii

Pole po wysypisku śmieci, wkoło góry, podobno z minami z wojny. Tu, do obozu Vucijak, bośniacka policja zwozi ujętych imigrantów. Aby nie psuli turystycznego klimatu.
z Bihacia (Bośnia i Hercegowina)

07.10.2019

Czyta się kilka minut

Bośniacka policja przywozi ujętych imigrantów do obozu Vucijak koło Bihacia,  Bośnia i Hercegowina, lato 2019 r. / FORUM / REUTERS
Bośniacka policja przywozi ujętych imigrantów do obozu Vucijak koło Bihacia, Bośnia i Hercegowina, lato 2019 r. / FORUM / REUTERS

Decyzja lokalnych władz zapadła na długo przed wakacjami, policyjne akcje rozpoczęto w połowie czerwca. U szczytu sezonu turystycznego imigranci byli zatrzymywani na ulicach, głównie na podstawie koloru skóry – i wywożeni do prowizorycznego obozu Vučijak, 8 km od Bihacia – miasta położonego blisko granicy z Chorwacją, należącą już do Unii Europejskiej.

Bośnia, a szczególnie kanton Una-Sana, stała się centrum kryzysu kilkanaście miesięcy temu. Wcześniej szlaki migracyjne ją omijały. Okazało się to dużym wyzwaniem, bo polityczno-społeczny paraliż trwa tu od zakończenia wojny w 1995 r.

Vučijak, o którym migranci mówią „obóz-dżungla”, postawiono pośrodku niczego. Przy wjeździe wisi pordzewiała już tabliczka. Niemiecka organizacja pozarządowa chwali się ukończonym projektem: zamknięciem nielegalnego wysypiska śmieci. Jeszcze jakiś czas temu lądowały na nim stare pralki. Dziś to tymczasowy dom dla ok. 700 imigrantów, jedynie mężczyzn. Kobiety i dzieci udało się umieścić w innych ośrodkach. Co nie znaczy, że nigdy tu nie trafiają.

Zanim powstał obóz, było puste pole, naokoło tylko góry. Gleba dawnego wysypiska jest podobno zatruta; nikt nie chciał stawiać domów. Podczas pierwszych tygodni funkcjonowania problemem były węże. Później imigranci nauczyli się je zabijać.

Czerwone na mapie

Mijam kontener, w którym wartę trzyma trzech młodych policjantów. Znudzeni, palą papierosy. Są na tyle daleko od obozu, że mają spokój. Poza tym – brak zasięgu sieci telefonicznych. Kiwają tylko głowami, wpuszczając kolejne radiowozy przywożące ludzi z miasta.

Uchodźcy i imigranci w samochodach mają szczęście, bo nie musieli iść. Zostali złapani w centrum Bihacia, a upał jest taki, że nie ma czym oddychać. Niektórzy, wychodząc z auta, rzucają policjantom: „Dziękuję”.

Jest niedziela, w obozie spokój. Udało się jakoś zorganizować przestrzeń: Ahmed otworzył sklep, handluje towarami przywożonymi z miasta, Lemon piecze i sprzedaje tradycyjne placki, Jim został fryzjerem (za równowartość 10 zł przycina włosy i brody).

W centrum obozu wisi mapa: po angielsku i arabsku ostrzega przed minami w Bośni i Hercegowinie. Spore obszary mapy zaznaczono na czerwono. Wolontariusze i mieszkańcy twierdzą jednak, że tak naprawdę nikt nie wie, gdzie dokładnie są miny – pozostałość po wojnie między Serbami, Bośniakami i Chorwatami, która toczyła się w latach 1992-95.

Obóz to ok. 80 namiotów, postawionych przez bośniacki Czerwony Krzyż i turecki Czerwony Półksiężyc. Na ziemi, kocach i prowizorycznych materacach ludzie próbują usnąć, szukają cienia, odganiają od siebie muchy. Większość namiotów ma po sześć metrów kwadratowych, w każdym tłoczy się po kilkanaście osób.

Lepiej chodzić do lasu

– Dostaliśmy polecenie: rozłożyć namioty za miastem. Nic więcej. Nie znaliśmy dokładnej lokalizacji. Przyjechaliśmy i zobaczyliśmy las, puste pole – mówi Suada (imię zmienione), wolontariuszka Czerwonego Krzyża.

Brakuje bieżącej wody i kanalizacji. Wszędzie walają się śmieci. W gorącym i suchym powietrzu wisi duszący zapach. Kilka razy w ciągu dnia migranci organizują pospolite ruszenie i zbierają śmieci do czarnych worków. Niestety, przy obozie stoi tylko jeden kontener. W przyczepie funkcjonuje toaleta (cztery kabiny), ale trudno do niej wejść, nie mdlejąc. Czerwony Krzyż radzi chodzić do lasu.

Suada wspomina powstanie obozu: – Zaczęliśmy pracować. Było nas kilkoro, a namiotów kilkadziesiąt. Po chwili zwieźli autobusami setki ludzi, zdenerwowanych. Nie wiedzieli, co się dzieje, gdzie ich wywożą. My też nie mieliśmy pojęcia, jak się zachować. Na chwilę zrobiło się nieprzyjemnie. Ale później usiedli na ziemi i w kompletnej ciszy patrzyli, jak pracujemy. Potem niektórzy się podnieśli, zaczęli nam pomagać.

Policja zabierała wtedy ludzi z ulic Bihacia, z parkingów i ruin budynków, gdzie szukali schronienia. Przeszukiwała też, bywało, prywatne domy i mieszkania, które wynajmowali.

– W Bihaciu wszyscy wiedzieli, że niektórzy mieszkańcy zarabiali na uchodźcach. Były dwa takie budynki, gdzie łącznie mieszkało 283 ludzi. Jeden dla kobiet, drugi dla mężczyzn. Spali na schodach. Byłam obok, gdy ich wywożono. Z ulicy słyszałam krzyki, policjanci bili pałkami – opowiada Margot, Francuzka, która pracuje w Bośni dla organizacji Border Violence Monitoring.

Tylu nam przyjechało

W niedzielne popołudnie po obozie kręci się Salem Midžić, szef bihackiego Czerwonego Krzyża. Przypomina bohatera westernów: zjawia się kilka razy w ciągu dnia, nadzoruje wydawanie posiłków. Od roku widzę go z tym samym wyrazem twarzy. Zeszłej jesieni powiedział mi: „No cóż, tylu ludzi nam przyjechało”.

Czerwony Krzyż z Bihacia to jedyna organizacja na co dzień pracująca w Vučijaku: kilkoro studentów, grupa kobiet i Midžić. Dwa razy dziennie przywożą mięsno-warzywną papkę i chleb w grubych pajdach. Kolejka formuje się na godzinę przed rozpoczęciem wydawania obiadu.

Jest też czworo lekarzy, ci pracują na własną rękę. Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji (IOM) i inne organizacje zbojkotowały Vučijak. Delegacja Unii w Bośni i ONZ stwierdziły, że lokalizacja nie nadaje się dla ludzi – w związku z tym, że nie spełnia podstawowych norm, oraz ze względu na zagrożenie chorobami i minami.

Według statystyk IOM, w 2018 r. przez Bośnię przeszło ponad 22 tys. ­migrantów. Tymczasem rok wcześniej urząd Wysokiego Komisarza Narodów ­Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR) zarejestrował tylko 755 osób. Pod koniec czerwca władze centralne w Sarajewie podały nowe liczby: od początku roku 10,5 tys. zarejestrowanych. Większość w kantonie Una-Sana.

Stolica kantonu, Bihać, to 50-tysięczne miasto. Leży kilkanaście kilometrów od granicy z Chorwacją. Jeszcze parę lat temu było to miejsce senne i nieco turystyczne, ale bez tłumów. Główne atrakcje to krystalicznie czysta rzeka Una, zabytkowy meczet i kilka kawiarni. Mieszkańcy nadal nie zdążyli odremontować niektórych budynków, zniszczonych podczas wojny.

Okolice Bihacia od kilku lat są celem turystów z Arabii Saudyjskiej i Dubaju, szukających w Europie bliskości natury w przystępnej cenie i przyjaznym otoczeniu. Wielu z nich kupuje tanio ziemię w okolicy Parku Narodowego Una, stawia przy rzece domki letniskowe, inwestuje też w restauracje.

– To małe miasto, które nagle musiało zająć się tysiącami ludzi. Mieszkańcy się boją. Ludzi ciągle przybywa, wielu potrzebuje pomocy – mówi Midžić.

Schematy

Najpopularniejszy jest schemat pierwszy. Policja krąży po ulicach i łapie pojedynczych migrantów. Wywozi ich autami do obozu. Są oceniani po wyglądzie. Kilka razy przypadkiem ujęto turystów. – Jakbyś była bardziej opalona, musiałabyś uważać. Dla mnie to największa dyskryminacja – ostrzega Margot.

Liczy się też ubranie. Migrantów można podzielić na tych, którzy mają tylko klapki, koszulkę i spodnie (to weterani; przy próbach przekroczenia granicy chorwacka policja zwykła palić ich ubrania, plecaki, telefony) – i resztę. „Reszta” to nowicjusze, którzy dopiero wejdą do „gry”. Tak nazywają próbę dostania się do Unii. Nowicjusze noszą ze sobą cały dobytek, nawet w upale mają kilka warstw ubrań. Oraz plecak lub reklamówkę. Łatwo ich rozpoznać. Łatwo też pomylić z przybyszami z półwyspu Arabskiego. To znaczy – łatwo pomylić mężczyzn. Bo Arabki... kobiety turystki wyglądają inaczej niż kobiety migrantki: te w obozach zwykle nie noszą hidżabów ani burek.

Schemat drugi działa, gdy brakuje radiowozów, a w mieście jest akurat wielu migrantów. Policjanci eskortują ich wtedy do obozu zwartą kolumną. Ludzie maszerują górską drogą przez ponad dwie godziny. W lipcu organizacja Are You Syrious? opublikowała na Twitterze wideo: kolumna ludzi idzie ulicami miasta. Trzymają się za ramiona, jak więźniowie. Takie przemarsze zdarzają się co kilka dni.

Schemat trzeci: gdy policjanci dostają donos od mieszkańców. Podjeżdżają pod wskazany adres i zabierają migrantów. – Rozmawiałem z takimi, którzy weszli do supermarketu kupić wodę. Gdy wychodzili, przed drzwiami czekała policja. Jestem tym zdumiony. Pochodzę stąd. Ludzie donoszą, a to nie była część naszej mentalności – mówi Aleksandar, Serb, który pracuje w Bihaciu jako wolontariusz.

Policjanci podkreślają, że wykonują polecenia. Przeniesienie migrantów z miasta do leśnego obozu to zarządzenie lokalnych władz. Wiosną Czerwony Krzyż i Czerwony Półksiężyc podniosły alarm: migrantów w mieście było już tylu, że spali na parkingach i ulicach albo w ruinach. Bywało, że umierali: ktoś spadł z wysokości, wybuchały pożary. Ośrodki dla migrantów w kraju od początku kryzysu pękały w szwach.

W Bihaciu zaczęło się też robić niebezpiecznie: zdarzyły się kradzieże i bójki. Lokalne władze załamywały ręce nad wpływem kryzysu na turystykę i bezpieczeństwo. Burmistrz Šuhret Fazlić od miesięcy powtarza, że Bihać pilnie potrzebuje wsparcia.

Przed wakacjami nie udało się wygospodarować nowej przestrzeni dla migrantów. Dyskusje na jej temat między ONZ, władzami lokalnymi i Sarajewem ciągnęły się. Rzecz w Bośni poniekąd zwyczajna – władze są słabe, kraj pogrążony w etnicznych i formalnych podziałach, które narzuciło porozumienie pokojowe z Dayton. Lokalni politycy podjęli w końcu decyzję o założeniu obozu. Na własną rękę, przy zielonym świetle od władz centralnych – być może zadowolonych z rozwiązania „na miejscu”, 300 km od stolicy.

Wracając do schematów: jest jeszcze czwarty – gdy migranci mogą wrócić do obozu sami, ale muszą iść naokoło. – To był najwyżej 17-latek, malutki Pakistańczyk. Kupował szampon. Przy wyjściu ze sklepu policja go zatrzymała. Powiedzieli: „Dobrze, wróć do obozu, ale naokoło. Nie główną ulicą, bo mamy tu dużo turystów” – wspomina Margot.

Dziewczyna patrzy w przestrzeń i robi palcem kółka na krawędzi filiżanki z kawą.

Część turystów omija Bihać

Centrum miasta, niedzielny wieczór. Jest gwarno, z restauracji słychać muzykę. Na kramach sprzedają gotowaną kukurydzę i owoce. Ludzie spacerują tam i z powrotem przez króciutki deptak, słońce powoli opada na rzekę. Kilkoro turystów z Chorwacji, Arabii i Turcji prosi mnie o zrobienie zdjęcia na jej tle. Migrantów w centrum nie ma.

W 2018 r., już po otwarciu nowego bałkańskiego szlaku migracyjnego, kanton odwiedziła rekordowa liczba ponad 55 tys. osób. Rok wcześniej było ich nieco mniej (50 tys.), a w 2016 r. znacząco mniej (42 tys.). Więcej turystów to dla mieszkańców więcej pracy i zarobek.

– W Parku Narodowym Una przez pierwszych osiem miesięcy tego roku liczba odwiedzających wzrosła o 20 proc. w porównaniu do roku 2018 – informuje Nirvana Abdić z biura Parku w Bihaciu. Ale zaraz stwierdza, że wzrost powinien być jeszcze wyższy, biorąc pod uwagę światowe trendy i rozwój bośniackiego sektora usług. Teraz niektórzy turyści przyjeżdżają tylko do Parku, nie odwiedzając już Bihacia. Choć w poprzednich latach zwykli zatrzymywać się w miasteczku.

Kobieta, u której wynajmuję pokój, to Chorwatka. Wylewna i serdeczna blondynka przy kości, pod sześćdziesiątkę. Tłumaczy, że dopiero zaczyna „żyć” po wojnie. Tamta zabrała jej te ładniejsze lata. Jej mąż jest małomówny. Kiedyś był żołnierzem, dziś ma problemy ze zdrowiem. Przeszedł kilka zawałów.

Podsuwają mi rady dotyczące okolicy i sytuacji migrantów – jakby chcieli, abym zdążyła zobaczyć wszystkie nieszczęścia. Kiedy opowiadam o Vučijaku, mąż dopytuje.

– Mają jedzenie? – patrzy na mnie.

Opowiadam. Patrzy już tylko na swój talerz i kiwa głową.

„Back to Bosnia!”

Jest ich w namiocie kilkunastu. Najmłodszy ma na imię Baca i 17 lat. To muzułmanie Rohinga. Przebyli długą drogę: najpierw z Birmy do Bangladeszu, a potem aż do Bihacia.

Baca twierdzi, że został pobity przez chorwackich policjantów. Reszta mówi, że Chorwaci tylko spalili ich rzeczy. Czasem zabierają buty: kuzyn Bacy, ujęty, wracał z granicy boso.

W innych namiotach są ludzie z Syrii, Afganistanu, Pakistanu, Iranu, Bangladeszu, Indii. Niektórzy twierdzą, że na granicy unijnej ich okradziono, poniżano, bito. Że gdy powtarzali „azyl”, dostawali w twarz. Że słyszeli: „No asylum, go back to Bosnia!”.

Z prawnego punktu widzenia takie postępowanie jest nielegalne: gdy człowiek zwróci się z prośbą o udzielenie ochrony międzynarodowej i jest ona ignorowana.

Rohinga o postępowaniu chorwackich policjantów opowiadają niechętnie, jakby z niedowierzaniem.

„Nie możemy pozwolić, żeby chorwacka policja przeprowadzała do Bośni migrantów, wskazując im Bihać jako kierunek” – mówił burmistrz Fazlić telewizji N1.

– Każdy wie, że taka jest strategia Unii Europejskiej na ochronę jej granic. Bruksela na wszystko przymyka oko, a my jesteśmy przyzwyczajeni: na Bałkanach zawsze wykonujemy brudną robotę. Tylko okoliczności się zmieniają – komentuje Aleksandar.

Chorwacja długo zaprzeczała doniesieniom medialnym i raportom dokumentującym postępowanie swoich strażników granicznych i policjantów. W lipcu prezydent Kolinda Grabar-Kitarović przyznała w wywiadzie dla szwajcarskiej telewizji SFR, że wydalenia mają miejsce. Ale zaprzeczyła, aby były nielegalne czy z użyciem przemocy. „Oczywiście potrzebna jest odrobina siły podczas wydaleń” – stwierdziła.

Chorwaci powtarzają, że ich granica jest „bardzo bezpieczna”. Państwo, które jest członkiem Unii od 2013 r., stara się o dołączenie do strefy Schengen. Na początku września prezydent Grabar-Kitarović zapewniła, że po osiągnieciu tego celu granica będzie „jeszcze lepiej chroniona”.

Czekając na zimę

– Dlaczego wcześniej nie przeczytaliście nic o Europie? – pytam grupę Rohinga.

– Wyobrażałem sobie, że Europa to jeden wielki kraj. Myślałem, że macie tutaj prawa człowieka – odpowiada powoli jeden z mężczyzn, oddzielając sylaby.

Jeszcze nie wiadomo, co stanie się z obozem Vučijak wraz z nadejściem zimowych mrozów. Władze podkreślają ciągle, że to rozwiązanie tymczasowe.

– Nikt nie ma planu: ani Bośnia, ani żadna międzynarodowa organizacja, ani Unia. Przygotowujemy się więc na wszystko – mówi Dirk Planert, fotograf i aktywista pracujący w obozie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2019