Gra w ciemno

W północno-zachodniej Bośni koczuje kilka tysięcy imigrantów, którym nie udało się dostać przed zimą do Unii. „Mróz w górach jest taki, że lód wchodzi w ciebie” – mówi Zohaib z Pakistanu.
z Bihacia i Sarajewa (Bośnia i Hercegowina)

10.12.2018

Czyta się kilka minut

Po lewej: obóz w Bira na terenie dawnej fabryki lodówek. Z prawej: obóz Borici w dawnym akademiku. Bihać, grudzień 2018 r. / DARIUSZ KAŁAN
Po lewej: obóz w Bira na terenie dawnej fabryki lodówek. Z prawej: obóz Borici w dawnym akademiku. Bihać, grudzień 2018 r. / DARIUSZ KAŁAN

Zohaib Ali podchodził do „gry” szesnaście razy. Bez skutku. To nie znaczy, że Zohaibowi brakuje talentu, albo że jest to zadanie niemożliwe do wykonania. W końcu zna wielu takich, którym się udało. Teraz są we Włoszech albo Francji.

– Ja próbowałem, oni próbowali. Pech – mówi mi Zohaib, 22-letni student matematyki i ekonomii z Pakistanu.

Ale na pecha można zwalić tylko część winy.

Dla Zohaiba i tysięcy innych imigrantów „wygrać grę” oznacza prześlizgnąć się niezauważonym przez górzystą granicę między Bośnią i Hercegowiną a Chorwacją – zewnętrzną granicą Unii Europejskiej – i następnie dotrzeć do któregoś z krajów Europy Zachodniej, do ziemi obiecanej.

Odyseja Zohaiba

Żeby się powiodło, tak jak w sporcie, potrzeba grającego uczciwie przeciwnika. Gdybyż tylko przyjechał wcześniej, a nie pod koniec sierpnia, spekuluje teraz Zohaib.

Wiosną tego roku granice nie były jeszcze tak strzeżone, a chorwacka policja tak brutalna. – Zniszczyli mój telefon i ukradli plecak z ubraniami – mówi, dołączając do dziesiątek innych, którzy oskarżają chorwacką policję o nieuzasadnioną przemoc.

A żeby tego było mało, Zohaiba oszukał szmugler: w zamian za 16 tys. euro obiecał mu transport do Włoch, ale w Bośni zabrał mu paszport pod pretekstem wklejenia wizy i tyle Zohaib go widział. – To żaden problem – śmieje się, kiedy pytam, jak to jest być nielegalnym imigrantem. – Za dużo tu nas. Nikt nie zauważy.

obóz w Bira na terenie dawnej fabryki lodówek, grudzień 2018 r. / FOT. DARIUSZ KAŁAN

Zohaib spędził kilka miesięcy w drodze: z Pakistanu przez Iran, Turcję, Grecję, Macedonię i Serbię. Ale teraz jego podróż się kończy. Przynajmniej na jakiś czas. Nie zobaczy brata w Niemczech ani tym bardziej siostry w Kanadzie. Przy odrobinie szczęście skontaktuje się z kuzynami w Serbii.

Zohaib Ali jest jednym z czterech tysięcy, którym nie udało się wygrać „gry” – i muszą przeczekać zimę w zachodnio-północnej Bośni. – Mróz w górach jest taki, że lód wchodzi w ciebie, czujesz go we krwi – opowiada.

Od razu dodaje, że kolejną próbę przekroczenia granicy podejmie wraz z roztopami.

Trzy obozy i lasek

Dla takich jak Zohaib wybór jest ograniczony. Mogą zostać w jednym z czterech tymczasowych obozów przy granicy Bośni z Chorwacją: trzy znajdują się w Bihaciu, a jeden w oddalonej o godzinę jazdy Velikej Kladušy. Albo, jeśli stać ich na płacenie ok. sto euro miesięcznie za osobę, mogą zatrzymać się w kwaterach prywatnych.

Tak jak Zohaib, który wraz z czterema innymi Pakistańczykami wynajął w południowym Bihaciu mieszkanie na parterze willi. W pięciu mają do dyspozycji jedną sypialnię, kuchnię i łazienkę.

I tak jest to lepsze od obozu Borici – dawnego akademika, położonego na wzgórzu naprzeciwko stadionu piłkarskiego – gdzie żył przez ostatnie miesiące. Ten porzucony, trzypiętrowy budynek z gołymi ścianami, zimną betonową podłogą, na której imigranci rozkładają koce, śpiwory albo namioty, przypomina mroczne gotyckie straszydła z powieści Emily Brontë. Ci, dla których nie starczyło miejsca, lokują się w okolicznym lasku.

Dwa pozostałe obozy w Bihaciu są w nieco lepszym stanie: położona na obrzeżach Bira to dawna fabryka lodówek, a przeznaczona dla rodzin z dziećmi Sedra to hotel.

W dolinach pogoda nadal jest jesienna. Ale pierwszy śnieg, który w Bośni spadł w ostatnią środę listopada, zwiastuje nadejście srogiej zimy.

– Sytuacja nie jest tragiczna. Tylko wraz z nastaniem mrozów trochę się skomplikuje – mówi mi Dražan Rozić, koordynator projektów w Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM). To pod jego opieką znajdują się wszystkie tutejsze obozy.

Rozmawiamy w dniu, w którym mieszkańcy zaniedbanego Borici są przewożeni do Biry, bo dawny akademik ma przejść gruntowny remont.

Naturalne miejsce na okazanie współczucia

Tak jak wielu Bośniaków, którzy przeżyli wojnę w byłej Jugosławii z lat 1992-95, Rozić sam jest byłym uchodźcą. Urodził się na południu kraju, w Mostarze, o który bili się Serbowie, Chorwaci i Boszniacy. W gruzach legło stare miasto, w tym XVII-wieczny Stary Most, kiedyś symbol ­pojednania: chrześcijaństwa z islamem, katolików z prawosławiem, wschodu z zachodem (dziś most jest już odbudowany).

Rodzina Rozicia musiała szukać schronienia w Chorwacji. – Była w tej samej sytuacji, co ci chłopcy – mówi Dražan, wskazując na grupę imigrantów czekających w kolejce przed wejściem do Biry.

Dražan Rozić, obóz Bira, grudzień 2018 r. / FOT. DARIUSZ KAŁAN

Podobnie jak Mostar, a zwłaszcza Sarajewo, podczas tamtej wojny również Bihać przez ponad trzy lata znajdował się pod permanentnym ostrzałem. Wspomnienia o blisko 5 tysiącach ofiar (śmiertelnych lub zaginionych) są wciąż żywe, tak jak dziury po kulach na budynkach.

Gdy zaczął się kryzys migracyjny, to 56-tysięczne miasteczko od początku wydawało się naturalnym miejscem na okazanie współczucia i solidarności. I rzeczywiście: słyszałem dziesiątki historii o rozdawaniu ubrań i koców, dzieleniu się jedzeniem albo – jak w przypadku właściciela fabryki zamienionej w obóz Bira – o wynajmowaniu nieruchomości po preferencyjnej stawce.

Zmęczenie, frustracja, protest

W wielokulturowej Bośni, gdzie połowa obywateli to muzułmanie, narracja obecna w tak wielu krajach Unii Europejskiej o migracji jako głównym zagrożeniu dla bezpieczeństwa, dla kultury narodowej i tożsamości, nie jest silna – przyznaje to Hajrudin Solak z organizacji dobroczynnej Pomozi.ba.

– Byliśmy zaskoczeni spontaniczną i pozytywną reakcją i to bez względu na przynależność etniczną. Pomagali muzułmańscy Boszniacy, Chorwaci i Serbowie – opowiada Hajrudin.

Ale ten początkowy entuzjazm powoli zmienia się w zmęczenie i frustrację. W mieście organizowane są demonstracje pod hasłem „Obywatele dla bezpiecznego Bihacia”.

– Nie jesteśmy przeciwko tym ludziom – mówi mi Senad Zanačić, były lotnik, obecnie na emeryturze, jeden z inicjatorów protestów. Senad narzeka, że mieszkańcy położonego kilka minut od centrum miasta obozu Borici wałęsają się po ulicach bez celu, często bez dokumentów. – Za tę sytuację winimy nie ich, ale władze, które nie potrafią im zapewnić normalnych warunków do życia – stwierdza.

Kryzys długo omijał Bośnię. Dopiero dwa lata po zamknięciu korytarza bałkańskiego, czyli uszczelnieniu granic przez Słowenię, Chorwację i Macedonię oraz po wejściu w życie umowy między Unią a Turcją o zatrzymaniu fali migracyjnej, ten mały i podzielony etnicznie kraj stał się nową trasą przerzutową.

Od stycznia 2018 r. w Bośni – gdzie bezrobocie sięga 20 proc. – pojawiło się ponad 23 tys. imigrantów, czyli prawie trzydziestokrotnie więcej niż w 2017 r. To najwyraźniej zaskoczyło rządzących. Międzynarodowe instytucje, w tym Komisarz Praw Człowieka Rady Europy, krytykowały ich za opieszałą i chaotyczną reakcję.

Pożytek z kryzysu

Źródłem problemu – tak jak wielu innych w Bośni – jest skomplikowana i przesadnie zdecentralizowana struktura władzy. W podejmowaniu decyzji uczestniczą: słaby rząd centralny w Sarajewie; entitety, czyli dwie części składowe państwa (Republika Serbska oraz zdominowana przez ludność muzułmańską i chorwacką Federacja BiH; a jest jeszcze zarządzany wspólnie Dystrykt Brczko); kantony federacji z dużym zakresem autonomii i na koniec gminy.

W sprawie imigrantów nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności. Ośrodki centralne oskarżały lokalne o bezczynność – i odwrotnie.

Dodatkowo kryzys przydarzył się w okresie agresywnej kampanii przed październikowymi wyborami powszechnymi. Dla nacjonalistów w rodzaju Milorada Dodika – długoletniego prezydenta i premiera Republiki Serbskiej – stał się on pretekstem do rozbudzania waśni etnicznych. Zdaniem Dodika przybycie imigrantów było z góry ukartowane. „To realizacja sekretnego planu Sarajewa, a cel jest taki, żeby zwiększyć liczbę muzułmanów” – przekonywał.

Peter Van der Auweraert, szef misji IOM na Bałkany Zachodnie, twierdzi, że te obawy są nieuzasadnione. – Imigranci nie chcą zostać w Bośni. Traktują ją jak państwo tranzytowe – słyszę od niego w siedzibie IOM w Sarajewie. – Nie ma też żadnego powodu, aby politycy z innych części kraju wypowiadali się na ten temat, bo kryzys dzieje się daleko od nich.

W przeciwieństwie do Serbii czy Macedonii Bośnia nie doświadczyła wędrówki ludów przez swoje terytorium. Z jednym wyjątkiem Sarajewa, gdzie latem imigranci rozbili namioty w miejskim parku, przebywali oni wyłącznie w zachodnio-północnym kantonie uńsko-sańskim.

Van der Auweraert uważa, że z tego kryzysu można wyciągnąć przynajmniej jeden pozytywny wniosek: Bośnia potrzebuje Unii Europejskiej. Z całego regionu tylko ona i Kosowo nie uzyskały jeszcze statusu państwa kandydującego do Wspólnoty.

Mieszkańcy Bośni i Hercegowiny akcesję popierają – i to bez względu na podziały etniczne, bo nawet najbardziej sceptyczni Serbowie w większości są „za” (57 proc.). Przodują muzułmańscy Boszniacy (88 proc.), niewiele ustępują im Chorwaci (76 proc.). Od czasu, kiedy w kraju pojawili się imigranci, Unia przekazała łącznie 2 mln euro w ramach pomocy humanitarnej. Wyręczyła niesprawne struktury państwa.

Byle do wiosny

Ale w Bihaciu nikt z tego powodu nie świętuje. Frustracja rośnie – i to z obu stron.

Na tych, którzy opuścili domy w poszukiwaniu bezpieczeństwa albo stabilności ekonomicznej, z wieloma niełatwymi, czasem tragicznymi doświadczeniami za sobą, czeka niełatwa zima. W trudnych warunkach, często w towarzystwie członków wrogich grup etnicznych.

Dražan Rozić, koordynator projektów w IOM, wyznał mi, że w barwnej mozaice Pakistańczyków, Syryjczyków, Afgańczyków, Irańczyków i Irakijczyków – to pięć głównych narodowości wśród przebywających tutaj imigrantów – spory wewnętrzne zdarzają się prawie codziennie, i że nierzadko trzeba prosić ochronę o interwencję.

Niektórzy wyładowują gniew poza obozami. Od stycznia do października imigranci popełnili 103 przestępstwa i wykroczenia w kantonie uńsko-sańskim – tak wynika z informacji, jakie dostałem emailem od Snežany Galić, rzeczniczki policji w Bihaciu. To 10 proc. wszystkich przestępstw i wykroczeń z tego okresu w tym kantonie. Do najczęstszych należą: kradzieże, wtargnięcia do cudzego mienia, niszczenie mienia, ataki na urzędników zajmujących się bezpieczeństwem i próby gwałtu.

Właśnie takie jednostki, uważa Zohaib, najbardziej szkodzą migrantom.

– Wolę nie wychodzić z domu po godzinie siedemnastej – przyznaje. – Nie chcę żadnych kłopotów.

Byle dotrwać do wiosny. ©

Reportaż powstał w ramach grantu Pulitzer Center on Crisis Reporting.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2018