Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trudno powiedzieć, że to czy tamto decyduje o nadejściu nowej epoki. Ale ona już się wkrada, przez wielu, nawet przez większość, niedostrzeżona. Najdalszy jestem od uważania siebie za specjalnie bystrego. Też długo jej nie widziałem. Ale chyba jest już nowa. Jej protagonistą jest z pewnością papież Franciszek, ale zostawmy go, bo i jako człowiek, i jako symbol nowości jest zbyt spektakularny, skomplikowany – i zarazem oczywisty, bo zbyt wielu wie, co o nim myśleć. Chodzi mi raczej o ludzi, którzy nawet nie wiedzą, że coś otwierają, że są zwiastunami, protagonistami czegoś gruntownie nowego. Idą, sami nie wiedząc, o krok przed innymi. A inni, chcąc nie chcąc, wybiorą przedeptane przez nich ścieżki, bo są – właśnie – już przedeptane.
Znacie Jerzego Owsiaka? Znacie. Tym bardziej że nie jest postacią kościelną. Ale jest postacią, czy sam wie, czy tego nie wie, czy chce, czy tego nie chce, chrześcijańską (myślę, że nie musi wiedzieć, a nawet nie musi chcieć). Bo chrześcijaństwo to jest dzielenie się z tymi, którzy potrzebują. Owsiak, bez wzniosłej demagogii, upomina się właśnie o nich. Od 30 lat wskazuje konkretny cel dla naszej dobroczynności. I zawsze z ogromnym odzewem. Nie mówi o religijnych motywach, mówi o ludzkich potrzebach. Już jego przeciwnicy przycichli, zobaczyli, że męczą się na próżno (pamiętacie w ogóle któregoś z nich? No właśnie, nie było powodu). Ale właściwie to, czemu akurat on trafia, kiedy tak wielu nie trafia? Rzeczywiste potrzeby, rzeczywista pomoc – na pewno. I mniejsza, czy te potrzeby powinno zaspokoić państwo, czy nie państwo. Są potrzeby, trzeba im sprostać – jasne. Ale to nie jest miejsce na kropkę, lecz na wielkie otwarcie.
Pamiętacie księdza Jana Kaczkowskiego? Nie chodzi mi tu o „księdza, który miał kłopoty z Kościołem, miał kłopoty z ludźmi”. Takich się rzeczywiście lepiej pamięta. Chodzi mi raczej o to, że dziś, kiedy nie żyje, nikt nie zaprzeczy, że wiedział on, gdzie jest miejsce chrześcijaństwa. Dopiero co odświeżyłem sobie film „Johnny”. W naszym antyklerykalnym społeczeństwie, przy kompromitującym się Kościele, taki sukces frekwencyjny! Na co ci ludzie poszli? Co tam znaleźli? Wspaniała biografia Kaczkowskiego, której drugie, rozszerzone wydanie ukazało się niedawno, napisana przez mojego redakcyjnego kolegę Przemysława Wilczyńskiego, jest właśnie o tym. O salowym w wielkim szpitalu polowym Pana Boga. Pełnym nieskrywanych wad i słabości, Kaczkowski był w końcu człowiekiem jak każdy, ale w jednej sprawie, z uporem znamionującym jego powołanie, się nie mylił. „Proszę państwa – mówił – niezależnie do tego, jak daleko lub blisko jesteśmy od Pana Boga, wszyscy jesteśmy bytami duchowymi. Od spraw duchowych nie da się uciec”. Służył im choćby w hospicjum, gdzie często nie ma czasu i miejsca na duchowe wzloty, jest już tylko nagi ból, bezlitosne odliczanie czasu, pogodzenie, albo i nie, bezsilny poryw, a czasem spokój, kiedy słychać nieubłagane kroki śmierci. Tam był cały, niosąc ducha.
Tu wspominam o dwóch dobrych sługach ludzi cierpiących, czyli o chrześcijanach. Ale w życiu mamy ich wielu. Księży i świeckich, pobożnych i mniej pobożnych, ludzi, którzy – rzecz pozornie tak prosta – zobaczyli zaniedbane obszary życia i weszli na nie.
Zwykle ex post ustala się granice epoki. Czasem myślę o nowej epoce chrześcijaństwa. Czy będzie miała jakiś nowy format? I wtedy zjawia się ks. Kaczkowski, zjawia się Owsiak, zjawiają się inni, tacy jakby nie z tej ziemi, a jednocześnie bardzo (za bardzo, obawiają się niektórzy) z tej. Może wcale nie są tacy nowi? Może tylko myśmy zapomnieli, jacy potrafimy być? ©℗