Aznavour: wspinaczki ambasadora

W wieku 94 lat zmarł wielki francuski śpiewak. Przypominamy rozmowę, jaką w 2014 r. przeprowadził z nim Jan Błaszczak.

28.04.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Roger Viollet Collection / GETTY IMAGES
/ Fot. Roger Viollet Collection / GETTY IMAGES

Następny przystanek – Lozanna. Informacja o zbliżającej się stacji podana jest w czterech językach: francuskim, niemieckim, angielskim i włoskim. Słynny mieszkaniec tego malowniczego miasta mówi w każdym z nich. A także, rzecz jasna, w każdym z nich śpiewa.

Charles Aznavour świetnie wkomponowuje się w wielobarwną mieszankę zamieszkującą szwajcarski kanton Vaud. Sam jest przecież Francuzem o ormiańskich korzeniach ożenionym ze Szwedką w Las Vegas. Jest również wybitnym reprezentantem sceny określanej często mianem „piosenki francuskiej”, choć jej barwy nie są przecież jednoznacznie trójkolorowe. Dość powiedzieć, że w latach 50. na paryskiej scenie triumfowali Yves Montand (Włoch), ­Jacques Brel (Belg) czy Dalida (miss Egiptu). A przecież były jeszcze dzieci imigrantów: Serge Gainsbourg czy Aznavour właśnie.

– Ale czyż nie jest tak na całym świecie? – zastanawia się autor „La Bohème”. – Popatrzmy na Hollywood, które składa się właściwie z samych cudzoziemców. Dalej, pomyślmy o wpływie mniejszości żydowskiej na kulturę, chociażby polską. Wie pan, uważam, że sztuka działa najlepiej tam, gdzie mieszają się wpływy. To zawsze jest najbardziej interesujące.

I rzeczywiście takie było. Francuscy śpiewacy i kompozytorzy w latach 50. i 60. robili zawrotne, międzynarodowe kariery. Choć nie wszyscy zaczynali z jednakowego pułapu. Niektórzy, tak jak mój rozmówca, mieli naprawdę trudny start. I jest to kolejny powód, dla którego Lozanna stanowi wymarzone miejsce, by snuć opowieści o karierze Aznavoura.

Miasto położone na opadającym do Jeziora Genewskiego stoku charakteryzuje się ponadpółkilometrową różnicą poziomów. Tutaj wszędzie jest pod górkę.

Na paryskim bruku

Choć rodzice Charles’a nie mówili po francusku, o swojej ojczyźnie nie opowiadali prawie wcale. Czasem jednak nie trzeba było mówić. Aïda, starsza siostra piosenkarza, nosiła tę historię w imieniu – rodzice nazwali ją na cześć Włochów, którzy przyjęli ich na swój statek i pomogli wydostać się z piekła zgotowanego przez Turków.

Dzięki temu rodzina Aznavourianów nie podzieliła losu półtora miliona Ormian zgładzonych przez osmańskie władze. Celem ich dramatycznej podróży były co prawda Stany Zjednoczone, jednak los zaprowadził ich do Paryża. Młode małżeństwo nie doczekało się wizy. Gdy na świat przyszedł ich pierwszy syn, temat transatlan­tyckiej podróży został definitywnie zamknięty.

Rodzice Charles’a łapali się różnych zajęć, by utrzymać powiększającą się rodzinę. Przed emigracją reprezentowali ormiańską bohemę, niestety brak znajomości (także języka) sprawił, że we Francji nie mogli utrzymywać się ze swoich talentów. Wspierali za to zapędy swoich pociech.

– Rodzicom to się podobało, ponieważ sami pochodzili ze środowiska artystycznego: tata śpiewał, a mama była aktorką – wspomina Aznavour. – Mój ojciec prowadził w tamtym czasie kawiarnię, naprzeciwko której znajdowała się szkoła teatralna. Dla mnie to było wspaniałe miejsce, bo często reżyserzy szukali swoich aktorów właśnie tam.

Można powiedzieć, że młody Charles robił wszystko, aby zaistnieć na scenie: śpiewał, tańczył rosyjskie tańce i grywał marginalne role w przedstawieniach. Czasem naginał fakty dotyczące własnych umiejętności, byleby tylko występować. Gdy zaczynał śpiewać na ulicach Paryża, miał dziewięć lat. Nie żałuje jednak braku beztroskiego, leniwego dzieciństwa. Ulica zbyt wiele go nauczyła. Na paryskim bruku Aznavour ćwiczył się przede wszystkim w rezolutności i pewności siebie.

– Grywałem na ulicy, poznawałem mnóstwo ludzi, rozmawiałem ze wszystkimi wokół. To bardzo mi pomogło – przyznaje. – Dzięki temu stałem się bardziej otwarty i nie miałem nigdy problemu z wypowiadaniem się, zawieraniem znajomości.

Ta brawura mogła go zgubić podczas niemieckiej okupacji. Wraz ze swoim śpiewającym kompanem Pierre’em Roche’em Charles jeździł do nadmorskich kurortów, gdzie hitlerowcy zabraniali wstępu. Aby uniknąć kontroli, duet ostatnie kilometry pokonywał na rowerach lub wozem konnym. Inni, zazwyczaj bardziej rozpoznawalni artyści nie decydowali się na takie zagrania, więc młodzi chłopcy byli bezkonkurencyjni. Długimi ­tygodniami ­cieszyli publikę w opustoszałych teatrach i kabaretach. W swojej autobiografii Aznavour przyznaje, że z racji wieku nie zdawał sobie po prostu sprawy z grożącego mu niebezpieczeństwa.

Za wróbelkiem przez Atlantyk

Z takim charakterem bardzo szybko złapał wspólny język z Edith Piaf. Gwiazdę francuskiej piosenki poznał zaraz po wojnie. Wspominając tamten dzień, artysta używa metafory strumienia wpływającego do wielkiej rzeki. Rzeczywiście, artystka dostrzegła w Aznavourze bratnią duszę i pomogła mu wypłynąć na szerokie wody.

Pieśniarka nie tylko zabierała go w trasy i przedstawiała muzycznemu światu, lecz także przekonała do operacji plastycznej nosa, za którą zresztą zapłaciła. Co ważniejsze jednak, „paryski wróbelek” zainspirował młodego śpiewaka do podróży za ocean. Duetu Roche-Aznavour nie trzeba było długo namawiać. To nie byli ludzie, którzy by jakoś przesadnie kalkulowali. Zresztą, patrząc na żywo gestykulującego artystę w lozańskim hotelu, mam wątpliwości, czy czas przeszły jest w pełni uzasadniony.

– Piaf powiedziała, że powinniśmy spróbować śpiewać w Ameryce, więc za moment już tam byliśmy – śmieje się artysta. – Okazało się jednak, że to nie było takie proste, jak nam się wydawało. Na miejscu zwrócono nam uwagę, że nie mamy wizy, więc nas zatrzymano. Wylądowaliśmy w więzieniu na wyspie [Ellis Island – przyp. autora], gdzie czekaliśmy na rozprawę sądową. Na szczęście tam już poszło znacznie lepiej. Sędzia dał nam pozwolenie na półroczny pobyt w Stanach. Oczywiście musieliśmy najpierw udowodnić, że jesteśmy artystami, i to był jedyny raz, kiedy śpiewałem dla sędziego. Stamtąd trafiliśmy na kolejne przesłuchanie, jednak tym razem już do słynnego klubu Society Downtown.

Niewiele brakowało, a – początkowo niegościnna Ameryka – nie wypuściłaby już Aznavoura. Wokalny duet spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem we francuskojęzycznym Quebecu. W rezultacie przedłużył tam pobyt do wielu miesięcy. Pierre ­Roche poznał w Kanadzie swoją przyszłą żonę i ostatecznie zdecydował się nie wracać do Europy. Dla jego partnera tęsknota za Paryżem okazała się zbyt silna – wciąż niezbyt popularny w swojej ojczyźnie piosenkarz zdecydował się na powrót nad Sekwanę. I rozpoczęcie wszystkiego od nowa.

Nowa fala i wielka sława

Choć krytycy byli dla Aznavoura surowi, ten nie ustępował. Pisał kolejne piosenki, dawał koncerty i konsekwentnie zjednywał sobie publiczność. Wiedział, że karta musi się w końcu odwrócić. Stało się to w 1957 r., gdy zaczął zapełniać salę w słynnych paryskich salach – Alhambrze i Olympii. Narzekający na jego chropowaty głos dziennikarze nie mogli już dłużej bagatelizować poczynań Aznavoura. Tym bardziej że młody twórca z rozmachem wkroczył również do świata kina. Po małej roli w „La tête contre les murs” Georges’a Franju i znacznie większej w debiutanckim filmie ­Jeana-­Pierre’a Mocky’ego „Les dragueurs” zwrócił uwagę samego François Truffauta – przyszłego arcymistrza Nowej Fali. Tytułowa rola w filmie „Strzelajcie do pianisty” nie tylko przydała artyście popularności, lecz także przyniosła bardzo pochlebne recenzje. Branża muzyczna jest tu przedstawiona w złym świetle, jednak na tym etapie życia sam Aznavour nie mógł już na nią narzekać.

Jeśli w lata 60. wszedł jako gwiazda, to następne lata miały zrobić z niego giganta na światową skalę – francuskiego Sinatrę, jak lubili nazywać go w Stanach. On dawał ku temu zresztą kolejne powody, pisząc „Il faut savoir”, „For me... formidable” czy „Que c’est triste Venise”. Widząc, jak ciężko być prorokiem we własnym kraju, postanowił, że swoje przeboje będzie wykonywał nie tylko po francusku. Również dzięki temu śpiewał w duetach z Lizą Minnelli, Lucianem Pavarottim i oczywiście Frankiem Sinatrą.

Dowód na niesłabnącą popularność Aznavoura dał w 1998 r. ranking na artystę estradowego XX wieku, który przeprowadziły CNN oraz „Time Online”. Francuski artysta wygrał w cuglach, wyprzedzając Boba Dylana i Elvisa Presleya. Niewykluczone, że swoimi głosami fani odpłacili mu za niezwykły kontakt, jaki zawsze nawiązywał ze swoją publicznością. Będąc w trasie, zawsze śledził lokalną telewizję, czytał prasę i spacerował po okolicy, by jeszcze przed koncertem poznać swoich odbiorców.

– Nie mam wątpliwości, że zawsze mi to pomagało – przyznaje Aznavour. – Uważam, że musimy bardzo uważać, aby nie pozostać w tym swoim małym getcie. W zamkniętym kręgu, gdzie wszyscy się znają i wiedzą o sobie wszystko. Wybierając się na koncert do Łodzi, już teraz wiem, że tam jest bardzo ważna szkoła filmowa. Widzi pan, gdy otwieramy się na świat, on nagle przynosi nam niespodziewanie wiele cennych rzeczy.

Śpiewając dla papieża

Niezwykła otwartość Francuza była dla niego najlepszą tarczą przed grzechami pychy i próżności. Sprzedał 100 mln płyt, zagrał w 60 filmach, mówi w sześciu językach, a jednak przyznaje, że z jego wiedzą przez lata było krucho.

– Nie wiedziałem kompletnie nic – twierdzi. – Szkoły były wtedy płatne, a my nie mieliśmy środków, aby sobie na to pozwolić. Wszystkiego musiałem uczyć się samemu. Gdy brakuje mistrzów, którzy mogliby poprowadzić za rękę, najlepszym wyjściem jest lektura. Książki zawsze były dla mnie bardzo ważne. Nawet gdy nie wszystko z nich rozumiem, nie poddaję się – czytam i staram się wyciągnąć jak najwięcej.

Jego ulubionym pisarzem jest Victor Hugo, którego szczególnie ceni za wszechstronność. Przejawiającą się zarówno różnorodnością podejmowanych tematów, jak i wykorzystywanych form literackich. Taka pochwała brzmi szczególnie z ust człowieka, który śpiewa, komponuje, pisze teksty, gra w filmach oraz... pełni urząd ambasadora Armenii w Szwajcarii.

W maju Charles Aznavour będzie obchodził 90. urodziny. Wyborną okazją do świętowania jego jubileuszu będzie koncert w łódzkiej Atlas Arenie, który odbędzie się 7 maja. Nie jest to jednak jedyna rocznica, na obchody której przygotowuje się artysta. W przyszłym roku minie sto lat od ludobójstwa Ormian.

– Ta myśl mi oczywiście towarzyszy – przyznaje artysta. – Zajmuje mnie to, że znowu dojdzie do konfliktu pomiędzy negującymi tę tragedię oraz pozostałymi, którzy dobrze wiedzą, co się wydarzyło. Trwają już pierwsze przygotowania do obchodów, ale, co bardziej istotne, są też inne znaki – Kurdowie przyznali, że to ludobójstwo miało miejsce. Niestety, w przypadku władzy tureckiej pierwszy krok jest wciąż przed nami. Nie jestem wrogiem tureckiego ludu – wprost przeciwnie. Życzyłbym sobie jednak, aby książki, w których powtarza się to kłamstwo, wreszcie zniknęły, a prawda o tym wydarzeniu zagościła również w Turcji.

W 2001 r., podczas swojej pielgrzymki do Armenii, hołd ofiarom ludobójstwa oddał papież Jan Paweł II. W uroczystości tej brał udział również Charles Aznavour, który wykonał wówczas utwór „Ave Maria”.

– Miałem ten honor być jedynym, który zaśpiewał swoją piosenkę przed całym kolegium kardynałów ubranych w swoje piękne szaty. To także ciekawe doświadczenie artystyczne, bo wystąpiłem przed gremium, które nie było moją publicznością i pewnie nie znało mojej muzyki. Odzwyczaiłem się trochę od takiej sytuacji – żartuje muzyk.

Podczas rozmowy Aznavour zwierza się, skąd bierze się sekret jego długowieczności. Tłumaczy, że jego kariera trwa tak długo, bo zawsze zdawał sobie sprawę, iż każda rzecz ma swój koniec. Od samego początku powtarzał sobie, że zejście ze szczytów nie jest żadną tragedią. To dawało mu spokój. Łatwiej w to uwierzyć, schodząc stromymi uliczkami Lozanny w stronę Jeziora Genewskiego. Zwłaszcza gdy przez ciężkie chmury zaczynają przebijać się wreszcie promienie słoneczne, a na horyzoncie zarysowuje się ostra grań Alp. Tak, Aznavour ma rację, u podnóża góry też bywa pięknie.

 

Wiecznie młodzi weterani

Tony Bennett (ur. w 1926 r. w Nowym Jorku)
Wokalista, który przez całą swoją karierę zacierał granice pomiędzy jazzem a muzyką popularną. Nic więc dziwnego, że kilka lat temu ufundował szkołę, której nadał imię Franka Sinatry. Ledwie dziesięć lat młodszy od swojego wielkiego konkurenta, Bennett jest wciąż w rewelacyjnej formie. Zaświadczą o tym jego ostatnie albumy, na których śpiewa w duetach z Lady Gagą, Christiną Aguilerą czy Amy Winehouse.

Chuck Berry (ur. w 1926 r. w St. Louis)
Jeden z największych wynalazców XX wieku, jeśli uznać, że to właśnie on jako pierwszy grał rock and rolla (a do takiego wniosku przychyla się kapituła Rock and Roll Hall of Fame). Pomimo słusznego wieku wielki gitarzysta bardzo intensywnie koncertował, by w 2008 r. zawitać nawet do Polski. Trzy lata później przypłacił to zdrowiem: zasłabł podczas występu w Chicago. Na szczęście taki organizm niełatwo złamać – Chuck Berry wrócił do formy i znów występuje.

B.B. King (ur. w 1925 r. w Itta Bena)
Jeśli rock and roll mógł powstać dzięki Chuckowi Berry’emu, to blues z pewnością ma twarz B.B. Kinga. Ten wokalista, kompozytor i – nade wszystko – gitarzysta pozostaje ikoną muzyki amerykańskiego Południa. Występując od ponad 60 lat, muzyk dał około 15 tys. koncertów. W ostatnich latach występował m.in. na festiwalu Glastonbury (z Ronniem Woodem i Slashem) oraz w Białym Domu, gdzie utwór „Sweet Home Chicago” wykonał wraz z Barackiem Obamą.

Leonard Cohen (ur. w 1934 r. w Westmount)
W tym towarzystwie to prawdziwy młodzian. Jeden z tych nielicznych muzyków, którego twórczość można by określić mianem „poezji śpiewanej”, nie narażając się przy tym na chichot poetów. Choć wykonując swoje utwory Kanadyjczyk nigdy nie przesadzał z ekspresją, słucha się ich dla tej intymnej atmosfery, wysmakowanych detali i – po stokroć – tekstów. Cohenowi nie tylko zdarza się wciąż koncertować, ale także nagrywać. Jego ostatni album („Old Ideas”) zebrał bardzo dobre opinie.

Irena Santor (ur. w 1934 r. w Papowie Biskupim)
Być może „Już nie ma dzikich plaż”, ale na szczęście wciąż jest z nami Irena Santor. I właściwie, biorąc pod uwagę powojenną piosenkę polską, trudno sobie wyobrazić, aby jej nie było. Mezzosopranistka zaczynała karierę na początku lat 50. w Zespole Pieśni i Tańca „Mazowsze”, by w następnej dekadzie zdobyć wielką popularność jako artystka solowa, wykonując takie przeboje jak „Powrócisz tu” czy „Tych lat nie odda nikt”. W 2010 r. ukazała się ostatnia płyta Santor z nowym materiałem. Muzykę na album „Kręci mnie ten świat” skomponowali m.in. Seweryn Krajewski, Włodzimierz Nahorny i Zbigniew Wodecki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2014