Łowca dźwięków

Wzrok przykrywa nam wszystko. Najpierw widzimy, więc uważamy, że już nie potrzebujemy słyszeć, co mówi rzeka – mówi muzyk, Michał Zygmunt.

11.03.2019

Czyta się kilka minut

Michał Zygmunt: „Mikrofon można włożyć nawet w mrowisko. Ogranicza tylko wyobraźnia”. /  / FOT. EWA DOBROŁOWICZ
Michał Zygmunt: „Mikrofon można włożyć nawet w mrowisko. Ogranicza tylko wyobraźnia”. / / FOT. EWA DOBROŁOWICZ

Nad Odrą opowiadano kiedyś bajkę o ptaku Lele, który połknął słońce i spowił świat w ciemnościach. Ludzie ubłagali wtedy matkę wszystkich ptaków, by odzyskała dla nich światło. Odnalazła więc winowajcę i zaśpiewała mu kołysankę, a kiedy usnął, wydobyła z niego słońce. Na niebo zwróciły je potem żurawie. Robią to do dziś, każdej wiosny.

Michał Zygmunt powtarza tę historię przy różnych okazjach, ale w połowie lutego była najsilniej umocowana w czasie. W nocy w Warszawie spadł śnieg, kiedy za Wrocławiem było już przedwiośnie.

Pierwsze żurawie przyleciały dwa tygodnie wcześniej.

– Jeśli żyjesz nad rzeką, to naturalnym jest dla ciebie, że z końcem października żurawie znikają, a potem, w lutym wracają i z krzykiem obwieszczają, że to już, że słońce wraca, że wszystko się zaczyna na nowo. To są dźwięki ponadczasowe. Widzę to po słuchaczach: dźwięki zarejestrowane na skraju zimy i przedwiośnia szczególnie mocno na nich oddziałują. Jakby bardzo głęboko w ludziach siedziały – mówił.

Przyjechał po mnie na dworzec do Ścinawy, a potem zabrał kilkanaście kilometrów dalej, do swojego domu w Chobieni. Po drodze mijaliśmy niepozorne wsie, które – jak tłumaczył – nigdy nie miały szczęścia do dróg, bo ich spoiwem była rzeka. Nazywał je „nadodrzańskim archipelagiem”, który żył swoją własną, lokalną historią pogranicza.

Urodził się w jednej z takich wsi, w Brzegu Dolnym, która z uwagi na budowę zakładów chemicznych rozrosła się z czasem do miana miasteczka. Potem parokrotnie się przeprowadzał, mieszkał m.in. we Wrocławiu i na Mazurach, ale na pytanie „skąd pochodzisz” odpowiada po prostu: „Jestem znad Odry”.

I dodaje: – Lubię te nadodrzańskie miasteczka, bo niczego nie udają. Wrocławiowi wydaje się, że jest Berlinem, Warszawie, że nie wiadomo czym, a taka Ścinawa jest po prostu sobą. Jesteśmy na miejscu, to mój dom. Z widokiem na rzekę. Tylko dla niej tutaj jestem.

Kiedy wraz z partnerką i paroletnią córką szukali domu nad rzeką, ten był pierwszym – idąc od Wrocławia – wolnym w jej bezpośrednim sąsiedztwie, jaki znaleźli.

Jest niemal przyklejony do Odry, z trawnikiem przechodzącym w zabetonowany taras, przy którym czeka zaparkowane kanu. Podwórko ukształtowane jest tak, jakby kiedyś mieściła się tu binduga, czyli miejsce, gdzie składowano drzewo do spławu. W zagłębieniu, między kościołem i kolejnym domem. Kilkadziesiąt metrów dalej do 2012 r. kursował odrzański prom. Odra jest w tym miejscu wąska i niepozorna, ale równocześnie dziksza niż w górnym i dolnym biegu. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu tętniła życiem. Na barkach żyły całe rodziny Ślązaków. Kapitanowie wydawali swoje córki tylko za inne dzieci z barek. Synowie wychodząc z domu dostawali własną barkę. Te nie miały napędu, podczepiano je po kilka pod holownik, tworząc odrzańskie pociągi.

Kiedy Zygmunt wrócił w rodzinne strony, szukał śladów dawnej infrastruktury, rozmawiał z ludźmi, nagrywał muzykę do filmu o spływie do Szczecina. Przyrodą zainteresował się później. Dziś nad rzeką ma studio nagraniowe, a jego kompanami są niemilknące łabędzie krzykliwe.

Oberek łabędzi

Kiedy pytam Zygmunta o źródło jego fascynacji brzmieniem otoczenia, opowiada o młodzieńczym zauroczeniu filmem „Lisbon Story” Wima Wendersa, w którym dźwiękowiec biega z mikrofonem po stolicy Portugalii i próbuje uchwycić ducha miasta. Ale zaraz potem, jak na wykształconego w akademii muzycznej gitarzystę przystało, przechodzi na poważniejsze tory: – W pracy artystycznej zawsze szukałem małych światów, które są opowieścią o przeszłości, ale wciąż jeszcze można je złapać i zarejestrować. Odra jest taką opowieścią. Ten wyłaniający się z nurtu poniemiecki świat, do tego polski język, Śląsk jako zlepek kultur i kraina przenikania się. Ja się czuję dzieckiem tej rzeki, więc szukając drogi artystycznej po prostu się w niej zanurzyłem. A kiedy muzyk zatraca się w rzece, to musi ją zacząć nagrywać. Bo co może być dla niego ciekawsze niż dźwięki?

Przekonuje, że jego pierwsze spotkania z rzeką były po prostu kompozytorską próbą poszukiwania barwy i atmosfery. Lekcją słuchania. Nagrywał konkretne dźwięki, a potem wplatał je w swoją twórczość. Z czasem uznał, że same w sobie są warte rejestracji, mogą stać się pełnowartościowym tematem. „Im nie jest blisko do muzyki, one okazują się być głębokim muzyki rodowodem” – przeczytałem na jego stronie internetowej.

– Kiedy słuchasz dźwięków o różnych porach roku czy doby, poznajesz je, to uświadamiasz sobie, że wiele barw, interwałów, fragmentów melodii słychać w ludzkiej muzyce. Wsłuchując się w łabędzie krzykliwe, które zimą śpią na rzece, w strukturze ich głosu słyszysz oberka. Ludową melodię, którą żyjący w sąsiedztwie tych ptaków ludzie po prostu utrwalali – opowiada.

Field recording, czyli nagrania terenowe, nie są zjawiskiem nowym. Ich rozkwit nastąpił w latach 60. i 70., gdy przenośne magnetofony mogły już trafić pod strzechy, a telewizja pozostawała jeszcze w tyle za radiofonią. Potem, jak w przeboju zespołu Buggles, „wideo zabiło radiową gwiazdę”. Z czasem sprzęt się zminiaturyzował i sprofesjonalizował, a ludzie się przesycili obrazami i coraz śmielej zaczęli słuchać otoczenia. Na wrocławskim kulturoznawstwie funkcjonuje nawet Pracownia Badań Pejzażu Dźwiękowego. Nie zmienia to faktu, że nagraniami terenowymi profesjonalnie zajmuje się w Polsce raptem kilkanaście, może kilkadziesiąt osób, a kiedy słuchacz próbuje się czegoś dowiedzieć na ten temat w internecie, zaraz utonie w poradach sprzętowych – opowiada Zygmunt.

W wydanym w 2017 r. zbiorze esejów i wywiadów „Nagrania terenowe” krytyk muzyczny Filip Szałasek pisze, że najwyraźniej zmieniamy właśnie nasze zdanie o udziale człowieka w świecie, skoro do własnego portretu dodajemy słuch tak pomyślany, by mógł pełnić funkcję narzędzia poznania: „Jeżeli zanosi się na zwrot audiocentryczny – a zatem jeśli przenosimy uwagę z oka na ucho, z wizji na fonię – to ważne jest, byśmy spróbowali naświetlić towarzyszące temu odczucia. Dlaczego tak się natężamy, żeby słyszeć?”. W swojej książce Szałasek rozmawia m.in. z Marcinem Barskim, który w ramach Instytutu Pejzażu Dźwiękowego przygląda się procesom słuchania, oraz Darią Majewską, autorką nagrań do telewizyjnych dokumentów o manifestacjach i zamieszkach.

Michał Zygmunt do samego zainteresowania brzmieniem otoczenia dodał jeszcze muzyczne wykształcenie i inżynieryjną wiedzę o dźwięku. Przy okazji mu się jeszcze trochę poszczęściło. Najpierw Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej zamówiła u niego materiał dźwiękowy do badań nad emocjami, potem WWF Polska poprosił o płytę z nagraniami przyrody.

W lecie 2018 r. muzyk własnym sumptem wydał album „Dzikie rzeki”, na którym realizował już własne artystyczne zamierzenia. Płytę nagrywał w całym kraju: nad Odrą, Biebrzą, Wisłą, w Bieszczadach. Sprzedała się w kilku tysiącach egzemplarzy, a radio RMF Classic poświęciło jej cały weekend.

Boski element

To było pięć, może sześć lat temu, wczesną wiosną. Na nadodrzańskich rozlewiskach roi się od dzikich gęsi. Nieważne, gęgawy, zbożówki czy białoczelne. W przelotach dają ogłuszające koncerty. Dźwiękowa petarda, nie da się spać.

Zygmunt chce się do nich zbliżyć, wejść w stado z mikrofonem, ale nie umie ich podejść i tylko je przepłasza. Jest bliski rzucenia wszystkiego w kąt, obiecuje sobie, że spróbuje ostatni raz. Zarywa noc, przed świtem idzie pięć kilometrów za dom, ale gęsi nie ma. Natomiast niedługo potem przylatują, pięćset, może sześćset osobników. Nie widzą go, tylko siadają na polu i hałasują, a on ma wrażenie, że jest częścią czegoś większego. Częścią stada.

– Można by oczywiście zostawić mikrofon w terenie, żeby nagrywał wszystko jak leci, a potem wrócić po sprzęt i słuchać w domu. Ale przecież chodzi o przeżycie – mówi.

– A jesteś w stanie to przeżycie przekazać potem słuchaczowi?

– To zawsze jest coś innego, jak ze słuchaniem muzyki z płyty i na żywo. Dlatego często autorzy nagrań terenowych dodają do swoich albumów opisy każdej ścieżki. To pomaga w odbiorze, odsłuch przestaje być zupełnie abstrakcyjny. Wiadomo, na co zwrócić uwagę w tym natłoku dźwięków.

– A ty co konkretnie chcesz nagrać?

– To może być pejzaż dźwiękowy, którym w trzech, może pięciu minutach opowiesz jakąś konkretną historię. A może chodzić o konkretne zjawisko. Na „Dzikich rzekach” nagrałem szpaki, kilka tysięcy szpaków przed odlotem. Cała sytuacja nie jest długa, ale bardzo intensywna. Czasem jeden głośny krzyk jest wszystkim, czego potrzebuję. Ale z reguły staram się spośród tych wszystkich godzin nagrań wybrać moment, w którym coś zaiskrzyło. Każdy muzyk czeka na tzw. boski element. To może być polifonia dźwięków, barwa całości, wiatr, który pięknie komponuje się z otoczeniem. Albo mgła. Każdy dźwięk zupełnie inaczej rozchodzi się we mgle niż bez niej. Spływa po niej.

Kiedy zauważam, że rzeczownik „pejzaż” rodzi natychmiastowe skojarzenia z fotografią i malarstwem, a więc trudno mu funkcjonować bez patrzenia, mówi o zamkniętych oczach. Przekonuje, że nijak nie wizualizuje sobie rejestrowanych sytuacji, a dźwięk jest pełnoprawnym bodźcem.

Przykład: zima, kruki walczą nad padliną. Rytmiczne krakanie, echo. Przylatuje myszołów, chce dołączyć do uczty, słychać jego wysoki krzyk. I jeszcze tło – kościelne dzwony gdzieś u ujścia doliny, kilka kilometrów dalej. Kruki, myszołów i dzwony to razem muzyka. Ambient.

Przykład drugi: nad krajobrazem wisi burza. Grom, uderzenie, które ciągnie się przez kilka minut. Słychać też pojedynczego ptaka. Boi się, zaczyna krzyczeć, być może migiem załatwia swoje rozrodcze pieśni, byle zdążyć przed burzą. Coraz bliższa ściana deszczu, która w końcu ucisza ptaka. Emocje natury jak na dłoni.

Ale wśród nagrań Michała Zygmunta są też dźwięki, których przeciętny człowiek nie zna: – Mikrofony zbierają esencję, tak samo jak obiektyw aparatu. Używam różnych mikrofonów w zależności od sytuacji i pomysłu. Bo dźwięk jest wibracją i można go pokazać na wiele sposobów. Choćby używając hydrofonów. Podwodny świat to przecież dla nas coś zupełnie obcego. Możesz też wziąć mikrofon kontaktowy i włożyć go na przykład w mrowisko. Ogranicza cię tylko wyobraźnia.

Tramwaj kontra kowal

– Da się tak słuchać, żeby podświadomie nie ilustrować dźwięków obrazami? – pytam.

– Dźwięk jest olbrzymim magazynem naszej pamięci. Sęk w tym, że wzrok przykrywa wszystko. Najpierw widzimy, więc uważamy, że już nie potrzebujemy słyszeć. Ale gdybyśmy się głębiej zastanowili, dojdziemy do wniosku, że większość istotnych wspomnień to przede wszystkim dźwięki. Problem w tym, że my nie potrafimy słuchać. Dźwięk wymusza uwagę, skupienie, którego się nie uczymy. Widzę to po mojej córce. Współczesny system edukacji zapomina o czynnościach wymagających uwagi. Łatwiej jest nam zająć się milionami spraw naraz, niż zatrzymać się i przez pięć minut robić jedną rzecz w skupieniu. Rysować, szyć.

– Świat byłby lepszy, gdybyśmy więcej słuchali?

– Możemy dziś funkcjonować nieustannie otoczeni hałasem. W domu telewizor, w samochodzie radio, w autobusie słuchawki. Pełne odcięcie. Tymczasem słuchanie kreuje naszą wyobraźnię. Organizuję czasem pokazy dźwiękowe, ludzie wychodzą z nich zamyśleni, uspokojeni. Bo spotkanie z dźwiękiem jest tak naprawdę spotkaniem z samym sobą. Obraz prowadzi na zewnątrz, dźwięk do wewnątrz. Być może niektórzy nie potrafią skupić się na słuchaniu, bo są wtedy zbyt blisko siebie? Może nie chcą się konfrontować?

– Usłyszałeś kiedykolwiek ciszę?

– Jest taki mit, że w przyrodę idzie się po ciszę. Że dźwięki natury to muzyka relaksacyjna. Tymczasem tam nie ma momentów prawdziwej ciszy. Zawsze coś słychać. Przy kilkuset żurawiach nie ma się też jak zrelaksować. Głowa pęka, dopiero po nich chce się odpocząć. Kiedy zaczynałem, myślałem, że zima będzie czasem wyciszenia, tymczasem to jest świat dźwięków subtelnych. Być może ciszy trzeba szukać wśród ludzi?

– To czym się różni dźwięk miasta od dźwięków natury?

– Słuchając natury masz poczucie, że to coś pierwotnego. Rzeka brzmi dziś tak samo, jak brzmiała tysiąc lat temu. Z kolei miasto jest dynamiczne. Pomyśl, jak przez ostatnie dziesięć lat zmieniło się brzmienie samochodów. Jak na głos miasta wpłynęły choćby piszczące bankomaty. Albo zniknięcie kurantów. Jak za kolejną dekadę zmienią je auta elektryczne. I jak zmienia je nasza ewoluująca mowa, którą przecież nieustannie słychać. Paradoksalnie być może miasta stają się coraz cichsze. Wyobraź sobie średniowiecze: wąskie uliczki, warsztaty, kowale, życie na zewnątrz. Ludzie musieli pewnie krzyczeć, żeby się usłyszeć. Może ten dzisiejszy tramwaj wcale nie jest najgorszy? Chociaż nie ulega wątpliwości, że nasze pejzaże dźwiękowe są kompletnie zaśmiecone. Zawsze poleci jakiś samolot. Pilarz, auto, kosiarka do trawy.

Panorama Użytku Ekologicznego Naroczycki Łęg w zakolu Odry / FOT. EWA DOBROŁOWICZ

Radość z rzeki

Znowu Odra. Wsiadamy w samochód i jedziemy kilka kilometrów w górę rzeki. W pewnym momencie kończy się asfalt, a zaczyna Użytek Ekologiczny Naroczycki Łęg. Odra zakreśla w tym miejscu spektakularny meander, zdjęcie satelitarne zdradza, że koryto nie zawsze miało tu jednorodny przebieg. Łęgi to lasy zalewowe, które funkcjonują dzięki temu, że raz na jakiś czas rzeka wyłazi z koryta. Wahania stanu jej wody są dla topoli, wierzb, olsz jak oddychanie. Wdech i wydech.

W takim miejscu nie da się prowadzić gospodarki leśnej. Stąd m.in. 70 drzew pomnikowych, w tym najstarsza chyba w Polsce dzika grusza o obwodzie 260 cm oraz gniazdo bielika. Wilki przywędrowały tu już parę lat temu. Podobno na drugim brzegu miały już nawet miot.

Idziemy w kierunku rzeki, na dzień dobry przepłaszając parę żurawi i bażanta, który z przerażeniem uskakuje nam spod nóg (to będą dwa wyróżniające się dźwięki, które usłyszę potem podczas odsłuchiwania kilku godzin rozmowy). Zygmunt mówi, że chodzą tu tylko on i myśliwi. Wody w Odrze jest teraz mało, więc pod nogami sucho. Żurawie raczej nie znajdą tu w tym roku miejsca na gniazdo.

– Zwykle mam tu raj, bo o tej porze roku jest już pełno wody. Wskakuję w kanu i pływam wśród starorzeczy. Rozlewiska są świetne do nagrań, bo zwierzęta przede wszystkim boją się kroków. Jak płyniesz, to ich nie stawiasz. Możesz podpłynąć nawet na dziesięć metrów, zanim uciekną.

Mijają kwadranse, ale głównego nurtu wciąż nie widać. Muszę zawracać, żeby zdążyć na powrotny pociąg. Zupełnie jakby chciał mnie pocieszyć, Zygmunt zauważa: – Rzeka to coś więcej niż tylko rynna transportująca wodę. Trzeba na nią patrzeć kompleksowo. To wielki, tętniący życiem ekosystem otaczający tę rynnę. Mam wrażenie, że tu jest rzeka nawet bardziej niż tam. Nawet jeśli teraz nie widzisz żadnej wody. Bez Odry nie byłoby tego łęgu. Nie byłoby tu życia.

Kiedy pytam o plany na przyszłość, opowiada o pieśniach wiatru. Wiatr to jego nowa fascynacja. Dźwiękowcy zwykle go nie lubią, bo wali w mikrofony i psuje nagrania. Ale, metaforycznie, zwykle niesie ze sobą jakieś zmiany. Żyjemy w czasach niepewności, nikt nie wie, co czai się za zakrętem, więc może wzorem dawnych szamanów powinniśmy wyjść na zewnątrz i nasłuchiwać wiatru? A nuż, jak w piosence Boba Dylana, da nam jakieś odpowiedzi?

– Na razie jednak codziennie odpalam kanu – konkluduje Zygmunt. – Głównie po to, żeby się rozgrzać i rozruszać. Przygotowuję się na Biebrzę. Całą jesień i zimę siedziałem w studiu, już mnie nosi. Ciągnie w teren.

– Za każdym razem bierzesz sprzęt do nagrywania?

– Coraz częściej zostawiam go w domu. Nagranie to jednak zawsze jakiś stres. Boisz się, że coś huknie, że przeleci samolot. Przestawałem się cieszyć samą rzeką. Staram się więc część czasu spędzać w terenie bez powodu. Żeby nie było tak, że wychodząc nad rzekę, czuję się, jakbym wchodził do studia nagraniowego. Więc zamiast tego biorę ze sobą córkę. Razem sobie pływamy. ©

MICHAŁ ZYGMUNT jest muzykiem i kompozytorem. Autor jedenastu płyt, w tym „Dzikie rzeki” i „W harmonii z naturą” z nagraniami terenowymi przyrody. Z nadodrzańskich drzew konstruuje gitary marki Odra Guitars. Prowadzi stronę www.acoustic.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2019