Logika maczety, z Europą w tle

Konflikty w Afryce często zbywa się stwierdzeniem, że właśnie jako afrykańskie wymykają się naszej zachodniej zdolności rozumienia. Jakoby bardziej dzikie i prymitywne od naszych XX-wiecznych wojen nie wymagają wytłumaczenia. Tymczasem mają one swoją logikę - prawda, że morderczą.

28.11.2004

Czyta się kilka minut

Conrad nazwał belgijskie podówczas Kongo “jądrem ciemności". Do opisu zdarzeń w Afryce często używa się też magicznej formułki o “nienawiści plemiennej". Gdy zabijają się Hutu i Tutsi, masakra wydaje się bardziej nie do pojęcia, niż gdy dzieje się to między Serbami a Chorwatami. “Oswojeni" z literaturą Holokaustu kręcimy z niedowierzaniem głowami nad nowym sposobem użycia maczety w Ruandzie.

Także w przypadku obecnych wydarzeń w zachodnio-sudańskim masywie Darfur czy na Wybrzeżu Kości Słoniowej - od początku listopada trwają tam nie tylko walki (co byłoby “rutyną") między armią rządową a rebeliantami, ale także nagonka na Białych, których próbuje bronić francuska Legia Cudzoziemska - obce nazwy geograficzne odbierają nam już cierpliwość do zrozumienia sensu tragedii. “No tak, Afryka", mówimy, wszystko jasne.

Scheda kolonializmu

A jednak w Liberii, Kongu, Ruandzie czy Sudanie za walczącymi stronami kryją się czytelne grupy interesów. Czytelne są też korzenie ludobójczej nienawiści.

Nigeryjski historyk Peter Ekeh dowodzi, że kariera “plemienności" - przez co rozumiemy lojalność wobec ludzi “swojej krwi" i gotowość popełniania okrucieństw w jej obronie - wiąże się z okresem handlu niewolnikami i ekspansji kolonialnej. Państwa afrykańskie nie były w stanie sprostać wyzwaniu, rzuconemu przez silniejszych intruzów. Traciły ludzi porywanych do niewoli, a jednocześnie (by stawić opór) musiały kupować broń u białych handlarzy, płacąc... kolejnymi niewolnikami. W sytuacji “kryzysu autorytetów" Afrykanie zacieśnili więzy plemienne. Tylko od ludzi własnego rodu można było oczekiwać, że nie zostanie się zdradzonym. Opłacało się bronić współplemieńców, ale już nie władcę, który próbował ratować sytuację, ustalając kontyngenty “żywego towaru" z europejskimi faktoriami na wybrzeżu.

Panowanie kolonialne wykorzystało i wzmocniło więzi plemienne. Zwłaszcza angielski model “rządów pośrednich" dążył do wzajemnego znoszenia się wpływów różnych grup ludności. Mocarstwa kolonialne stały przed pytaniem, jak zarządzać ogromnymi obszarami, gdy Europejczyków chętnych na życie z dala od ojczyzny nie było wielu. Zróżnicowanie plemienne czy religijne (Sudan), oferowało kolonizatorom najczytelniejsze kryteria podziału. To według przynależności do plemienia (i miejsca w jego hierarchii) przyznawano na danych obszarach przywileje, z czego nie robiono tajemnicy: niezadowoleni mieli widzieć wroga w konkurencyjnym plemieniu, a nie w nielicznych Białych.

System ów przeżył okres kolonialny, gdyż słabe państwa Czarnej Afryki - powstające w arbitralnych i często przypadkowych granicach - oferowały jeszcze mniej poczucia bezpieczeństwa. Plemię okazywało się też skuteczniejszym “pracodawcą" i “opiekunem", niż skorumpowane elity. A w sytuacji kryzysowej członkowie plemienia mogli bardziej liczyć na swoje pospolite ruszenie niż zdemoralizowaną armię rządową.

Nie ma w tym nic niezrozumiałego czy prymitywnego. Wybory Liberyjczyków, Sudańczyków czy Ruandyjczyków są (niestety) logiczne i przewidywalne. Przykładowo, konflikt etniczny w Liberii nie wyrasta z endemicznej nienawiści między plemionami Krahn i Gio. Walki i masakry ostatnich lat wynikają raczej z rywalizacji między dwoma głównymi puczystami z 1980 r.: Samuelem Doe (przywódcą rebelii) i Thomasem Quiwonkpa (kiedyś jego współpracownikiem). Gdy w 1985 r. Quiwonkpa próbował pozbyć się rywala, plemię Krahn na czele z Samuelem Doe rozpoczęło czystki, wymierzone przeciw Gio i Mano, plemionem stojącym za buntownikiem. Wszyscy przywódcy milicji, kilkanaście lat potem rozdzierający między siebie Liberię (w tym późniejszy krwawy prezydent Charles Taylor), byli dawnymi współ-puczystami Doe i Quiwonkpa.

Przed 1980 r., póki Liberią rządziła grupa potomków uwolnionych w XIX w. amerykańskich niewolników, nie było nienawiści między tymi plemionami. I choć arbitralnie wytyczona między Liberią i Wybrzeżem Kości Słoniowej granica dzieli tereny zamieszkiwane przez Gio i Krahn, nawet w okresie największych masakr w Liberii społeczności te po drugiej stronie granicznej rzeki żyły pokojowo, dając schronienie uchodźcom-współplemieńcom.

Od roku Liberia cieszy się względnym pokojem, nadzorowanym przez siły ONZ. Trwa rozbrajanie milicji. Oskarżony o zbrodnie wojenne były prezydent Taylor został namówiony przez afrykańskich przywódców do zrzeczenia się władzy i mieszka na wygnaniu w Nigerii. Ostatnio próbuje uniknąć stawienia się przed sądem w Sierra Leone, a i w samej Nigerii podnoszą się głosy, żądające pozbawienia go azylu.

"Żydzi Afryki"

W 1997 r., po 32 latach rządów, od władzy w Kongu (potem Zair, a obecnie znów Demokratyczna Republika Konga) odsunięty został Mobutu Sese Seko, czy, jak się kazał tytułować, “najpotężniejszy wojownik, kroczący od zwycięstwa do zwycięstwa dzięki swej wytrzymałości i woli triumfu". Gdy w tymże 1997 r., grając po raz kolejny kartą etniczną, umożliwił pokonanym ruandyjskim Hutu przegrupowanie i ponowny atak na zmasakrowanych trzy lata wcześniej Tutsi, sąsiedzi Zairu stracili cierpliwość. Laurent Kabila z poparciem Ugandy, Ruandy i Angoli przeprowadził udany zamach stanu, a Mobutu uciekł do Maroka, gdzie wkrótce zmarł. W sierpniu 1998 r. Ruanda i Angola zaatakowały Kongo Kabili (zginął on w zamachu w 2001 r.) i od tego czasu walki nie ustają. Życie straciło 2 mln ludzi. Raz otwarta przez Mobutu “puszka Pandory" etnicznych porachunków nie daje się zamknąć.

Jednak pierwszą aranżowaną na masową skalę czystką etniczną była masakra Kasajów przez ich sąsiadów Katangów w południowej prowincji Zairu - Szaba. Kasajów nazywano “Żydami Afryki". Lepiej wyedukowani od swych (liczniejszych) sąsiadów, zajmowali więcej eksponowanych stanowisk, niż to wynikało z ich procentowego udziału w ludności prowincji. Nie tylko w Szaba, ale w całym kraju Kasajowie dominowali wśród przedstawicieli wolnych zawodów, biznesu i administracji - i była to kontynuacja belgijskiej wersji “rządów pośrednich". Zwłaszcza na terenie południowozairskiego zagłębia diamentowo-miedziowego mniejszość kasajska była przez władze kolonialne celowo przeciwstawiana liczniejszym Katangom. Podobnie jak ruandyjscy Tutsi, Kasajowie byli lepiej edukowani, zatrudniani na lepszych stanowiskach, czasem nawet uzbrajani dla kontrolowania innych grup ludności. Mieszkali często w chronionych osadach przedsiębiorstw wydobywczych. I podobnie jak w przypadku ruandyjskich Tutsi, ich status budził wrogość sąsiadów - w tym przypadku Katangów.

Gdy po upadku muru berlińskiego zachodni sponsorzy Mobutu przestali go bezwarunkowo popierać, ten ostentacyjnie ogłosił koniec rządów monopartyjnych i rzekome “nawrócenie" na demokrację. Tak w stołecznej Kinszasie, jak i w Szaba - najbogatszej prowincji Zairu - Mobutu powoływał na eksponowane stanowiska dotychczasowych opozycjonistów. W Szaba “zauważono" kwalifikacje Kasajów, jednocześnie podgrzewając zawiść katangijskiej większości. Jednak gdy wywodzący się z opozycji kasajski premier Tshisekedi chciał przejąć kontrolę nad bankiem centralnym, Mobutu nie wpuścił go do jego własnego gabinetu. Do władzy doszli Katangowie, a w oficjalnych audycjach radiowych Kasajów zaczęto nazywać bilulu, robactwem. Gdy w 1991 r. doszło do masakr, wojsko i policja (które w innych przypadkach nie cofały się przed interwencją) stały z bronią u nogi. Mobutu jeszcze kilkakrotnie okazywał swe względy, to Kasajom, to Katangom. Kierował oba, żądne władzy w bogatym zagłębiu, plemiona przeciw sobie tak, aby zyski mógł swobodnie przechwytywać on sam i jego otoczenie z odległej Kinszasy.

Również wojna w Kongu od marca 2003 r. formalnie pozostaje przerwana (w 2005 r. mają się odbyć wybory). Ale tam, gdzie przy słabej władzy centralnej i silnym zróżnicowaniu etnicznym jest tyle bogactw naturalnych, nie należy oczekiwać wiele. Tylko w tym roku dwukrotnie - i nieskutecznie - próbowano obalić prezydenta Josepha Kabilę, syna Laurenta.

Wrogość narzucona:

w Ruandzie...

O masakrach w 1994 r. w Ruandzie i sąsiednim Burundi słyszał cały świat, podobnie jak o plemionach Tutsi i Hutu. Jednak nie był to pierwszy tam przypadek rozlewu krwi, głównie cywilnej. W Kibilira już w 1990 r. Hutu zamordowali 400 Tutsi, w 1991 r. w Bigogwe 500 kolejnych, a w Bugesera w 1992 r. “tylko" 300. Podobne masakry towarzyszyły już walce o niepodległość: w 1959 r. 10 tys. Tutsi zostało zamordowanych przez powstańców Hutu, walczących z Belgami. Podobne akty ludobójstwa w drugą stronę (tj. masakry Hutu przez rządzącą oligarchię Tutsi) zdarzały się często w Burundi (1965, 1972, 1988, 1991 i 1993-94).

Tymczasem nawet w przypadku Ruandy nie ma wzmianek o podobnym natężeniu międzyplemiennej nienawiści sprzed ery kolonializmu. Owszem, na szczycie feudalnej piramidy królestwa Ruandy stali Tutsi, jednak sfery wpływów grup etnicznych nie były ściśle określone, a przynależność do nich płynna. Dopiero władze kolonialne - niemieckie, potem belgijskie - dla swej wygody zastosowały typowy model “rządów pośrednich", w którym Tutsi administrowali Ruandą, a także Burundi i podległymi sobie Hutu na użytek kolonialistów. Skutkiem był rosnący resentyment wśród Hutu.

Zwieńczeniem systemu stała się wysunięta przez europejskich “naukowców" teoria o wyższości rasowej Tutsi, którzy mieli przez swe naturalne przymioty ciała i umysłu być predestynowani do rządzenia. Mniej wartościowi Hutu nadawać się mieli do pracy na roli. Tutsi przyjęli te bajki za dobrą monetę, a wprowadzone przez Belgów odrębne dokumenty tożsamości przypieczętowały wrogość. Gdy po “ludowej rewolucji" Hutu (1959-62) Belgowie zostali zmuszeni do opuszczenia Ruandy, walce z kolonialistami towarzyszyła pierwsza masakra Tutsi, a prócz wspomnianych 10 tys. zabitych, 300 tys. ludzi udało się na wygnanie.

Po ostatniej wojnie w więzieniach Ruandy znalazło się 130 tys. Hutu, oskarżonych o udział w ludobójstwie na Tutsi i umiarkowanych współplemieńcach. W 1998 r. w precedensowym procesie skazano na dożywotnie więzienie burmistrza miasta Gitarami. Miało to wielkie znaczenie, gdyż w ten sposób po raz pierwszy w historii tego kraju decydujące słowo należało do sędziego, a nie egzekwowanej maczetą “sprawiedliwości" plemiennej.

...i w Sudanie

O Sudanie pisze się dziś częściej. I powtarza się, że osią tamtejszego konfliktu jest niezgoda Południa kraju (chrześcijańskiego i animistycznego) na dominację muzułmańsko-arabskiej (bądź zarabizowanej) Północy. Nie jest tak do końca.

Wrogość między muzułmańskim i arabskojęzycznym ośrodkiem władzy w Chartumie (u zbiegu Nilu Błękitnego i Białego) a niejednolitym i rozbitym na setki grup etnicznych Południem datuje się przynajmniej od podboju kraju na początku XIX w. przez albańską z pochodzenia i turecką z kultury dynastię Muhammada Alego, władającą Egiptem. Podbój był wyjątkowo okrutny. Wysyłając do Sudanu syna Ismaila Paszę, władca Egiptu liczył na złoto Sułtanatu Fundż i czarnych niewolników do armii, którą chciał rzucić przeciw tureckiemu sułtanowi Stambułu, aby się od niego uniezależnić. Ale złoto okazało się legendą, a sudańscy niewolnicy fatalnie znosili egipską niewolę i masowo umierali, zanim zasilili szeregi armii.

W odwecie Sudańczycy złapali i spalili żywcem Ismaila Paszę. Ale podbój się dokonał, a potok niewolników płynął w górę Nilu - już nie do armii, lecz wielkich projektów budowlanych, wymagających robotników przymusowych. Rajdy handlarzy niewolników stały się koszmarem, prześladującym animistyczne plemiona (Nuer, Dinka, Szilluk). Jednocześnie wykształciły one grupę muzułmańskich plemion na północy, które przywykły do życia z handlu “żywym towarem" na zamówienie Kairu.

Po interwencji brytyjskiej w Egipcie w 1882 r. Sudan stał się kondominium brytyjsko-egipskim. Przeciw Egipcjanom i Brytyjczykom wystąpił ze “świętą wojną" Mahdi, znany z “W pustyni i w puszczy". Rajdy handlarzy niewolników, połączone teraz z przymusową islamizacją, docierały coraz głębiej. Jak na ironię jednym z wykonawców tej polityki był niejaki Emin Pasza (oryginalnie Eduard Schnitzer z Oppeln, dziś Opola), gubernator prowincji Ekwatoria w państwie Mahdiego.

Gdy po 15 latach rebelii Brytyjczycy wrócili, południowcy witali ich z otwartymi rękami. Jednak od lat 20. XX w. Brytania zaczęła z kolei przeciwną (i równie zgubną) politykę: izolacji Południa od Północy. Kupcom z Północy, nawet nie handlującym niewolnikami, zabroniono wstępu na Południe. Zabroniono mieszanych małżeństw.

W szkołach na Południu uczono po angielsku, gdy na Północy dominował arabski. Prześladowano islam, zakazano noszenia muzułmańskich strojów.

W Sudanie, tak jak w innych koloniach i protektoratach, wdrożono więc system “rządów pośrednich", gdzie przywódcy plemion - za odpowiednią zapłatę - zobowiązani zostali do działania w charakterze agentów rządu kolonialnego. W brytyjskich kołach rządowych przez pewien czas myślano nad połączeniem południowego Sudanu z Ugandą i przyznaniem niepodległości takiemu nowemu tworowi, ale zwyciężyła potrzeba silnej przeciwwagi w dolinie Nilu dla naserowskiego Egiptu.

Życie z wojny

I tak 1 stycznia 1956 r. dwa nieprzystające do siebie regiony dostały kłopotliwy prezent: wspólną suwerenność. Już w 1955 r. na wieść o takiej perspektywie na Południu wybuchł bunt... Odtąd tylko lata 1972-89 były okresem pokoju.

Pod koniec ubiegłego roku na Południu podpisano pokój. Nowa wojna trawi tymczasem górzysty Darfur. Tym razem arabskie milicje Dżandżawidów (“jeźdźców"), przyzwyczajone do życia z wojny na Południu, zwalczają także muzułmańskie w większości plemiona okolic malowniczego wulkanu Dżabal Marra.

W Sudanie z wojny żyje wielu. Zbyt wielu, aby z niej zrezygnować.

I nie tylko w Sudanie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2004