Lincz na Rejtanie

Pisząc o Rejtanie, widział siebie. Swoje słynne przemówienie w sali sejmowej, gwizdy słuchaczy, późniejszą samotność, gorycz zasłużonego zwycięstwa.

18.03.2008

Czyta się kilka minut

Jerzy Zawieyski / fot. /
Jerzy Zawieyski / fot. /

Do swojej najważniejszej roli, odegranej 10 kwietnia 1968 r. przed źle wychowaną widownią, Jerzy Zawieyski dorastał dziesiątki lat.

W ostatniej książce, już po zejściu ze sceny, opisując tragizm wielkich charakterów polskich, "nędze tryumfów" przeciwstawił "tryumfom klęski". "Pierwsze są doraźne, nieraz nagłe, drugie dojrzewają powoli" - tłumaczył. Między tymi możliwościami szukał miejsca dla siebie, chwilę przed tragicznym finałem zastanawiając się, pod który paragraf podciągną go wyroki Historii. Instynkt podpowiadał, że bliższe mu będą te drugie.

Przeczucia go zwiodły: po 40 latach od jednego z najważniejszych indywidualnych aktów sprzeciwu wobec PRL-u, jego autor pozostaje postacią znaną jedynie historykom i przyjaciołom.

Zawieyski nie wszedł do panteonu polskich bohaterów tragicznych. Jego twórczość nie wytrzymała próby czasu, gesty sprzeciwu, choć dramatyczne, nie przemawiają do masowej wyobraźni, ważniejsza od odwagi osobistej staje się pomijana przez lata kwestia preferencji seksualnych. Płowieje pamięć o kapryśnym, pełnym zwrotów, załamań, pozornych sukcesów i pięknych porażek, prowadzonym w rytm najważniejszych pytań etycznych życiu.

Narodziny wiary

Już przedwojenne losy Zawieyskiego, wtedy jeszcze podpisującego się nazwiskiem Nowicki, tworzą dramatyczną opowieść. Urodzony w 1902 r. w Łodzi jako owoc mezaliansu ziemianki i wiejskiego nauczyciela, do jednego z pierwszych zdjęć został przebrany we franciszkański habit. Prawdopodobnie matka chciała posłać go do zakonu w podzięce - przedtem rodziła martwe dzieci.

Jego dzieciństwo upływa pod znakiem lęku i kolejnych rozdarć. Nienawidzi szkoły i kar cielesnych, przez całe życie wraca do niego obraz nauczyciela, który za błahe przewinienia bije po głowie i rękach. Wcześnie odumiera go ojciec, przez dziadków ze strony matki traktowany jest jak bękart. Głęboko religijna matka wychodzi powtórnie za mąż za ateistę i lewicowego radykała. Nad głową Jerzego toczą się walki o jego przyszłość. Trzyma lojalnie stronę matki, żeby w wieku 16 lat niespodziewanie przejść pierwszą przemianę - angażuje się w działalność łódzkich komunistów.

Młody Jerzy szybko robi karierę w strukturach robotniczych. Przymiera głodem, prawie nie śpi. Zostaje wykładowcą i sekretarzem łódzkiego Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego, poznaje Edwarda Ochaba, naucza młodzież, którą później spotka w ławach PRL-owskiego parlamentu. "W gimnazjum staczałem walki o swój nowy pogląd na świat, biorąc też udział w każdej manifestacji robotniczej, w każdym obchodzie pierwszomajowym. Przesiedziałem niejedną noc w komisariatach policji" - napisze we wspomnieniach.

Szuka gorączkowo prawdy, jedynej i całościowej, narzędzia, które pozwoli mu zrozumieć świat.

Wybiera ateizm.

Kościół z dwudziestolecia międzywojennego jest dla niego sprzymierzeńcem antysemityzmu, faszyzmu, wiernym towarzyszem fanatyków i ludzi zacofanych, rozsadnikiem "jadu i nienawiści". Ma twarz ks. Mirosława Trzeciaka, mówi głosem "Małego Dziennika". Do momentu, kiedy Jerzy spotyka ks. Jana Zieję.

Młody lewicowiec działa wtedy w Ruchu Młodzieży Wiejskiej "Wici" i pomaga w budowaniu uniwersytetów ludowych, zwalczanych przez Akcję Katolicką. Sposób, w jaki ascetyczny Zieja opowiada mu o sprawiedliwości społecznej, komplikuje obraz Kościoła.

Później przychodzą próby teatralne w "Reducie", u Osterwy. Znowu głód, życie w ułożonej na kształt klasztoru komunie artystycznej, "prawdziwe misteria i nabożeństwa, które z teatru czyniły świątynię".

Jeszcze później pełna tragizmu filozofia chrześcijańska Mariana Zdziechowskiego, ks. Augustyn Jakubisiak, a także świeccy święci - pani N. W. i jej miłość bliźniego, Korczak, dr Jankowska, która w czasie okupacji wolała iść do gazu z umysłowo chorymi, niż ich opuścić. Kolejni ludzie, często dalecy od instytucjonalnego Kościoła albo zgoła niewierzący, a jednak przemawiający głosem wiary.

Bezpośrednich motywów nawrócenia Zawieyski nigdy nie wyjawi. Wiadomo jedynie, że nie spada na niego grom w drodze do Damaszku, że nie nawraca się jak Claudel, który wchodzi do Notre Dame jako poganin, a wychodzi jako chrześcijanin.

"Zwykła droga poszukiwania katechumenów jest długa, okrężna, klucząca nieraz po manowcach, gubiąca się w mrokach, zawiła. Jeżeli poszukiwanie jest szczere, prawdziwe, jeżeli jest pragnieniem duszy, wcześniej czy później doprowadzi ono zdumionego pielgrzyma pod Krzyż, do wrót Kościoła" - napisze wiele lat później w "Znaku".

11 lutego 1942 r. w Krakowie u urszulanek, 25 lat po tym, jak zerwał z Kościołem, spowiada się i przyjmuje komunię z rąk ks. Ziei. Rodzi się Zawieyski-katolik. "Już się z klęczek nie podniosłem od tamtej chwili" - będzie wspominał.

Bez łatwej moralistyki

Istota bohatera tragicznego zawiera się w następującym splocie: jakiego by wyboru nie dokonał, zmierza ku cierpieniu.

A przecież dramat Zawieyskiego nie jest oczywisty. Delikatny, trochę śmieszny, obiekt kpin i  szacunku jednocześnie. Lubi się krygować. Egzaltowany, egotyk zapatrzony w siebie, nadużywający fraz typu "Niezapomniany wieczór dla mnie", "Mówiło mi się dobrze" czy "Wieczór jeden z najczarowniejszych". Nieporadnie skrywający kompleksy, niespełniony artysta, spragniony wyrazów uwielbienia.

"Anioł z twarzą nocnego stróża" - jak powiedział o nim jeden z przyjaciół. Wypielęgnowana pożyczka na łysinie opada falą ku prawemu uchu. Rudawe włosy kontrastują z czerstwą cerą. Odrobinę zbyt duży nos. W późniejszych latach półkole drugiego podbródka.

Trudno dopatrzeć się w nim Konrada albo uczestnika tragedii greckich.

Po stronie przyzwoitości

Zaraz po wojnie rozpoczyna się kolejny dramat.

Staje się wówczas jedną ze znaczących postaci polskiego życia kulturalnego. Dużo pisze, w tym żarliwe eseje religijne, w których powraca motyw katechumena. Nawet gorliwych marksistów traktuje jak ludzi błądzących wokół Boga.

Jest uznanym dramatopisarzem, wydaje kolejne powieści, współpracuje intensywnie ze Starym Teatrem. Zmienia nazwisko: już nie nazywa się Nowicki, tylko tak jak budowniczy teatru im. Słowackiego. W roku 1947 zostaje wiceprezesem Związku Literatów Polskich. Drugim jest Stefan Żółkiewski.

Cios spada nieoczekiwanie. W 1949 r., podczas słynnego zjazdu w Szczecinie, po tym, jak w polskim życiu literackim oficjalnie rozpoczyna się socrealizm.

Zawieyski znika z życia publicznego. Nie może drukować, pisze do szuflady, klepie biedę, żyjąc z odczytów wygłaszanych w seminariach. Pomaga mu Episkopat.

Dla Zawieyskiego są to lata tragiczne. Nie ma wątpliwości: musi pozostać wierny swoim przekonaniom, pisanie pod dyktando wytycznych socrealistycznych zniszczy go jako pisarza. Z drugiej strony potrzebuje hołdów, bankietów, wygodnego życia.

Jest w nim oczywista niezgodność. W zapiskach i listach, opowiadając o sprawach osobistych, jawi się jako człowiek bardzo kruchej kondycji, nieposkładany emocjonalnie, neurotyczny, pełen lęków i niewiary we własną wartość. W jednym z listów do Zbigniewa Herberta pisze: "od 11-u dni leje, przeziębiłem się, wczoraj miałem katar, a dziś boli mnie brzuszek". Zofii Nałkowskiej skarży się: "jestem wydarty z bielizny, czego nie lubię, buciki wymagają naprawy".

Jednocześnie, jeśli przychodzi do dyskusji o literaturze, okazuje się człowiekiem bardzo mocno zbudowanym. Ani kroku odstępstwa od powołania pisarza katolickiego.

Wybiera przyzwoitość i okupuje ten wybór cierpieniem.

Obce ciało w Kościele

Ślady konfliktów, które szarpały Zawieyskim, rozsiane są bardzo licznie.

Do końca życia biegną za nim modlitwy matki, walczy z poczuciem, że sprzeniewierzył się przeznaczeniu. Jeszcze w 1955 r. wyznaje: "Od wielu lat porywa mnie myśl o kapłaństwie, ale na decyzję nigdy zdobyć się nie mogłem. Konfliktem jest moje pisanie. Czy je porzucić? Nie mam dość sił na taką ofiarę. I stąd konflikt, stąd ciągła wewnętrzna sprzeczność".

Gdzie indziej o niedoszłym kapłaństwie: "Ten problem jest najcięższym problemem mego życia".

Gorliwy katolik, do końca życia mieszka ze swoim partnerem, Stanisławem Trębaczkiewiczem. Czy to jest owa "skaza", o której wspomina w zapiskach jak o przekleństwie?

Połączenie lewicowych doświadczeń młodości z katolicką wrażliwością wieku dojrzałego daje efekt przedziwny.

Bardziej niż w dramatach i prozie, w których nie udało mu się przekonująco pokazać dramatu chrześcijanina wiecznie poszukującego, jego ślady widać w pamiętnikach czy tekstach programowych. Unika łatwej moralistyki. Pociąga go literatura ciemności i zwątpienia, bo tylko w niej widzi prawdziwy dramat człowieka poszukującego. Literaturę prostych rozwiązań moralnych uznaje za fałszywą, stąd m.in. jego niechęć do Dobraczyńskiego.

Do końca życia nie zrezygnuje z krytycznego oglądu Kościoła jako instytucji. Niektóre przejawy polskiej religijności doprowadzają go do pasji - krytykuje wydarzenia milenijne, podróże obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej i wielkie zgromadzenia, widząc w nich jedynie wymiar polityczny. Skarży się na obłudę Kościoła: "Na tym właśnie polega mój tragizm, że należąc do Kościoła, muszę dźwigać wszystko, co w nim brzydkie i pospolite".

Mimo że zaprzyjaźniony z Prymasem Wyszyńskim, w prywatnych notatkach nie szczędzi mu gorzkich słów, zarzucając, że "nie znosi żadnej krytyki, każdą śmielszą myśl dusi i uważa za zdradę Kościoła".

Z tych zderzeń bierze się kolejny konflikt - mimo że w Kościele, przez część duchownych traktowany jest jak obce ciało.

Czerwony dywan i order

Po odwilży 1956 r. sytuacja Zawieyskiego znowu się zmienia: znowu gra jedną z głównych ról.

Wchodzi do parlamentu z ramienia Koła Poselskiego Znak, więcej: zostaje członkiem Rady Państwa. Będzie pełnił niewdzięczną rolę łącznika pomiędzy prymasem i Gomułką. Będzie też listkiem figowym władzy, która chce pokazać, że demokracja ludowa miewa się znakomicie, skoro do najwyższych władz wchodzi katolik.

Jest prezesem Ogólnopolskiego Postępowego Klubu Inteligencji Katolickiej, później przemianowanego na KIK, zasiada w Ogólnopolskim Komitecie Frontu Jedności Narodu. Pozornie dobrze odnajduje się w kostiumie PRL-owskiego dygnitarza.

Tragizmu po nim nie znać. Nie zmienia swoich przekonań, choć jednocześnie bryluje i błyszczy.

Pomiędzy odwilżą a Marcem po raz pierwszy w życiu nie musi oszczędzać. Po pierwszym posiedzeniu Rady Państwa skrupulatnie sumuje swoje wysokie zarobki. Zaczyna kolekcjonować meble, kupuje dom w Konstancinie, przysługuje mu służbowy samochód z szoferem, jest z tego bardzo dumny. Wspólnie z Trębaczkiewiczem są stałymi bywalcami drogich warszawskich restauracji. Na zdjęciach z tamtych lat, z jubileuszy, konwentykli, odznaczeń, imienin i rocznic, zazwyczaj prezentuje typowe figury salonowe - w garniturze, z kieliszkiem w ręku, szerokim uśmiechem, zatopiony w rozmowach. Z jednej ze swoich wizyt we Włoszech wraca zachwycony. Opowiada przyjaciołom o mieście, w którym rozłożono przed nim czerwony dywan. Lubi wyglądać ładnie, lubi dobre towarzystwo. Zaproszenie na imieniny do Zawieyskiego uznawane jest za nobilitację.

Stefan Wilkanowicz, jeden z założycieli KIK-u, pamięta imieniny, podczas których gospodarz leżał w łóżku zwalony przez grypę. Mimo że pod pierzynami, na powitanie gości nałożył jednak koszulę i krawat.

Krzysztof Śliwiński, wówczas młody działacz katolicki, pamięta jeszcze inne zdarzenie: - Kiedyś zaszedłem do KIK-u z uniwersytetu, Zawieyski odbierał wcześniej odznaczenie państwowe. Po przyjęciu, kiedy zostaliśmy sami, wpiął medal w klapę jeszcze raz i dumnym krokiem przemierzył kilka razy salę, żebym mógł sobie na niego popatrzeć. Z jednej strony wiedział, że gra, z drugiej, ta gra sprawiała mu najwyraźniej przyjemność.

Z drugiej strony przez jego notatki płynie wciąż ta sama fala zwątpienia i rozpaczy. Rola dygnitarza szybko zaczyna mu ciążyć. Jest przekonany o swojej nieskuteczności, Gomułka et consortes traktują go jak niegroźne, choć dotąd pożyteczne dziwadło. Po chwilach euforii długie momenty depresji, poczucie niespełnienia literackiego. Świadomość wplątania w polityczną grę, której cena jest bardzo wysoka.

W drugiej połowie lat 60. narasta w nim poczucie udziału w nieautentycznej grze. Rada Państwa zmienia się w drogę krzyżową, coraz silniejsze ataki części środowiska kościelnego na liberałów z KIK-u i Znaku dają poczucie, że spod nóg usuwa się grunt. Stąd dramatyczny zapis z 1967 r.: "Jestem uwikłany w dwuznacznościach i fałszach, bo coraz bardziej mierzi mnie to, co dzieje się w Kościele u nas, nie cierpię tego, a równocześnie jestem w samym środku Kościoła, skazany na Prymasa, który nie wie, jak jestem zbuntowany. Czy znajdę z tego wyjście?".

Rechot motłochu

Najważniejszą rolę życia Jerzy Zawieyski odgrywa 10 kwietnia 1968 r. W środę, w połowie Wielkiego Tygodnia, jeszcze jako członek Rady Państwa, przemienia się w Rejtana. W nieogłoszonych dotąd drukiem zapiskach widać, jak dojrzewa w nim decyzja.

Po tym, jak Polska zrywa w 1967 r. stosunki dyplomatyczne z Izraelem, pisze: "To ja, właśnie ja, powinienem dać wyraz publiczny, że się nie zgadzam, że Izrael (...) to sprawa moralna. Ale i na ten protest, na ten ludzki akt buntu nie stać mnie. I to jest powodem obrzydzenia do siebie samego".

8 marca 1968 r., na kilka dni przed słynnym wystąpieniem Gierka, który zapowiada, że przeciwnikom partii "śląska woda pogruchocze kości", pisze jeszcze "Nie wiem, co robić. Iść do Gomułki czy do niego napisać, czy od razu podać się do dymisji? Ciężkie, upiorne godziny".

Dwa dni później: "Muszę coś zrobić, bo inaczej zginę moralnie".

11 marca, w tym samym dniu, kiedy "nieznani sprawcy" napadają na Stefana Kisielewskiego, Koło Poselskie Znak składa interpelację, w której zdecydowanie opowiada się po stronie protestującej młodzieży. Reakcji oficjalnych czynników brak. Dyskusja nad interpelacją ma odbyć się na posiedzeniu kwietniowym.

Zawieyski przygotowuje wystąpienie.

Nie on jeden.

Posiedzeniu z 10 kwietnia przypatruje się Krzysztof Kozłowski, wówczas sprawozdawca sejmowy "Tygodnika Powszechnego". - Pierwszy i ostatni raz widziałem wówczas galerię dla gości szczelnie wypełnioną ludźmi. Sami mężczyźni, w młodym i średnim wieku, ubrani w podobne marynarki, typowy aktyw partyjny z zakładów - opowiada. - Straż sejmowa pozwalała im krzyczeć, chociaż galeria ma obowiązek milczenia. Między innymi dlatego posiedzenie zamieniło się w wiec, jakiego ta sala jeszcze nie widziała.

Przed Zawieyskim przemawia m.in. Józef Ozga-Michalski, ludowiec i literat, który mieszając kwiecisty styl z językiem propagandy, atakuje posłów Znaku.

Mówi: "Są ludzie, którzy poczuli w nozdrzach słodki dym wojny izraelskiej i sądzą, że będą mogli w Polsce przy tym dymku wędzić swoje polityczne półgęski". Znakowców nazywa "polityczną resztówką", szczególnie tym ostatnim zdaniem Zawieyski dostaje jak obuchem po głowie.

Ozga kontynuuje: "Nasz orzeł piastowski, orzeł na czapce żołnierza Dywizji Kościuszkowskiej, startujący spod Lenino do Berlina, pokryty stalowymi piórami Nowej Huty, urodzajem Puław i Kędzierzyna, nie tylko nie będzie tracił piór, a będzie porastał w nowe".

Wypełniona do ostatniego miejsca sala sejmowa grzmi od oklasków.

Po nim na mównicę wchodzą inni. Wśród nich wicemarszałek Zenon Kliszko, jedna z najważniejszych osób w partii.

Kliszko: "Posłowie koła Znak znaleźli się w głębokiej izolacji politycznej. Próbowali upiec na ruszcie niedawnych wydarzeń własną reakcyjną pieczeń".

Burza braw, okrzyki poparcia.

Zawieyski zmienia przemówienie, częściowo improwizuje. Swoim pięknym, ćwiczonym głosem nawołuje władzę do opanowania i dialogu. Mówi językiem z dzisiejszego punktu widzenia łagodnym. Wielokrotnie akcentuje swoją wiarę w Gomułkę, w jego polityczny instynkt. "Obywatel Gomułka jest nie tylko sekretarzem partii - podkreśla - jest wielkiego formatu Polakiem, któremu naród ufa i który podejmuje zawsze zadania trudne, często niepopularne, ale zawsze podyktowane troską o Polskę, jej rozwój, o jej miejsce wśród narodów świata".

- Słychać było wtedy opinie, że za dużo tych ukłonów wobec władzy - przyznaje Tadeusz Mazowiecki. - Ale dla mnie takie głosy są świadectwem niezrozumienia naszej sytuacji. Najsłabszy głos krytyki wobec partii był w 1968 r. odczytywany jak sabotaż.

Zawieyski od ukłonów przechodzi niespodziewanie do ofensywy. Mówi: "Ja się nie zgadzam z Kisielewskim w innych kwestiach natury politycznej. Ale znam Kisielewskiego i wiem, że pod maską kpiarza nie jest to cynik, przeciwnie - to człowiek głęboko zaangażowany w życie Polski Ludowej, człowiek prawy, uczciwy i odważny".

Z sali głosy protestu.

Mówi dalej: "Te pięści, które spadły na Kisielewskiego, spadły na przedstawiciela kultury polskiej. Stało się to po raz pierwszy w Polsce Ludowej".

Krzysztof Kozłowski pamięta tę chwilę bardzo wyraźnie: - To był najmocniejszy moment wystąpienia. Zapanowała cisza, a później usłyszałem rechot. Gomułka, dotąd milczący, zaczął się śmiać, niósł się ten rechot po sali. Za nim inni posłowie, za posłami aktyw z galerii - wylicza. - Zlinczowali go tym rechotem. Wyglądało to tak, jakby na scenie stał aktor i wygłaszał swoje kwestie do szczeniaków. Nawet Konstanty Łubieński, który zerwał się z krzykiem "Płakać trzeba, nie śmiać się", ich nie uspokoił.

Zawieyski mówi dalej: "Jestem złym posłem, bo rzadko odwiedzam swój okręg wyborczy z powodu coraz gorszego zdrowia".

Głos z sali: "To dobrze".

Zawieyski prosi parlament o wotum zaufania i chwilę później opuszcza mównicę. Kiedy Znakowcy wychodzą z parlamentu, wokół siebie mają pustkę. Korytarze sejmowe są zatłoczone, ale posłowie odskakują od nich jak od trędowatych. Jedni odwracają głowy, inni patrzą z pogardą. Zawieyski idzie przodem. Na odwagę zdobywa się tylko stary marksista i przeciwnik ideowy z lat 40., Stefan Żółkiewski. Gratuluje mu wystąpienia, obejmuje serdecznie.

Dalej wydarzenia dzieją się błyskawicznie: w Wielki Czwartek Zawieyski zostaje odwołany z Rady Państwa. Spod domu znika służbowy samochód, ze ścian sterczą końcówki kabli, bo nie przysługuje mu już linia rządowa. Prawdopodobnie zaczną się kłopoty finansowe - jest chory, nie należy mu się wodprawa rządowa, jeśli nie zostanie posłem kolejnej kadencji, w oczy znowu zajrzy bieda. Czuje się staro, nie wyobraża sobie, że po raz kolejny w życiu będzie głodował.

Śliwiński: - Po jego wystąpieniu wpadliśmy w KIK-u na pomysł, że pojedziemy do niego do domu z kwiatami, żeby podziękować za odwagę. To była Wielka Sobota, akurat siedział przy uroczystym śniadaniu. Bardzo się wzruszył, jak zobaczył nas z tym bukietem storczyków fioletowych. A potem zapytał, czy słyszeliśmy jego przemówienie. Nie słyszeliśmy.

Zawieyski: - To ja wam powiem.

Wstał, odchrząknął i nad świątecznym stołem jeszcze raz popłynęły słowa "Panie marszałku, wysoka izbo".

W czerwcu napisze jeden ze swoich najważniejszych tekstów. "Między plewą a manną" to opowiadanie o wystąpieniu Rejtana na sejmie w 1773 r. Pisząc je, widzi siebie. Swoją postępującą samotność, swój tryumf klęski, wrażenie, że przestał być potrzebny. Chwilę później polskie wojska interweniują w Czechosłowacji, co uznaje za wspólną polską hańbę.

Rozmawia z prymasem, który uznaje, że Znak musi za wszelką cenę utrzymać się w parlamencie, z Zawieyskim czy bez niego.

"Otrzymałem cios w serce" - notuje.

Epilog z oknem

20 kwietnia 1969 r. małżeństwo Mazowieckich spędziło całe popołudnie w Konstancinie. To była ciepła niedziela, słońce przygrzewało całkiem mocno.

Wiele zostało już wtedy wyjaśnione: władze nie zgodziły się, by pisarz kandydował do Sejmu V kadencji. Kilka miesięcy wcześniej cenzura zatrzymała opowiadanie o Rejtanie, wydawnictwo zwlekało z jasną odpowiedzią, znał dobrze te sytuacje, kiedy przestraszony redaktor mówił: "niech pan zadzwoni później, nie ma dobrej atmosfery dla tej książki". Kliszko obiecał specjalną rentę, o którą zabiegał, przestraszony widmem ubóstwa. Sytuacja w Kole Poselskim Znak nie dawała powodów do optymizmu: wyraźnie rysował się podział pomiędzy ugodowym Januszem Zabłockim a Stanisławem Stommą i Tadeuszem Mazowieckim.

- To było bardzo pogodne, serdeczne spotkanie. Nie dawał znać po sobie rozgoryczenia - opowiada Mazowiecki. - Rozmawialiśmy o dzienniku, który miał pisać do "Więzi". Zależało mi, żeby zachował swoją pozycję, żeby nadal wspierał nas swoim autorytetem. Miałem poczucie, że to akceptuje.

Dopiero później okazało się, że w ostatnim liście, pisanym do Anny Morawskiej tuż przed przyjazdem Mazowieckich, Zawieyski wyznawał: "zapewniam Panią, że jestem w dobrej formie jakby nic się nie stało, choć stało się dużo". W niepublikowanych zapiskach z połowy kwietnia skarży się, że Znak zbyt łatwo zrezygnował z jego kandydatury. Pisze: "a jednak przeżywam żale, z trudem godzę się na upokorzenia i brak solidarności".

Czyżby więc tamtej niedzieli znowu grał, tym razem obojętnego na ciosy stoika?

Mazowiecki: - Nie dało się uratować tej kandydatury. To była cena, jaką zapłaciliśmy za kolejną kadencję w Sejmie. Przy następnych wyborach wycięli mnie.

Zawieyski miał zdrową, czerstwą cerę, ale podczas pożegnania Mazowiecki zwrócił uwagę na nienaturalnie czerwone czoło. Pisarz tłumaczył, że cały dzień spędził w wiosennym słońcu.

Kilka godzin później sparaliżował go rozległy wylew. Przewieziony do rządowej lecznicy przy Emilii Plater odzyskał ograniczoną sprawność ciała, ale przestał mówić.

Mazowiecki odwiedzał go w szpitalu wielokrotnie. Pod rękę chodzili po korytarzu. Były dni, kiedy pisarz zachowywał się normalnie, zdarzały się jednak momenty dziwne, kiedy sprawiał wrażenie zupełnie oderwanego od rzeczywistości. Często płakał.

W szlafroku i piżamie, skręcony od cierpienia, kłaniał się w pas nieznajomym pacjentom i ich rodzinom.

Dlatego przyjaciołom Zawieyskiego do dziś trudno uwierzyć w wersję, że 18 czerwca 1969 r. pisarz popełnił samobójstwo, wyskakując z balkonu. Łatwiej w to, że nie w pełni świadomości wyszedł z pierwszego piętra prosto na bruk po papierosy, bo przecież dużo palił.

Sensacyjne opowieści o tym, że autor "Warzynów i cyprysów" stał się ofiarą mordu politycznego, wkładają między bajki. W końcu władza zabiła Zawieyskiego ponad rok wcześniej, skazując go na polityczne nieistnienie.

Jest jeszcze dowód natury historycznej: Rejtan również nie zginął z ręki zdrajcy. Odtrącony, oszalały z miłości do ojczyzny, najadł się tłuczonego szkła.

Wyraźnie splatają się te losy, nie tylko przez tragiczne zakończenie, nie tylko przez podobne gesty na mównicy sejmowej. Łączy je powikłana dialektyka polskich dramatów, "nędzy tryumfów" i "tryumfów klęski".

Wygrać, ponosząc jednocześnie porażkę.

Przegrać, a mimo to wrócić z tarczą.

Korzystałem m.in. z niepublikowanych zapisków J. Zawieyskiego z lat 1955-1969, stenogramu z posiedzenia Sejmu w dn. 9-11 IV 1968, artykułu K. Kozłowskiego "Interpelacja" ("TP" 16/88), książek T. Mazowieckiego "Druga Twarz Europy" (Biblioteka Więzi 1991), J. Zawieyskiego: "Pomiędzy plewą i manną" (Czytelnik 1971), "Brzegiem cienia" (Znak 1970), "Kartki z dziennika 1955-1969" (Pax 1983).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2008