Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Najpierw to właśnie Libia stała się miejscem, gdzie protesty przeciw ¬antyislamskiemu filmowi przybrały – już na samym początku – dramatyczną dynamikę: podczas zamieszek w Benghazi zginął ambasador USA Chris Stevens (w 2011 r. pomagał on libijskim powstańcom w walce z Kaddafim). Przypuszcza się, że atak był dziełem islamskiej milicji Ansar Al-Szaria, jednej ze zbrojnych grup działających w Libii, mającej powiązania z Al-Kaidą, która miała wykorzystać chaos wywołany demonstracjami do przeprowadzenia zamachu.
Teraz sytuacja się odwróciła: w minionych dniach na ulice Benghazi wyszły wielkie demonstracje – w piątek 21 września aż 30 tys. ludzi; to największa demonstracja od obalenia Kaddafiego – by zaprotestować przeciw zamordowaniu Stevensa i przeciw obecności w Libii islamskich milicji. Następnego dnia demonstranci zdobyli i spalili siedzibę Ansar Al-Szaria. Żądają od rządu, by rozwiązał wszystkie takie milicje. Jeśli tak się nie stanie, „będzie druga rewolucja, a zacznie się ona znów w Benghazi. Chcemy stabilności i praworządności, żebyśmy mogli odbudować państwo” – mówił rzecznik protestujących.
Wygląda na to, że władze, dotąd zmuszone do tolerowania takich grup, wykorzystają sytuację, aby je zlikwidować: po antyislamistycznych protestach w Benghazi rząd w Trypolisie ogłosił, że rozwiązuje wszystkie milicje „pozostające poza państwową kontrolą”. To sygnał, że przynajmniej w Libii fanatyczny islam natrafił na oddolny opór społeczny. I że śmierć Stevensa nie poszła na marne, przeciwnie: wywołała reakcję tej milczącej części (może nawet większości) libijskiego społeczeństwa, która nie podziela poglądów i celów islamistów.