Upadek „króla Afryki”

Imperium Kaddafiego jest na granicy upadku. W opuszczonych przez reżim miastach - jak półmilionowe Benghazi - wolni już Libijczycy dopiero się uczą, jak sprawować rządy.

01.03.2011

Czyta się kilka minut

Muammar Kaddafi / fot. EPA/PAP /
Muammar Kaddafi / fot. EPA/PAP /

Muammar Kaddafi, dyktator rządzący od 42 lat, z każdym przemówieniem wygląda na coraz bardziej zdesperowanego. Jeśli nawet przetrwa najbliższe dni, topiąc we krwi kolejne protesty przy pomocy najemników z Czadu, Mauretanii i Nigru, co najwyżej kupi sobie trochę czasu. Bo w chwili, gdy powstaje ten tekst - w niedzielę, 27 lutego - jego dni wydają się policzone.

W ostatnim tygodniu Libia rozpadła się na dwie części. Wschodnia Cyrenajka, przed stu laty kolebka libijskiego ruchu niepodległościowego przeciwko włoskim kolonizatorom, chyba już na dobre jest poza zasięgiem dyktatora, tracącego stopniowo kolejne miasta wokół swojego bastionu w Trypolisie. Również masowy bunt libijskich ministrów i dyplomatów, którzy jeden po drugim opuszczają Kaddafiego i żądają od ONZ zdecydowanych sankcji, nie może pozostać bez odpowiedzi. Według brytyjskiej prasy Londyn i Waszyngton usilnie pracują dziś nad przekonaniem ostatnich oddziałów wiernych Kaddafiemu, aby wypowiedziały posłuszeństwo dyktatorowi. Nagrodą ma być uniknięcie odpowiedzialności za udział w trwającej dziesięciolecia tyranii.

Kolejny kubeł zimnej wody

Libia jest państwem, w którym działa niezależne sądownictwo, stojące na straży praw i wolności obywateli. W kraju obowiązuje powszechna edukacja, bezpłatna opieka medyczna i socjalna, z której nikt nie jest wykluczony. Ze szczególną troską podchodzi się do problemów dzieci, osób starszych oraz niepełnosprawnych. Libijskie prawo gwarantuje też każdemu możliwość wyrażania własnych poglądów i idei, również poprzez wolną od cenzury prasę. Rząd dba przy tym, aby świadomość społeczeństwa stale się rozwijała, dlatego nieustannie prowadzi edukację w zakresie praw człowieka...

Nie, powyższe zdania nie są wyrazem szaleństwa, jakie zagościło w redakcji "Tygodnika". To jedynie wnioski płynące z opublikowanego cztery miesiące temu raportu Komisji Praw Człowieka ONZ na temat Libii. Tej samej komisji, która 24 lutego potępiła "szokujące" mordy, dokonywane na Libijczykach przez ich własne władze. Przemawiając teraz dramatycznym głosem, przewodnicząca komisji Navi Pillay ani słowem nie odniosła się do kłamstw, którymi jej eksperci karmili jeszcze niedawno cały świat. O tym kuriozalnym raporcie nie wspomniała nawet katarska telewizja Al-Dżazira, która w ostatnich tygodniach piętnowała - i słusznie - hipokryzję zachodnich mocarstw, przez całe dziesięciolecia wspierających arabskie dyktatury ze strachu przed islamskim fundamentalizmem.

W sumie trudno się dziwić. Katarczycy musieliby wtedy przypomnieć sobie również słowa zachwytu, jakie na temat Libii wygłaszał przedstawiciel ich emiratu, kiedy w maju ubiegłego roku rekomendował kandydaturę Libii do najważniejszej komisji ONZ, stojącej na straży światowej moralności.

Masowe mordy, dokonywane na ulicach Benghazi i innych miast przez służby specjalne wierne Kaddafiemu, są kolejnym - i najzimniejszym - z kubłów wody, które międzynarodowa społeczność przyjąć musi w ostatnich tygodniach na swą pełną hipokryzji głowę. Przemówienia szalonego przywódcy Libii, który odpowiedzialnością za wielki narodowy bunt obarcza w równym stopniu Zachód i Al-Kaidę (rzekomo agenci Bin Ladena dosypują demonstrantom narkotyki do ich kawy z mlekiem), przypomniały nam gwałtownie, z kim mamy do czynienia i jak łatwo ulegamy iluzjom.

Kiedy w 2003 r. Kaddafi - przerażony inwazją USA na Irak - obiecał, że zrezygnuje z poszukiwania broni masowego rażenia i wypłaci zadośćuczynienie rodzinom ofiar swoich licznych zamachów, świat natychmiast udzielił mu rozgrzeszenia. I nie miało to raczej wymiaru chrześcijańskiego miłosierdzia. Za uściskami, które brytyjski premier Tony Blair wymieniał siedem lat temu z Kaddafim, krył się raczej drugi z siedmiu grzechów głównych: chciwość.

Jak tu rządzić?

W długiej historii Libii, sięgającej starożytności, kraj ten rzadko mógł liczyć na pokój. Wciąż przechodził z rąk do rąk: rządzili nim Berberowie, Grecy, Fenicjanie, Rzymianie, Arabowie, Turcy... Obecny kształt Libia zawdzięcza Włochom, którzy sto lat temu podbili trzy krainy: zachodnią Trypolitanię, wschodnią Cyranejkę oraz południowy Fezzan, stając się władcami ponad stu niezbyt silnych i często skłóconych plemion i klanów.

Po klęsce Niemiec i Włoch w II wojnie światowej okupujący te tereny Anglicy i Francuzi zgodzili się, aby w 1951 r. powstało w Libii niezależne królestwo. Nie miało ono jednak żadnych trwałych korzeni, więc już po osiemnastu latach grupa młodych oficerów armii dokonała przewrotu.

Na ich czele stał 27-letni Kaddafi, syn beduińskiego koczownika. Ambitny pułkownik, który wykształcił się w szkołach wojskowych Libii, Grecji i Anglii, postanowił stworzyć jedyny w swoim rodzaju system ideologiczny, będący mieszanką arabskiego nacjonalizmu, zasad koranicznych i socjalizmu. W teorii rządzić mieli wszyscy obywatele Libii, wybierający przedstawicieli do komitetów ludowych. W praktyce rządził niepodzielnie pułkownik Kaddafi. Mimo że zapowiadał stworzenie nowoczesnego społeczeństwa i wykorzenienie podziałów plemiennych, tak naprawdę wykorzystywał animozje, szczując jedne klany przeciw drugim lub kupując ich wierność przyznawaniem wysokich stanowisk. O tworzeniu organizacji społecznych i partii politycznych Libijczycy musieli zapomnieć.

I dlatego dziś, w opuszczonym przez reżim półmilionowym Benghazi, ludzie nie bardzo wiedzą, jak sprawować rządy i rozwiązać problem tysięcy zagranicznych robotników, próbujących desperacko wydostać się z Libii. Stworzone ad hoc komitety, złożone z adwokatów, sędziów, zrewoltowanych generałów i urzędników Kaddafiego, starają się zdobyć posłuch wśród uzbrojonej po zęby ludności, która po dramatycznej walce przejęła wojskowe magazyny. W Benghazi centrum dowodzenia mieści się w dawnym budynku rządowym, gdzie teraz powstają ulotki, a łączność ze światem utrzymywana jest dzięki satelitarnemu internetowi. Ulice patrolują żołnierze, którzy przeszli na stronę ludności, i obywatelskie milicje. Młodzież, po krótkim przeszkoleniu, kieruje ruchem na skrzyżowaniach, a najbardziej zaufani pilnują banków i sklepów przed szabrownikami.

Nie wiadomo jednak, co będzie za kilka tygodni, jeśli prowizoryczna administracja Cyrenajki, wspomagana przez dawnego ministra sprawiedliwości Mustafę Dżalila, nie poradzi sobie z dostawami żywności i prądu albo z zarządzaniem portowymi terminalami czy też polami naftowymi, z których pouciekali masowo zagraniczni specjaliści. Może się okazać, że na nowo wybuchną plemienne animozje, które w żadnym arabskim kraju nie są tak żywe jak w Libii.

"Król Afryki"

Kaddafi rządził krajem o bardzo delikatnej strukturze, nad którą panował wyłącznie siłą. Zajął w niej zresztą niezwykle oryginalną pozycję: był jednocześnie wszystkim i niczym. Po początkowym, kilkuletnim okresie szefowania rządowi i radzie rewolucji, zrezygnował z wszystkich funkcji. Nie wypromował się na generała, wciąż każąc się tytułować pułkownikiem. Szokował świat, jeżdżąc w dalekie podróże z wielkim namiotem i z ochroną złożoną z pięknych kobiet. Wygłaszał płomienne, wielce niespójne i szalenie długie przemówienia. Proponował kolejnym krajom arabskim unie państwowe, a potem się na nie obrażał. W końcu zwrócił się w stronę Czarnej Afryki, licząc, że stanie się jej nowym królem.

Początkowo jego fanaberie budziły politowanie, jednak z czasem uczucie to zamieniło się w strach. Kaddafi romansował ze Związkiem Radzieckim, wspierał finansowo Organizację Wyzwolenia Palestyny, baskijską ETA, Irlandzką Armię Republikańską, fundamentalistów islamskich z Filipin, Front Polisario walczący o wyzwolenie Sahary Zachodniej spod kontroli Maroka... Nie zależało mu jednak na wolności narodów świata; raczej siał w nim chaos, opłacając coraz bardziej krwawe i spektakularne akcje.

To on sfinansował ekstremistów z palestyńskiego "Czarnego Września", którzy zaatakowali izraelskich sportowców podczas olimpiady w Monachium w 1972 r. Opłacił też w 1986 r. atak na berlińską dyskotekę "La Belle", w której bawili się amerykańscy żołnierze. Dwa lata później najprawdopodobniej osobiście wydał rozkaz podłożenia bomby na pokładzie amerykańskiego samolotu pasażerskiego, lecącego z Londynu do Nowego Jorku, który roztrzaskał się nad szkockim miastem Lockerbie, zabijając 270 ludzi.

Wykonawcy poleceń Kaddafiego czuli się do tego stopnia bezkarni, że podczas protestu, który w 1984 r. odbywał się pod oknami libijskiej ambasady w Londynie, śmiertelnie postrzelili policjantkę serią z okna ambasady; dziesięciu libijskich dysydentów, demonstrujących przed ambasadą, zostało rannych.

"Wściekły pies" rozgrzeszony

Po tych wszystkich wydarzeniach pułkownik stał się jednym z najbardziej znienawidzonych ludzi na świecie. Prezydent USA Ronald Reagan nazwał go otwarcie "wściekłym psem", obłożył ekonomicznymi sankcjami, a po zamachu na dyskotekę w Berlinie wysłał jednoznaczne ostrzeżenie: amerykańskie samoloty zbombardowały obiekty wojskowe w Trypolisie i Benghazi.

Jednak dopiero obalenie Saddama Husajna w 2003 r. przyniosło efekt. Przerażony, że może być następny w kolejce, już cztery miesiące po inwazji na Bagdad Kaddafi przyjął (w liście do ONZ) odpowiedzialność za zamach nad

Lockerbie, wyrzekł się sponsorowania terroryzmu i tajnego programu atomowego, po czym przekazał inspektorom ONZ zgromadzone przez lata tony broni chemicznej. Na koniec obiecał dołączyć do krucjaty przeciw Al-Kaidzie.

I oto, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, świat zmienił stosunek do Kaddafiego. Choć przecież wszyscy wiedzieli, co szalony pułkownik wyprawia na własnym podwórku. Do Libii trafiały tysiące pracowników z całego świata, pracujących dla europejskich i wschodnioazjatyckich firm wydobywczych i budowlanych. Widzieli, jak poniewierani są Libijczycy oraz jaka jest prawda o powszechnej edukacji i wolności, nad którą tak zachwycała się do niedawna Komisja Praw Człowieka ONZ.

W przeciwieństwie do sąsiednich krajów arabskich, w których mimo dyktatur udało się opozycji stworzyć choćby zarysy organizacji, w Libii było to niemożliwe. Kaddafi nie dopuszczał żadnych przejawów niezależnego myślenia, a za najmniejszy sprzeciw wobec rządów pułkownika groziło więzienie, i to bardzo nietypowe. Wielu libijskich dysydentów trafiało na wiele lat do aresztów, bez kontaktu z prawnikami i bez określenia daty procesu. A kiedy w więzieniu Abu Salim w Trypolisie doszło do buntu przeciw skrajnym warunkom, strażnicy po prostu wymordowali ponad 1200 osadzonych.

Interesy i moralność

Ale odkąd Kaddafi przyjął nowy, łagodny kurs polityki międzynarodowej, zaczął być traktowany jak jej pełnoprawny, ważny gracz. Jak ujawnił "Times", brytyjski premier Blair osobiście lobbował u Kaddafiego za wartym 500 mln dolarów kontraktem na budowę terminala gazowego, o co starał się brytyjsko-holenderski Shell. Za czasów Blaira koncesję na poszukiwania ropy (wartą 900 mln dolarów) otrzymała też potężna firma British Petroleum. Jakby tego było mało, Anglicy sprzedali Kaddafiemu broń wartą 6 mln dolarów, m.in. karabiny snajperskie, gumowe kule i gaz do rozpędzania demonstracji.

Wszystkie te kontrakty wywołały ostatnio falę spekulacji w brytyjskiej prasie (a także oficjalną interwencję Senatu USA) odnośnie do prawdziwych intencji, jakie stały za decyzją o zwolnieniu z więzienia Abdula Baseta Alego al-Megrahiego, odsiadującego w Szkocji wieloletnią karę za zamach nad Lockerbie. Gdy wychodził na wolność w sierpniu 2009 r.,

mówiło się, że to akt humanitarny, gdyż chory na raka Megrahi ma przed sobą kilka miesięcy życia. Potem jednak "Independent" ujawnił, że w istocie za zwolnieniem terrorysty stał libijski szantaż: groźba zerwania kontaktów gospodarczych z Londynem. Megrahi żyje do dziś.

Nie tylko Wielka Brytania rzuciła się na pola naftowe Libii, które są dziewiątymi pod względem wielkości na świecie i wyróżniają się wyjątkową jakością. To samo zrobiły koncerny amerykańskie (Exxon, Chevron), azjatyckie (Oil India, Nippon, Turkish Petroleum, Chinese Petroleum), a przede wszystkim europejskie (Eni, Total, Statoil, Repsol, Gazprom). Libia jest dziś największym - po Rosji i Norwegii - dostawcą ropy na nasz kontynent. Sprowadzają ją w dużych ilościach Francuzi, Austriacy, Irlandczycy, Portugalczycy oraz Hiszpanie, którzy już zapowiedzieli, że z powodu unieruchomienia dużej części produkcji w ogarniętej chaosem Libii i gwałtownie rosnących cen ropy na giełdach będą zmuszeni ograniczyć prędkość na autostradach i obniżyć ceny biletów kolejowych, by wypromować ten rodzaj transportu.

W jeszcze gorszej sytuacji są Włosi. Ich koncern Eni to największy inwestor w Libii. W efekcie Rzym jest dziś aż w 24 proc. uzależniony od dostaw z Trypolisu. Poza tym, premier Silvio Berlusconi podpisał w 2008 r. z Kaddafim porozumienie o ochronie wybrzeża przed napływem nielegalnych imigrantów z Afryki - i dziś Rzym musi nie tylko szukać alternatywnych źródeł ropy, ale głowi się, jak uniknąć fali emigracji, która nieuchronnie nadciągnie przez słabo strzeżone granice Libii [patrz tekst Teresy Stylińskiej na stronie 30 - red.].

Pieniądze: karta przetargowa?

Z miliardów dolarów, jakie w ostatnich latach otrzymywała Libia, zwykli obywatele tego kraju nie mieli prawie nic. Powoli zapominali więc o czasach, kiedy mimo reżimu żyli na przyzwoitym poziomie. Nie dość, że Kaddafi godził się, by europejskie i azjatyckie spółki sprowadzały sobie zagranicznych specjalistów i tanich "gastarbeiterów" (m.in. z Egiptu i Bangladeszu), to jeszcze gigantyczne zyski libijskiego państwa wcale nie były inwestowane w projekty, które mogłyby zmienić tę sytuację.

Pieniądze trafiały na konta rodziny Kaddafiego, najwyższych urzędników i przywódców lojalnych klanów. Duża ich część była też inwestowana za granicą, poprzez kontrolowane przez dyktatora państwowe spółki. We Włoszech libijskie udziały znaleźć można w banku UniCredit, Fiacie, koncernie Eni, a nawet w klubie piłkarskim Juventus Turyn. W Wielkiej Brytanii lokowano je w luksusowych willach i kamienicach, centrach handlowych i kompleksach biurowych.

Rada Bezpieczeństwa ONZ zapowiada, że aktywa rodziny dyktatora zostaną zamrożone, Londyn już zablokował prawie miliard funtów. Wielu analityków twierdzi jednak, że klan Kaddafich poukrywał miliardy na tajnych kontach w Dubaju i Azji Południowo-Wschodniej. To może być dobra karta przetargowa, gdyby dyktator zdecydował się jednak nie umierać na własnej ziemi, lecz uciec za granicę. Miałby za co przekupić któregoś z satrapów oferujących mu dziś pomoc. Jak na razie, specjaliści obstawiają w pierwszej kolejności Burkina Faso, Czad, Zimbabwe, Gwineę Równikową, Liberię i Sierra Leone.

Choć dla ogarniętego manią wielkości Kaddafiego już sam wybór tak prowincjonalnych krajów byłby chyba śmiertelnym upokorzeniem.

Niedziela, 27 lutego

MAREK KĘSKRAWIEC (ur. 1967) jest publicystą i wykładowcą Instytutu Dziennikarstwa UJ. Autor książek "Afganistan. Po co nam ta wojna?" (wspólnie z Grzegorzem Indulskim) i "Czwarty pożar Teheranu".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2011