Lekcje z mchu i paproci

Robin Wall Kimmerer, botaniczka: Przydomowy ogródek to najlepsze miejsce do uleczenia naszej chorej relacji z naturą. Tu najszybciej odzyskuję wiarę w to, że człowiek może być dla natury po prostu dobry.

24.08.2020

Czyta się kilka minut

 / JAMES SCHWABEL / ALAMY STOCK PHOTO
/ JAMES SCHWABEL / ALAMY STOCK PHOTO

ADAM ROBIŃSKI: Na okładce oryginalnego wydania książki „Pieśń ziemi. Rdzenna mądrość, wiedza naukowa i lekcje płynące z natury” przedstawia się Pani jako matka, a dopiero potem m.in. naukowczyni, akademiczka i obywatelka rdzennego narodu Potawatomi. Skąd ta kolejność?

ROBIN WALL KIMMERER: Bo macierzyństwo to najważniejsze z zajęć. Najbardziej ludzkie ze wszystkich. Podchodzę z dużą rezerwą to tego, jak zwykliśmy się tytułować, do hierarchii, które budujemy na podstawie zajmowanych stanowisk.Więc pomysł wyniesienia macierzyństwa ponad wszystko inne jest dla mnie sposobem podkreślenia podstawowego braterstwa. Związków, jakie łączą ludzi. Poza tym bycie matką czy ojcem zmusza nas do bycia również tymi wszystkimi innymi osobami: nauczycielami, pisarzami, naukowcami, żywicielami.

Napisała Pani kiedyś, że jej największym marzeniem jest umiejętność fotosyntezy. Pomyślałem, że być może tak ważne jest dla Pani bycie matką, bo macierzyństwo to stan najbliższy fotosyntezie, na jaki możemy się porwać. My, którzy w przyrodzie jesteśmy konsumentami, a nie producentami.

Tak, to bardzo słuszna uwaga. Rodzicielstwo jest aktem kreacji, bierzemy materiał organiczny, jaki dostarcza nam świat, i zamieniamy go w nowe życie. Ale – prawdę mówiąc – również pisanie uważam za analogiczny proces, który można przyrównać do fotosyntezowania. Jako pisarze gromadzimy składowe świata, zbieramy historie, przeżycia, postaci, scenerie, które na co dzień obserwujemy. Naszą pracą jest chłonięcie atmosfery życia, wyławianie jej fragmentów, a następnie układanie w nowej konfiguracji. Tak, by powstała opowieść. W ten sam sposób roślina tworzy cząsteczkę cukru z materiałów, które płyną przez jej życie. A więc pisanie jest jak fotosynteza, ale w znaczeniu otwarcia się na świat.

Jednocześnie przedstawia się Panią jako pośredniczkę pomiędzy naukowym sposobem zdobywania wiedzy a tradycyjną mądrością, która płynie z kultury rdzennych Amerykanów z Pani plemienia.

Różnice pomiędzy tymi dwoma światami i ich założeniami są ogromne. Nauczyłam się więc myśleć o metodzie naukowej jako o podzbiorze czegoś większego, potężniejszego i starszego, czym jest właśnie tradycyjna mądrość o świecie. Pyta pan, czy one się łączą? Czasami tak. Oba rodzaje wiedzy są de facto czytaniem Ziemi. To Ziemia jest źródłem obu mądrości, choć interpretują ją zupełnie inaczej.

Jako naukowczyni i akademiczka staram się uczyć moich studentów, aby zawsze wybierali właściwą ścieżkę dotarcia do odpowiedzi na konkretne pytanie. Aby metodę poznawczą dobrali do problematyki zagadnienia. Czasami narzędzia nauki są tymi właściwymi. Ale nie zawsze, nie do każdego pytania. Nauka świetnie sobie radzi z pytaniami ogólnymi, w których rozważamy tylko jedną zmienną. Zawsze wybiorę metodę naukową do rozważań typu: prawda czy fałsz.

Co innego, gdy pytanie brzmi: co jest słuszne, a co nie. To o wiele bardziej skomplikowana kwestia, wymaga subiektywnej postawy poznawczej. Nauka udziela na nie tylko częściowej odpowiedzi. Podróżując pomiędzy tymi dwoma terytoriami poznawania świata, trzeba być jednak bardzo zdyscyplinowanym i uważnym.

Ale czy te obie drogi prowadzą do tego samego celu?

Nie, one prowadzą w zupełnie odmienne miejsca, i właśnie dlatego kluczowe jest dobranie właściwej drogi do konkretnego zagadnienia. Tradycyjna wiedza dotyczy w dużej mierze relacji i związków, więc prowadzi do dużo bardziej zagmatwanych wniosków. Wiedza naukowa z kolei często od tych relacji odwodzi, separuje obiekt badań.

Ale przecież rdzennych kultur, a więc i tradycji, jest wiele. Tymczasem nauka jest jedna dla wszystkich.

Owszem, nauka prze do uniwersalności, jednorodności, dawania jednoznacznych odpowiedzi. Ale wydaje mi się, że nie zawsze jej się to udaje. Błędem jest zakładanie, że jest w pełni obiektywna. Przecież robią ją ludzie, którzy są częścią jakiejś kultury. Ich pytania i odpowiedzi, jakie znajdują, są w polu oddziaływania tej kultury. Ma ona wpływ na to, jakie kwestie poruszamy i jak interpretujemy wyniki.


Czytaj także: Mark Plotkin: Amazonia może nas uratować


Jestem biolożką, więc duża część mojej pracy wywodzi się z myślenia ewolucyjnego, które to jest mocno powiązane z naszym pojmowaniem procesów zachodzących w ekonomii i socjologii. Mam tu na myśli zachodnie pojmowanie rywalizacji i tego, jak jest ona istotna. Jasne, w przyrodzie jest sporo rywalizacji, ale zakładanie, że jest ona głównym czynnikiem kształtującym ekosystemy, to błąd wynikający z naszego skażenia systemami politycznymi i schematami myślowymi opartymi właśnie na konkurencji.

W lesie mamy z jednej strony rywalizację w koronach drzew, z drugiej zakrojoną na szeroką skalę współpracę międzygatunkową pod ziemią, gdzie drzewa i grzyby wymieniają się substancjami organicznymi.

Czasami to konkurencja jest głównym czynnikiem kształtującym ekosystem, ale współpraca i mutualizm przynoszą korzyści całej społeczności. Kiedy kwitnie społeczność, kwitną także indywidualności.

Dla mnie jako ekologa zajmującego się roślinami interesujące jest to, że pełne konkurencji i rywalizacji są niedojrzałe społeczności na wczesnym stadium rozwoju. W lesie na wczesnym etapie sukcesji naturalnej panuje ogromna żądza dostępu do światła i tym samym wysoka śmiertelność. Zwierzęta i rośliny giną z uwagi na niedobory pokarmowe. Ale kiedy ten sam układ dojrzewa, dochodzi do pewnej stabilizacji, pojawiają się zakrojona na szeroką skalę współpraca międzygatunkowa, symbioza, mutualizm. I to te procesy trzymają wówczas ekosystem w ryzach.

W swojej książce pisze Pani, że nie zawsze musimy wiedzieć, jak coś działa. Czasami wystarczy wiedza, że to coś działa. Naukowiec ma zaakceptować tajemnicę?

Dokładnie tak. To podejście bierze się z pokory, w której osadzona jest rdzenna mądrość. Jej podstawą jest akceptacja, że zdolność ludzkiego pojmowania jest bardzo ograniczona, a wynika to ze zmysłów, które mamy do dyspozycji. One są piękne i mocne, ale mają wybiórcze zastosowania w porównaniu z tym, jak postrzegają świat inne żywe istoty. Nasze życie jest relatywnie krótkie, nie potrafimy patrzeć daleko w przyszłość. Te ułomności powinny owocować sporą dawką pokory. Tej samej, którą wpajamy studentom na kierunkach ścisłych: aby nie ekstrapolowali poza dane, które mają, poza własne obserwacje. Ludzkość powinna się w tej skromności trochę podszkolić.

Spotyka Pani wielu naukowców o podobnym nastawieniu?

Sporadycznie. Ale są tacy, którzy dostrzegają sens w posługiwaniu się dwiema perspektywami. Kiedy powiemy, że dane zagadnienie możemy roztrząsać z punktu widzenia nauki lub tradycyjnej wiedzy, dla tej pierwszej będzie to twardy orzech do zgryzienia, prawda? Ale jeśli spójnik „lub” wymienimy na „oraz”, zmienia to postać rzeczy. Kiedy nauka otwiera się na inne punkty widzenia, to z mojego doświadczenia wynika, że prędzej czy później docenia ich wartość.


Czytaj także: Anna Goc: Zielicha


Poza tym jedną z rzeczy, którą słyszę od znajomych naukowców, jest, że o ile fundamentem świata nauki jest intelekt, o tyle rdzenna mądrość dokłada do równania ciało, umysł i ducha. Mówią mi więc: „Wiesz, nie zostałem naukowcem, bo uwielbiam dane i wykresy. Ani dlatego, że kocham spektrofotometr. Wybrałem taką karierę, bo kocham naturę, a moim napędem jest ciekawość, która każe mi ciągle pytać, co stoi za fotosyntezą albo jak to jest być salamandrą”.

Albo: „Dlaczego astry i nawłoć tak ładnie razem wyglądają”. Jak w Pani przypadku.

No właśnie. Chodzi o ciekawość i zachwyt, które potem, na etapie przeszkolenia akademickiego, zostają zwykle wymazane. Zastępuje je materializm. Tymczasem odwoływanie się do innych źródeł wiedzy przywraca nam pamięć o źródłach fascynacji światem. O tym, dlaczego to wszystko robimy.

Nawiązując jeszcze do pana wcześniejszego pytania, tak jak istnieje wiele tradycji, tak samo nie ma jednej nauki. Sposób myślenia chemika jest zasadniczo odmienny od sposobu pracy ekologa. Tego pierwszego byłoby o wiele trudniej przekonać do spojrzenia serdecznym okiem na wierzenia moich przodków. Ekolog tymczasem zajmuje się dokładnie tym samym, co oni: związkami pomiędzy żywymi organizmami. To bardzo ekspansywne, szerokie pole badawcze. A taki fizyk teoretyczny ma z tradycyjnymi kulturami jeszcze więcej wspólnego. Przede wszystkim w kwestii tajemniczości i niepewności.

To jak wyglądają Pani zajęcia ze studentami?

Przede wszystkim wymagam od nich biegłości we władaniu językiem i metodą zachodniej nauki. To jest moja odpowiedzialność jako członka akademickiej instytucji naukowej. Jednocześnie daję im szansę dopowiedzenia tego „oraz”, o którym wspominałam. Zachęcam do eksplorowania innych dróg. Prawdę mówiąc, staram się, by stali się dwujęzyczni.

Swój proces naukowy przedstawia Pani jako rozmowę z roślinami. Przypomniał mi się wiersz Wisławy Szymborskiej „Milczenie roślin”, w którym ubolewa ona, że to jest zawsze jednostronna relacja. „Ale jak odpowiadać na niestawiane pytania / jeśli w dodatku jest się kimś / tak bardzo dla was nikim. / Porośla, zagajniki, łąki i szuwary – / wszystko, co do was mówię, to monolog, / i nie wy go słuchacie. / Rozmowa z wami konieczna jest i niemożliwa. / Pilna w życiu pospiesznym / i odłożona na nigdy”. To jak Pani prowadzi tę rozmowę, w której poetka poległa?

Ta rozmowa musi odbywać się na wielu poziomach. W kontekście naukowym, kiedy projektuję eksperyment z udziałem roślin lub prowadzę obserwacje w lesie, posługuję się oczywiście innym językiem niż obiekty moich badań. Muszę więc stworzyć okoliczności, w których roślina będzie mogła odpowiedzieć na moje pytanie. Na przykład za sprawą tego, jak rośnie, jak kwitnie, jak umiera. Te odpowiedzi padną w następstwie zaaranżowanych przeze mnie warunków.

A zatem eksperyment jest pytaniem i jednocześnie umożliwieniem roślinie udzielenia odpowiedzi w jej własnym języku, języku jej behawioru. To jest empiryczna rozmowa oparta na obserwacji, dzięki której wiem, co roślina usiłuje mi powiedzieć.

Ale jako nie tylko naukowiec, lecz przede wszystkim istota ludzka, która żyje w otoczeniu roślin, czuję, że istnieją również o wiele bardziej intuicyjne sposoby, w jakie się z one z nami komunikują. Nie chodzi o język czy słowa, lecz o pewną całościową wiedzę, która jest nam przekazywana.

Ale ta wiedza jest głęboko zakorzeniona w lokalności. Jak przetłumaczyć ją na języki kultur, które rdzenność nadpisały innymi wartościami? W Europie nie ma już po niej śladu, są tylko strzępy przaśnego folkloru.

Nie śmiałabym nikogo namawiać, by przenosił na własny grunt cudze wierzenia i tradycje. Zamiast tego powiedziałabym, że powinien stać się rdzennym mieszkańcem swoich stron. A to oznacza bycie wyczulonym na otoczenie. Bycie studentem swojego miejsca zamieszkania.

W mojej kulturze plemienia Potawatomi posługujemy się już tylko fragmentami dawnych tradycji. Mamy świadomość, jak duża ich część przepadła. Ale nie mówimy o niej, że jest utracona, lecz uśpiona. Jesteśmy przekonani, że ziemia pamięta tę mądrość. I czeka na moment, gdy będziemy gotowi znów ją usłyszeć. Nic nie jest stracone. Trzeba tylko wyjść w przyrodę i na nowo nastawić się na słuchanie.

Pani książka pełna jest sugestii, że rośliny mają się stać naszymi nauczycielami. Są od nas na planecie o wiele dłużej. Kiedy czytałem ją na początku pandemii, idąc tym tropem szukałem wśród flory jakichś godnych naśladowania postaw. Szybko doszedłem do drzew, które owocują tylko raz na parę lat. Tzw. mast year, rok urodzaju, nie jest dla nich rokroczną normą, przeplatają go lata wstrzemięźliwości. Wywnioskowałem, że może warto w 2020 r. sobie odpuścić. Przyznać, że to nie jest rok zbierania owoców.

Ma pan absolutną rację. Oczekujemy nieustannego urodzaju.

Ale ja miałam jeszcze inną refleksję. Ten konkretny czas jeszcze raz uświadomił mi, jak bardzo jesteśmy powiązani z innymi organizmami. Pandemia nadała tej czysto teoretycznej, podświadomej wiedzy ciało. Wydarzenia na drugiej połowie globu mają wydatny wpływ na to, co dzieje się w moim własnym ogródku. Rośliny są świetnymi przekaźnikami tej łączności. Jednocześnie nie mogę przestać myśleć, jak wspaniałą cechą jest ich zdolność do tkwienia w miejscu. Jakże nam obca! Ograniczenia w przemieszczaniu się, które narzuciła nam pandemia, zamieniły nas na trochę w rośliny. Nie wiem, jakiego języka używano w tym kontekście w Polsce, ale tu, w Stanach, mówiło się: lockdown ­(zamknięcie).

To tak samo, jak i u nas.

Tymczasem moglibyśmy to samo nazywać w inny sposób: to shelter in place (schronić się w miejscu). Myślę, że tak właśnie mówiłyby rośliny. Bo kiedy zamykasz się na dłużej w domu, szybko uświadamiasz sobie, że prawdopodobnie masz pod ręką wszystko, czego potrzebujesz do życia. To pomaga przewartościować priorytety. Woda, jedzenie, relacje z innymi ludźmi, cała reszta jest zbytkiem. Chroniąc się, myślimy o tym, co niezbędne, i doceniamy piękno pozostawania w domu. Długowieczne drzewa są szczególnie dobrymi nauczycielami tej mądrości.

Których nauczycieli ceni Pani szczególnie?

W kontekście naszej rozmowy, ale i chwili dziejowej, muszę przyznać, że jednymi z najważniejszych nauczycieli w moim życiu były mchy. Nie tylko dlatego, że tak wiele czasu poświęciłam na uczenie się od nich. Mchy są najstarszymi roślinami na naszej planecie. I od samego początku niewiele się zmieniły. Nie są ani największe, ani najpotężniejsze. Ich definicją sukcesu jest wytrwałość, cierpliwość, wytrzymałość. Dzięki niej mchy przetrwały każdą zmianę klimatu, którą przechodził świat lądowy. Dały radę każdemu kataklizmowi, każdemu wymieraniu, podczas gdy tak wiele innych organizmów zniknęło. Swoim istnieniem mówią nam, że być może pojęcie sukcesu należy rozumieć inaczej, niż do tego przywykliśmy. Może nie chodzi o wzrost, rozwój i akumulację, lecz o trwanie w sile. O bycie małym i bardzo pięknym. O współpracę z innymi.

Jest jeszcze kwestia ludzkiej słabości, kruchości, które uświadomiła nam pandemia.

Tu, na północnej półkuli, gdzie żyję, ale przecież pan także, początek pandemii zbiegł się z początkiem wiosny. Z jednej strony mieliśmy strach, ograniczenia i świadomość własnej słabości, z drugiej – świat natury, który jak gdyby nigdy nic wchodził w nową porę roku i po prostu robił swoje. To dawało mi u zarania minionej wiosny duży komfort.

Jednocześnie było taką czerwoną flagą, która przypominała mi, że ta nasza chwilowa słabość jest dla innych organizmów codziennością. Zastanawiałam się, czy bezpieczne będzie pójście do warzywniaka po jedzenie, czy może odwiedzić mnie rodzina. A to są przecież codzienne problemy choćby ptaków. Czy będę miał gdzie żyć? Czy wystarczy dla mnie jedzenia? Jak wpłynie na mój świat zmiana klimatu? Czy moje życie stanie się jeszcze bardziej nieprzewidywalne? COVID-19 to moment, w którym możemy zrodzić w sobie międzygatunkowe współczucie wobec innych istot. Proszę pomyśleć o plagach takich jak zaraza kasztanowców albo holenderska choroba wiązów. To przecież myśmy je rozprzestrzenili. Najmniejszą rzeczą, jaką możemy teraz zrobić, jest nabranie odrobiny współczucia wobec innych, równie wrażliwych jak my istot.

To wszystko, co Pani mówi i pisze, emanuje potężnym optymizmem. Pochodzącym jakby z innej planety. Łatwo się Pani szuka tej nadziei?

Jej źródłem jest dla mnie obserwacja świata natury. Ekstremalna kreatywność w rozwiązywaniu problemów i adaptacji, którą w nim widzę. Świat jutra będzie inny niż dzisiejszy, ale będzie. Właśnie dzięki tej pomysłowości świata ożywionego.

Mój optymizm nie bierze się z chowania głowy w piasek, lecz z wiedzy, że istnieje wiele sposobów na to, by życie, powietrze i woda zrewidowały swoje relacje i wzajemne położenie i stworzyły z nich coś nowego.

Jest jeszcze przydomowy ogródek, najlepszy – jak Pani pisze – sposób na uleczenie naszej chorej relacji z naturą.

Są miliony sposobów, ale ogródek jest chyba najłatwiej dostępny. To miejsce, w którym szybko dostrzega się własną sprawczość i odzyskuje wiarę w to, że człowiek może być dla natury po prostu dobry.

Oswoiliśmy się z myślą, że my i przyroda nie idziemy w parze, że nasz wpływ jest głównie zgubny. To nie do końca prawda. Człowiek, który zaczyna z otoczeniem współpracować, staje się niezwykle pozytywną siłą kreacyjną. Ale postawmy sprawę jasno: żeby zawrócić z tej drogi prowadzącej do kryzysu klimatycznego, musimy pozwolić roślinom być roślinami. Coraz częściej mówimy, że potrzebujemy technologii, która usunie dwutlenek węgla z atmosfery, wywoła deszcz albo ochłodzi planetę. Ale przecież my już tę technologię od dawna mamy! I ona działa! Naszą robotą nie jest więc tak naprawdę założenie przydomowego ogródka, z którego za dwa miesiące zbierzemy plony, ale myślenie o całym świecie jak o ogrodzie na wielką skalę. O zalesianiu, renaturyzacji krajobrazów. O pomaganiu roślinom w robieniu tego, co robią najlepiej. ©

ROBIN WALL KIMMERER jest matką, botaniczką, profesorką Uniwersytetu Stanu Nowy Jork. Członkini plemienia Citizen Potawatomi Nation. Po polsku ukazała się właśnie jej książka „Pieśń ziemi. Rdzenna mądrość, wiedza naukowa i lekcje płynące z natury” (Znak Literanova).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2020