Last call

Jechałem nocą przez las. Była dziesiąta, może jedenasta. Wzdłuż drogi ciągnęły się zaspy. Do jednej wsi było trzy kilometry, do drugiej też ze trzy. No jednym słowem, jak na nasz kraj, raczej odludzie. Mróz też porządny, bo kilkanaście stopni.

05.03.2017

Czyta się kilka minut

W pewnym momencie zobaczyłem w światłach dwa zielone, fosforyzujące punkty. Ucieszyłem się: wilk. Ostatniego widziałem jakieś dwa lata temu, w środku wsi o siódmej rano. Przechodził przez szosę i ledwo na mnie spojrzał. Nawet nie przyspieszył, tylko sobie poszedł w swoją stronę. Stary, samotny, basior. W jasny, letni poranek. Więc się ucieszyłem, że może znowu i jak Bóg przykazał w mroźną zimową noc. Ale za małe to było, za wąskie en face i uszy miało wielkie i obwisłe. I szło nie po wilczemu, tylko się wlokło łapa za łapą, chybotliwie i całkiem beznadziejnie. Zatrzymałem auto, wysiadłem i wyszedłem naprzeciw. Przykucnąłem i czekałem, aż podejdzie.

To był pies. Zbliżył się i zatrzymał. Wyciągnąłem powoli rękę. Trącił ją zimnym nosem i podniósł łeb. Oczy miał smutne, smutniejsze nawet od tych obwisłych uszu. „A dokąd ty idziesz?” – zapytałem go i pogłaskałem po łbie. Próbował zamachać ogonem, ale zrezygnował, bo widać było, że od tego podstawowego psiego gestu może stracić równowagę. Miał cienką obróżkę. Poprowadziłem go do tylnych drzwi auta. Widać miał jakieś pojęcie o motoryzacji, bo próbował wskoczyć, ale zwyczajnie nie miał sił. Pomogłem mu wleźć na siedzenie. Położył się, jeszcze raz na mnie spojrzał i natychmiast zasnął. W obcym samochodzie, z obcym człowiekiem. Miałem jeszcze coś do załatwienia i spędziliśmy w drodze dobrą godzinę. Spał cały czas w tej samej pozycji. Zatrzymywałem się, wysiadałem, wsiadałem, a on nie podniósł nawet łba.

Gdy w końcu przyjechaliśmy do domu, to sobie go obejrzałem. Był nieduży, jak się to mówi: „pies średniej wielkości”. Po wierzchu czarny jak smoła, łapy pięknie podpalane, pysk tudzież i biała strzałka na piersi. Obróżka szara z motywem odcisków psich łap. Dałem mu jeść i pić, a sam siadłem do netu, bo w życiu mieliśmy same kundle, a ten wyglądał na rasowego. No i znalazłem. Wypisz, wymaluj: gończy słowacki, po tamtej stronie Karpat zwany „kopov”. Nie wiedziałem, że Słowacy jakiegoś psa wymyślili. I proszę, nawet się udał: łeb wprawdzie trochę za duży im wyszedł, ogon za długi, ale całość sama uroda i niewymuszony wdzięk. No i napisane było jeszcze, że „posiada wyostrzony zmysł orientacji w terenie”. Cóż...

No właśnie. Dokąd idzie pies, który zgubi swojego pana? Albo pies porzucony? Co czuje w psim sercu, gdy zimne i ciemne powietrze nie pachnie niczym znajomym? To przecież tak, jakby człowiek w jednej chwili znalazł się na innym kontynencie. Zasnął na moment przed własnym telewizorem w, powiedzmy, Piotrkowie Trybunalskim i ocknął się w Bamako, na dodatek w nocy. A nawet jeszcze gorzej, bo przecież człowiek w życiu zawsze jeszcze coś ma, a pies tylko swojego pana. Dokąd szedł? Co go prowadziło przez te parę dni i nocy? Czy psy mają nadzieję, która ich prowadzi przez zimowy mrok?

Googlowałem i rozmyślałem, a on zjadł tylko odrobinę i wypił dużo wody. Tylne łapy rozjeżdżały mu się na drewnianej podłodze. Nie potrafił wejść na schody. Może całe życie spędził na parterze?

Ale po paru dniach wrócił mu apetyt. Jadł i jadł. Nie wiedziałem, że „pies średniej wielkości” może tyle pochłonąć. Wyglądał tak, jakby połknął piłkę futbolową. Jak boa Exupéry’ego. Sierść zaczęła mu błyszczeć i trzeba było poluzować szarą obróżkę. Daliśmy znać w okolicy, zostawiliśmy wiadomości u znajomych weterynarzy. W końcu gończy słowacki to nie jest codzienność, to nie jest pies powszedni. Sprawdziliśmy, czy nie ma czipa. Nie miał. Daliśmy go oczywiście na fejsa. Fejs się zachwycił: jaki piękny! Lecz to wszystko.

Wciąż nie wiemy, czy jest nasz. Bo właściwie, po czym to niby poznać? Przecież w tę zimową noc szedł, by odnaleźć swego pana i swój dom. Z obrazem domu i człowieka wyrytym w psim sercu. Teraz wprawdzie siedzi na kanapie, wodzi za nami wzrokiem i gdy tylko poczuje naszą obecność, jego czarny, ciut przydługi ogon zaczyna rytmicznie stukać o podłoże. Ale nie wiemy, czy jest nasz.

W związku z tym proszę ten felieton potraktować jako last call. Znalazłem go, czy też spotkałem, bodajże dzień albo dwa przed sylwestrem w lesie między Banicą a Wołowcem w Beskidzie Niskim. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2017