Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Polska, która wcześnie wstaje: może ktoś jesienią strawestuje to hasło wyborcze z kampanii tego okropnego Sarkozy’ego?
Jak już ma być populizm, to bierzmy go ze sprawdzonych źródeł (w 1981 r. Mitterrand pognębił konkurenta, pytając go w debacie: wie pan, ile kosztuje bilet na metro?). Dzielenie ludzi wedle pory budzenia ma realne podstawy: w wielkim mieście trzeba zwlec się najdalej o szóstej, by spotkać ostatnich ludzi żyjących z pracy rąk.
Pracując niekoniecznie w fabrykach: ostatnio przyjmując bladym świtem dostawę warzyw przyuważyłem, jak przez parking kroczy jegomość z pszczelarskimi ramkami. Od słówka do słówka, okazało się, że w bloku obok mam bartnika, a jedna z jego pasiek stoi niedaleko, w zdziczałym parku przy rozwidleniu obwodnicy. Sporo się ostatnio słyszy o miejskich pszczołach, ostatnio ule na dachu postawił sobie koncern Agora, może to im uratuje kurs akcji. Mój nowo poznany sąsiad jest w stanie dzięki pszczołom się utrzymać, tym bardziej że sprzedaje miody o nadzwyczajnym stopniu czystości: nigdy dotąd nie jadłem akacjowego przeźroczystego niemal jak woda. To paradoksalna zasługa miasta: tylko tu w parkach i wzdłuż alej rosną znaczne skupiska akacji, lip itd., dookoła zaś brak upraw i łąk, które kwitnąc jednocześnie z tymi drzewami zakłócałyby jednolitość pożytku.
Plusem kontaktów z pszczelarzem jest możliwość łatwego zdobywania kawałków plastra. To jedyny składnik tzw. paleodiety, który do mnie przemawia. Wysysam miód, pierzgę i wszelkie pszczele panacea, a posmak wosku to jedna z najprzyjemniejszych znanych mi postaci goryczy. I nie zważam na docinki potomstwa, pytającego ze wstrętem, kiedy wypluję świeczkę. Pokolenie wykarmione nutellą i paluszkiem rybnym za nic nie weźmie do ust pszczelej wydzieliny.
Ale z jedzeniem wprost z natury nawet i ja mam granice. Plaster miodu jak najbardziej, ale jakby mi na to położyli larwę trutnia, to już bym pękł. Tak jak pewna blogerka gastronomiczna, mimowolna sprawczyni chwilowego poruszenia w kręgach stołecznych darmozjadów-gawędziarzy. Wziąwszy udział w wieczorze zorganizowanym przez znanego z eksperymentatorskiej smykałki kucharza, nie doceniła rzeczonej larwy, po czym napisała list otwarty, w którym zarzuciła mu, że gotuje coraz dziwniej, a nie coraz smaczniej.
Wezwany do tablicy szef odparł, że nie obiecywał nikomu smacznej kolacji, lecz synestezyjny rytuał przygotowany wespół z „senselierką” (cokolwiek to słowo miałoby znaczyć), brnąc w parareligijne bajdurzenie o wiązaniu nadgarstków wstęgami zanurzonymi w irańskiej żywicy oraz stemplach nasączonych olejem cedrowym z gór Atlas. Dodał do tego, już całkiem przytomnie, że „larwa trutnia to po prostu białko”, a eksperyment powinien przecież zaskakiwać. Jeden z jego obrońców w internetowych sporach, krakowski bon vivant lubujący się w akrobatycznych kombinacjach jadła, słusznie prawił, że wcale nie jest powiedziane, iż nowatorskie jedzenie ma być smaczne. „To jest takie samo uproszczenie, jak stwierdzenie, że sztuka ma być ładna” – i przywołał swoje własne niemiłe odczucia przed obrazami Francisa Bacona.
Ja zaś usłyszałem głos z norweskiego fiordu: „Jestem wielką artystką, mesdames!”. Całe te niezborne roztrząsania o gotowaniu jako sztuce, o zagadce egzystencjalnej przemiany w kontakcie z artystą, o cienkiej granicy między misterium a bufonadą, Karen Blixen dawno ujęła w karby zachwycającej prozy na czterdziestu stroniczkach „Uczty Babette”.
U mieszkańców wioski, wykarmionych zupą piwno-chlebową, perspektywa zjedzenia żółwia musiała budzić wstręt niczym truteń u warszawskiej blogerki. Na widok przepiórek w sarkofagu mogliby zawołać, za wielkim kalwińskim moralistą Mikołajem Rejem: „a potrawa w pośrzodku za dyjabła stoi”. Jednak kolacja zgotowana przez Babette dokonała przemiany w ich zgorzkniałych sercach: może właśnie dlatego, że wcześniej obiecali sobie nie zwracać uwagi na talerze i nie rozmawiać o posiłku? „Jeśli ktoś nie tylko zapomni o jedzeniu i piciu, lecz stanowczo wyrzeknie się wszelkiej myśli o tym, wtedy je i pije we właściwym stanie ducha”.
Co zaś z generałem, jedynym gościem przy stole zdolnym rozpoznać i zrozumieć kunszt uciekinierki z Paryża? Wiele lat wcześniej doznał w tej wiosce miłosnego zawodu i odtąd gniotło go, mimo pozornych życiowych sukcesów, przekonanie, iż „los jest nieubłagany i że są na tym świecie rzeczy niemożliwe”. W trakcie uczty na moment uwierzył w coś przeciwnego. W tym sensie Babette okazała się prawdziwą artystką.
Nasza kultura zna dwa wymiary przekraczania losu i łańcucha niemożliwości, jakimi pęta nas życie: łaska od Boga i przeżycie estetyczne. Nie sposób w ścisłych słowach wyłuszczyć, co różni kapłana żywej wiary od fałszywego proroka, prawdziwego artystę od pustego pajaca. Z samej definicji właściwie pojętej sztuki wynika, że uczta Babette, jeśli by się nam przydarzyła, będzie ostatnią; jedyną wartą opisu, ale i jedyną, której opisać prawdziwie się nie da. ©
Miód jest jednym z wytworów natury bliskich renesansowej definicji piękna w sztuce: jego postaci żadna zmiana – dodatek czy ubytek – nie ulepszy. Trudno rozwodzić się nad jego zastosowaniem w kuchni, gdy najlepiej ssać plaster albo, jeśli się kto brzydzi, jeść łyżką ze słoja. W tym miejscu jednak warto może upomnieć się o jeden zapomniany, a kongenialny z naszym duchem sposób na upał. Krójmy wzdłuż świeże ogórki, żłóbmy rowek w miejscu, gdzie mają nasienne gniazdo, i lejmy miód. Szczególnie gryczany. W poczuciu braterstwa z Grekami po nowej bitwie pod Istmos moglibyśmy zacząć jeść jogurt z miodem, tyle że ich ulubionej odmiany – tymiankowego – nie sposób u nas dostać. Ale jeszcze parę rundek negocjacji i na pewno odbiorą go Grekom w ramach odsetek i trafi do naszych sklepów kolonialnych.