Krwawy handel kulturą

Światowy rynek zrabowanych zabytków może być wart 7 miliardów dolarów. Eldorado dla złodziei dzieł sztuki – nie tylko tych z Państwa Islamskiego – to dziś Syria i Irak.

21.03.2015

Czyta się kilka minut

Kambodża świętuje powrót rzeźby hinduskiego wojownika, Phnom Penh, czerwiec 2014 r. / Fot. Sovannara / XINHUA PRESS / CORBIS
Kambodża świętuje powrót rzeźby hinduskiego wojownika, Phnom Penh, czerwiec 2014 r. / Fot. Sovannara / XINHUA PRESS / CORBIS

Jeszcze niedawno były to np. Indochiny. System od lat jest podobny.

Był marzec 2011 r., gdy na okładce katalogu zapowiadającego aukcję sztuki hinduskiej i Azji Południowo-Wschodniej w nowojorskim domu aukcyjnym Sotheby’s pojawiło się zdjęcie gwiazdy tego wydarzenia: ponad półtorametrowej statui wojownika z X wieku. Cena szacowana wynosiła dwa do trzech milionów dolarów. Według opisu, pochodząca z belgijskiej kolekcji prywatnej rzeźba miała prawdopodobnie być parą do podobnej, znajdującej się w muzeum Nortona Simona w kalifornijskiej Pasadenie. Obie miały pochodzić z kompleksu świątynnego Koh-Ker w Kambodży, gdzie w X wieku mieściła się stolica Imperium Angkoru.

Batalia o wojownika

Rok przed aukcją pracownik Sotheby’s otrzymał maila, w którym specjalistka od sztuki khmerskiej, Emma Bunker, ostrzegała, by ten pod żadnym pozorem nie sprzedawał figury na aukcji publicznej: „W Phnom Penh dysponują teraz niezbitymi dowodami, że została ona zrabowana ze świątyni, ponieważ stopy są wciąż na miejscu”.

Jednak kilka miesięcy później Bunker nagle zmieniła zdanie, opierając się, jak to ujęła, na swych „szpiegach”. Ministra kultury Kambodży nazwała biurokratą, który nie zna się na sztuce, i rekomendowała, by rzeźbę wystawić na aukcji.

Do licytacji nie doszło. W dniu aukcji sekretarz generalny Kambodżańskiej Komisji ds. UNESCO zwrócił się do Sotheby’s o wycofanie rzeźby z licytacji. Ale minęły jeszcze trzy lata, zanim w czerwcu 2014 r. Durjodana – bo rzeźbę zidentyfikowano w końcu jako bohatera hinduistycznego poematu epickiego „Mahabharata” – po batalii prawnej wrócił do ojczyzny. Obok niego stanęły też dwie inne figury, zrabowane z Koh Ker w czasie kambodżańskiej wojny domowej: jedna zwrócona przez Muzeum Nortona Simona, druga, w wyniku „cichego porozumienia”, przez dom aukcyjny Christie’s.

Rok wcześniej premier Kambodży ukłonił się, witając w kraju klęczących braci Pandawów, którzy przez niemal 20 lat strzegli wejścia do galerii sztuki Azji Południowo-Wschodniej w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku.

Rzeźnik z Kambodży

Wbrew pozorom plądrowanie Kambodży nie ma długiej historii. Nie wiąże się też, jak można by sądzić, z francuskim protektoratem nad tym krajem, który trwał do połowy XX wieku. I choć swych sił próbował tu już w 1923 r. młodyAndré Malraux – późniejszy minister kultury w rządzie de Gaulle’a, kuszony pieniędzmi nowojorskich kolekcjonerów, usiłował wraz z żoną wywieźć z ówczesnych Indochin kilka nieumiejętnie utrąconych rzeźb – to inne historie nie są już tak barwne.

Eldorado dla złodziei dzieł sztuki zaczęło się w Kambodży około 1970 r. – wtedy w kraju wybuchły niepokoje społeczne, które przerodziły się w wojnę; walki toczyły się nieprzerwanie do 1998 r. Rabowali wszyscy, którzy potrzebowali pieniędzy na swą działalność: w latach 70. zarówno żołnierze wspieranego przez CIA generała Lon Nola, jak też oddziały Wietnamskiej Armii Ludowej, która przybyła tu z „bratnią pomocą”.

Rabowali też inni. Choć spuścizna Angkoru stanowiła ważną część narracji Czerwonych Khmerów, to badania przeprowadzone w 2013 r. przez Simona McKenziego i Tess Davis, naukowców z University of Glasgow, wykazały, że nielegalny handel khmerskimi antykami wiąże się z osobą Ta Moka, znanego jako „rzeźnik z Kambodży”.

Po obaleniu reżimu Pol Pota w 1979 r., który uśmiercił ponad półtora miliona mieszkańców Kambodży, Ta Mok, partyjny „Brat Numer Pięć”, kontrolował północno-zachodnią część kraju przy granicy z Tajlandią. Jeszcze w 1997 r. urządził tam masakrę, mordując 3 tys. ludzi. Pomijając pośredników, miał hurtowo wysyłać zrabowane ze świątyń posągi, płaskorzeźby i fragmenty architektury do handlarzy w Bangkoku, skąd „czyste” trafiały do krajów zbytu. Zabytki stanowiły przy tym jedynie wycinek przemytniczego biznesu „rzeźnika”, handlującego też bronią, kamieniami szlachetnymi i drewnem.

Pieniądze na terror

Dziś zyski zorganizowanych grup przestępczych z obrotu dobrami kultury, które zostały skradzione lub pochodzą z nielegalnych wykopalisk, ustępują jedynie tym z handlu bronią i narkotykami. Nieodłącznie wiążą się też z finansowaniem konfliktów zbrojnych i terroryzmu. Mohammed Atta – pilot samolotu American Airlines, który 11 września 2001 r. uderzył w jedną z wież World Trade Center – dwa lata wcześniej miał oferować niemieckiemu profesorowi archeologii afgańskie starożytności. Chciał, jak informował potem niemiecki wywiad BND, kupić samolot.

Dobra kultury różnią się od broni czy narkotyków tym, że w większości kończą w oficjalnym obrocie. Kupują kolekcjonerzy, domy aukcyjne i muzea. Te ostatnie, przynajmniej ze Stanów Zjednoczonych, nieco uważniej od czasu afery wokół osoby Marion True. Ta ówczesna kuratorka bogatego John Paul Getty Museum w Los Angeles w 2005 r. została oskarżona przez Grecję i Włochy o udział w międzynarodowej siatce przestępczej handlującej antykami z nielegalnych wykopalisk w tych krajach. Wcześniej, w ciągu zaledwie dwóch dekad, True zbudowała jedną z najlepszych kolekcji sztuki antycznej na świecie. Za jej rządów Getty otrzymało też, w części jako dar, jedne z największych prywatnych zbiorów klasycznych dzieł sztuki, należące do milionerów Barbary i Lawrence’a Fleischmanów. Pośredniczką i doradczynią w zakupach milionerów była przez lata... sama Marion True.

Szacuje się, że rynek nielegalnie pozyskiwanych zabytków w 103 krajach na świecie wart jest 7 miliardów dolarów. Obecnie jedna trzecia tej sumy ma przypadać na artefakty pochodzące z terenów kontrolowanych przez Państwo Islamskie, które – według niepotwierdzonych doniesień – nakłada na znaleziska archeologiczne podatek. Ma on stanowić od 20 do 50 proc. ich wartości (wyższe stawki obejmują zabytki islamskie i wykonane z metali szlachetnych).

Przemytnicze ścieżki 

Informacje o bajecznych zyskach, które Państwo Islamskie miałoby czerpać ze sprzedaży znalezisk archeologicznych i muzealiów, wydają się jednak nie mniej przesadzone od tych, które sugerują, że na zajętych polach naftowych dżihadyści zarabiają od 1 do 3 mln dolarów dziennie. Już w grudniu 2014 r., czyli na dwa miesiące przed uchwaleniem Rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ potępiającej handel z IS i zobowiązującej państwa członkowskie do przeciwdziałania pozyskiwaniu przez IS środków z darowizn, handlu ropą, zabytkami i zakładnikami, dziennikarze niemieckiego „Die Zeit” obniżyli te szacunki do zaledwie 300 tys. dolarów.

Co do zabytków: ich cena bezpośrednio po wywozie z okupowanego przez terrorystów terenu – głównie w Libanie, Turcji i Jordanii – stanowi jedynie od 1 do 3 proc. tej, którą teoretycznie mogą uzyskać po ich „wypraniu” w Dubaju czy Szwajcarii. Opodatkowywanie ludności, a nawet wyspecjalizowanych grup trudniących się wydobywaniem i wywozem zabytków w miejscu ich pochodzenia, wydaje się zatem mało lukratywnym interesem.

Jeśli więc bojownicy IS nie pośredniczą i nie mają powiązań z pośrednikami, robiącymi w tym biznesie największe pieniądze, to aby czerpać domniemane zyski z handlu antykami, musieliby mieć w swych szeregach znawców sztuki i świetnie orientować się w rynku.

Choć nie można ignorować pojawiających się doniesień o „przemycaniu” na teren Państwa Islamskiego samych kolekcjonerów – i zawieraniu przez nich transakcji na miejscu – to skala tego procederu jest nieznana i niemożliwa do oszacowania.

Warto zauważyć, że zabytki, które opuszczają tereny kontrolowane przez Państwo Islamskie starymi przemytniczymi ścieżkami – wydeptanymi jeszcze w czasie sankcji nałożonych przez Zachód na reżim Saddama Husajna – nie trafiają do obrotu od razu. Specjaliści uważają, że te najwyższej klasy nie ujrzą światła dziennego przez najbliższe 10–15 lat (o ile ujrzą je w ogóle – tj. jeśli nie znikną u bliskowschodnich kolekcjonerów).

Dziś na rynku widoczne są głównie przedmioty niewielkich rozmiarów, pochodzące z tych terenów: kolczyki, bransoletki, monety, rzymskie i bizantyjskie szkło, manuskrypty czy tabliczki z pismem klinowym wielkości pudełka od zapałek. Pojawiają się, często jeszcze ubrudzone ziemią, w witrynach niemieckich antykwariatów. Ale także... na internetowych portalach aukcyjnych, jak eBay.

Jednak przemytem dzieł sztuki zajmuje się nie tylko Państwo Islamskie: choć oskarżanie go jest obecnie chwytliwe politycznie, to w plądrowaniu Syrii biorą udział wszyscy: zarówno reżim Baszara Al-Asada, jak też grupy opozycyjne czy Front Nusra (czyli syryjska odnoga Al-Kaidy). Potwierdzają to choćby zdjęcia satelitarne, ukazujące systematycznie powiększające się od 2011 r. „przekopane” obszary.

Na froncie prawnym

Konwencję UNESCO wymierzoną w nielegalny obrót dobrami kultury uchwalono w 1970 r. (USA przyjęły ją, i to z zastrzeżeniami, dopiero w 1983 r., a Niemcy niespełna 8 lat temu; zresztą w RFN ustawa wprowadzająca jej postanowienia kuleje).

Ale choć niepisaną regułą obrotu antykami jest dziś dokumentowanie pochodzenia zabytków przed rokiem 1970, to w praktyce katalogi często mgliście odnoszą się np. do „szwajcarskiej kolekcji prywatnej”, z której dany obiekt miał być zakupiony w 1969 r. (lub nie robią tego wcale). W grudniu 2014 r. na nowojorskich aukcjach w Christie’s i Sotheby’s 90 przedmiotów w ogóle nie miało proweniencji sprzed 1970 r. Z kolei muzea stosujące się do wytycznych Stowarzyszenia Dyrektorów Muzeów Sztuki (AAMD), od 2008 r. zobowiązane są – bez względu na możliwe przedawnienie – do nienabywania wykopalisk i sztuki starożytnej, które nielegalnie opuściły kraj pochodzenia po 1970 r.

Rezolucja Rady Bezpieczeństwa z lutego 2015 r., nakładająca zobowiązania na wszystkich członków ONZ, mówi o roku 2000 wobec muzealiów i zabytków archeologicznych z Syrii oraz o roku 1990 wobec antyków irackich. Członkowie Kongresu USA i parlamentu Wielkiej Brytanii – wspierani przez sekretarza stanu USA i brytyjskiego ministra kultury – zaczęli kampanię zmierzającą do dialogu między środowiskami muzealników, kolekcjonerów i dealerów, aby stworzyć system gwarantujący proweniencję starożytnych zabytków (wzorem jest tzw. Proces Kimberley, certyfikujący pochodzenie surowych diamentów ze źródeł wolnych od konfliktów zbrojnych).

W przedsięwzięciu asystować ma przodujący tu Instytut Smithsona z Waszyngtonu. Ale biorąc pod uwagę, że IS systematycznie niszczy stanowiska archeologiczne i magazyny z jeszcze nieskatalogowanymi zabytkami, może się to okazać trudne.

Ostatnie wypadki wysadzenia ruin partyjskiej Hatry i murów asyryjskiej Niniwy czy potraktowanie kilofami eksponatów muzeum w Mosulu to niestety argument dla tych wcale licznych dealerów i muzealników, którzy sprzeciwiają się ograniczeniom w handlu starożytnymi zabytkami – twierdząc, że będą one bezpieczniejsze w „cywilizowanych” krajach Zachodu. ©

JAN SŁONIEWSKI jest prawnikiem i historykiem sztuki. Pracował w Kambodży wspólnie z Tess Davis, doradzając władzom kraju w sprawach restytucji khmerskich zabytków oraz przy wprowadzaniu chroniących je ustaw.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2015