Koniec pracy, jaką znamy

Znój i wysiłek mają coś przyciągającego wzrok. "Lubię pracę - ona mnie fascynuje. Mogę patrzeć godzinami, jak ktoś się trudzi - kpił brytyjski humorysta Jerome Jerome.

13.12.2006

Czyta się kilka minut

Fotogeniczność ludzi pracy od zawsze wykorzystywali artyści i reżyserzy. Pierwszy w historii film, nakręcony w 1895 r. przez braci Lumi?re, nosił tytuł "Wyjście robotników z fabryki". Od tej pory temat nie znika z ekranów kinowych i telewizyjnych. Co nowego zatem może wnieść austriacki reżyser Michael Glawogger obrazem "Śmierć człowieka pracy", pokazywanym właśnie w polskich kinach?

Glawogger zabiera widza w podróż po peryferiach gospodarki globalnej, prezentując w pięciu odsłonach mitręgę górników, rzeźników, stoczniowców i hutników z Ukrainy, Indonezji, Nigerii, Pakistanu i Chin. Ciężka praca ukazana w filmie jest cichym trudem bezimiennych ludzi, którymi nikt na co dzień się nie interesuje. Kim są stoczniowcy, nie budujący statków, a jedynie rozbierający na części, kawałek po kawałku, ogromny wrak okrętu, aż zostaną tylko płaty przerdzewiałej blachy? W wymiarze globalnym ich egzystencję można porównać do małych żyjątek, rozkładających szczątki organiczne zwierząt i roślin - są niezbędni dla ekosystemu gospodarki światowej i jej naturalnego cyklu ekonomicznego, ale nikt jakoś nie chce szczycić się wkładem ich pracy.

Kiedyś praca zwykłego człowieka postrzegana była inaczej. W 1935 r. Aleksiej Stachanow wydobył 102 tony węgla w czasie jednej szychty. Zrobiono z niego bohatera, żywy symbol ekspansji przemysłu w rosnącym w potęgę ZSRR. Jego imieniem nazwano miasto w Donbasie. Zresztą "stachanowców" było znacznie więcej, uosabiali oni bezduszną i nieracjonalną politykę komunistów forsujących industrializację kosztem zdrowia i życia obywateli. Także Polska miała przodownika pracy - Wincentego Pstrowskiego, rębacza w zabrzańskiej kopalni, w której rozpoczął współzawodnictwo pracy. Sam Bolesław Bierut wręczał mu odznaczenia. Mało kto wie, że po roku wytężonej, nieludzkiej pracy Pstrowski umarł z wycieńczenia. A jednak przy całym absurdzie minionej epoki, obecny w dyskursie publicznym etos pracy sprawiał, że zwykli robotnicy czuli się bardziej docenieni. Ktoś, kto nie pracował, tak w kapitalizmie, jak w realnym socjalizmie, był postrzegany jako bumelant i niepełnowartościowy członek społeczeństwa.

"Śmierć człowieka pracy" to przede wszystkim dzieło artystyczne. Reżyser nie komentuje przedstawianych przez siebie obrazów. Film można jednak traktować jako coś więcej niż dzieło sztuki - punkt wyjścia do refleksji nad obserwowanymi obecnie przemianami w sferze zatrudnienia na świecie, a także nierównościami charakteryzującymi współczesny kapitalizm. Mamy zatem dwa powiązane ze sobą pytania: po pierwsze, co się dzieje ze współczesną pracą? Po drugie, co to oznacza dla krajów rozwijających się?

Usługi zamiast przemysłu

"Nie można jeść przez osiem godzin. Nie można pić przez osiem godzin. Nie można uprawiać seksu przez osiem godzin. Jedyne, co można robić przez osiem godzin, to pracować" - pisał William Faulkner. Właśnie dlatego praca zawsze determinowała miejsce człowieka w społeczności. Współcześnie jednak pojęcie pracy ulega przewartościowaniom. Można ją kupić i sprzedać bez żadnych konsekwencji. Odarta z sacrum stała się jedynie czynnikiem produkcji, mało kto mówi o jej wymiarze duchowym i moralnym. Praca nie jest już punktem odniesienia dla większości obywateli odnajdujących tożsamość w innych sferach i realizujących swoje pragnienia jako konsumenci, a w czasie wolnym - w klubie fitness czy na lekcjach tańca. Praca przestała być doceniana jako spoiwo społeczne: po wypadku w kopalni "Halemba" kwestionowano sens górniczego trudu, jeśli nie przynosi wymiernych zysków ekonomicznych i naraża ludzi na niebezpieczeństwo. Tymczasem dla ludzi zatrudnionych w kopalni praca jest czymś więcej niż aktywnością ekonomiczną.

Zmienia się też charakter wykonywanej pracy. Nie ulega wątpliwości, że w krajach rozwiniętych przemysł odgrywa coraz mniejszą rolę. W niemieckim Duisburgu, gdzie niegdyś dymiły kominy wielkiej huty, dziś znajduje się park rozrywki. Także w Polsce ucichły syreny fabryczne, a budynki poprzemysłowe zaczęły pełnić funkcję centrów handlowych, galerii i muzeów. W 1970 r. w przemyśle na Zachodzie pracowało mniej więcej 28 proc. siły roboczej, w 1994 r. już tylko 18 proc. Przed I wojną światową w kopalniach Wlk. Brytanii pracowało ponad milion robotników, dzisiaj niecałe 30 tys. W przemyśle USA zatrudniony jest jedynie co szósty pracownik, w krajach "starej" Unii - co piąty.

Według ekonomistów, usługi nadal będą wypierać produkcję przemysłową w gospodarkach rozwiniętych; padają trzy główne przyczyny tego zjawiska. Po pierwsze, w miarę postępu cywilizacyjnego konsumenci zmieniają preferencje, kupując mniej artykułów przemysłowych i generując popyt na usługi. Po drugie, część zakładów przemysłowych przenosi się do krajów rozwijających się, gdzie siła robocza jest tańsza. Wystarczy spojrzeć na różnice w zarobkach: w chińskiej prowincji Guangdong minimalne miesięczne wynagrodzenie wynosi ok. 64 dolarów, podczas gdy w USA równe jest blisko 900 dolarów. Po trzecie, wydajność pracy w przemyśle rośnie dwa razy szybciej niż w usługach: mniej fabryk zaspokaja te same potrzeby ludności co dawniej.

Skoro przemysł jest w fazie schyłkowej, logiczne jest, że powstają nowe zawody, podczas gdy inne profesje zanikają. Rzeczywiście, wschodzące branże gospodarki: mikroelektronika, biotechnologia, przemysł nowych materiałów, telekomunikacja czy informatyka w większym stopniu bazują na specjalistycznej wiedzy i kwalifikacjach pracowników. Te sfery aktywności ekonomicznej są ściśle uzależnione od lokalnych systemów edukacji oraz od nakładów na badania i rozwój, co daje krajom rozwiniętym przewagę konkurencyjną w stosunku do krajów rozwijających się. Mówiąc wprost: tam, gdzie brakuje doktorów mikrobiolologii, nie powstanie przemysł biotechnologiczny. Owa przewaga nie jest jednak dana raz na zawsze, a globalne stosunki ekonomiczne podlegają permanentnej ewolucji.

Maquiladoras i szansa rozwoju

Przez większą część XX wieku robotnik fabryczny miał potężnych sojuszników: związki zawodowe stojące na straży jego interesów w miejscu pracy i partie socjaldemokratyczne reprezentujące jego priorytety w polityce. Tymczasem w ostatnich dziesięcioleciach postępuje kryzys zorganizowanego, scentralizowanego modelu gospodarczego, nazywanego fordyzmem. Skutki tych przekształceń dały się odczuć w różnym stopniu poszczególnym grupom społecznym, co pogłębiło nierówności, np. dobrze opłacani, wysokokwalifikowani pracownicy sektora hi-tech mają nieporównanie wyższy status społeczno-gospodarczy niż niewyspecjalizowana mniejszość, zagrożona ubóstwem i wykluczeniem społecznym. Tę zmienioną strukturę zawodową odzwierciedla bardziej stroma drabina płac, ograniczona rola dialogu społecznego i zanik partii reprezentujących interesy proletariatu.

Jak już powiedziano, część zakładów produkcyjnych przenosi się do krajów rozwijających się, nad czym ubolewa wielu ludzi na Zachodzie. W 1992 r. Ross Perot, kandydat na prezydenta USA, mówił, że w razie przyjęcia układu o wolnym handlu z Kanadą i Meksykiem miejsca pracy uciekną z USA jak powietrze z przekłutego balonu. I bez tego jednak dobra pracochłonne, np. tekstylia, produkuje się dziś głównie w krajach Trzeciego Świata, dając pracę mieszkającym tam milionom ludzi. Konsumenci na Zachodzie zyskują, choć dla siły roboczej krajów bogatych oznacza to zawirowania na rynku pracy, czasem masowe zwolnienia, wolniejszy wzrost płac, a także utratę niektórych zdobyczy socjalnych.

W efekcie nowego, globalnego podziału pracy w produkcji przemysłowej, komponenty wymagające w procesie produkcji wysokich kwalifikacji powstają w "pierwszym świecie", po czym wysyła się je do Trzeciego Świata, gdzie z kolei wytwarza się te produkty, z którymi poradzi sobie robotnik o niskich kwalifikacjach. Wbrew pozorom jednak, żelazne prawo ekonomii mówiące, że niewykwalifikowaną siłę roboczą kupuje się tam, gdzie jest najtańsza, to dobra wiadomość dla krajów rozwijających się. Na światowym podziale pracy korzystają obie strony: zarówno bogaci, jak biedni. Jeśli dzisiejsze kraje rozwijające się wykorzystają swoją szansę, podążą tą samą ścieżką rozwoju co Europa, USA czy Japonia.

Widać to na przykładzie "tygrysów azjatyckich". Począwszy od lat 80. udział przemysłu w Hong Kongu, Singapurze, Korei Południowej, a także na Tajwanie wyraźnie maleje, rośnie natomiast wydajność ich gospodarek, co jest pochodną relacji kosztów pracy do jej wartości. "Tygrysy" dokonały potężnych inwestycji we własne szkolnictwo, co przełożyło się na lepsze kwalifikacje siły roboczej i zrównoważyło wzrost wynagrodzeń pracowników. Miejsce Tajwanu (jako producenta tanich, niskoprzetworzonych dóbr) zajęły dziś Chiny. Kraje pogrążone w stagnacji, zwłaszcza afrykańskie, przegrywają w tej konkurencji głównie dlatego, że organizacja życia publicznego (niestabilność struktur gospodarczych, zła infrastruktura, korupcja, sytuacja polityczna) nie pozwala im włączyć się do światowego systemu gospodarczego.

Istnieje jednak inna, mniej optymistyczna, wizja globalnych stosunków społeczno-ekonomicznych. Hindusi, Chińczycy czy Meksykanie wykonują ciężką, brudną i niebezpieczną pracę, podczas gdy społeczeństwa świata zachodniego pławią się w spokojnym dostatku. W oczach niektórych są jak Ira Gershwin, który zwykł mówić: "Czeka mnie cały dzień roboty - muszę zmienić taśmę w mojej maszynie do pisania". Tymczasem dwóch Indonezyjczyków z kopalni siarki, jak to pokazuje film Glawoggera, korzysta z chwili wytchnienia od niewolniczej pracy, siedząc na klepisku i z rozmarzeniem dyskutując o muzykach Bon Jovi, skrawku nieznanego im, wręcz bajkowego świata z limuzynami, telewizją i koncertami. Nieopodal europejscy turyści z upodobaniem pstrykają zdjęcia smagłym robotnikom, którzy - zupełnie jak mrówki - przemierzają wąskie ścieżki, dźwigając na plecach ciężar przekraczający masę ciała. Przybijający to widok, pokazujący inne, zapomniane na Zachodzie, oblicze pracy.

Trudno się więc dziwić tym, którzy nie dostrzegają w delokalizacji szansy na rozwój biednych krajów czy regionów, ale cyniczne wykorzystywanie ich strukturalnego upośledzenia w systemie gospodarki światowej. Niskopłatna praca w rozsianych od Meksyku po Filipiny maquiladoras (fabrykach zajmujących się głównie montażem komponentów) nie jest dla ich pracowników szansą poprawienia bytu ani tym bardziej rozwoju osobistego. Zyski przedsiębiorstw korzystających z taniej siły roboczej nie spływają w dół, ale wędrują do kieszeni menedżerów i konsumentów w krajach bogatych, którzy, oszczędzając na robotnikach, mogą zachować więcej pieniędzy w portfelach. Maquiladoras nie napędzają też krajowych gospodarek, nie modernizują ich wewnętrznej struktury, jedynie pogłębiają zależność wobec rynków światowych. Z punktu widzenia krajów rozwijających się, stawianie na tego typu przemysł jest jak zapychanie palcem dziury w pokładzie statku, któremu potrzeba solidnego remontu, a nade wszystko zmiany kursu - reorientacji strategii rozwoju m.in. przez strukturalne wzmocnienie pozycji tych krajów, np. w ramach Światowej Organizacji Handlu.

Idea wliczona w cenę

W wielu miejscach globu kapitalizm ma dzikie, nieokiełznane oblicze. Osoba obsługująca maszynę do szycia w Bangladeszu zarabia niewiele ponad 18 dolarów miesięcznie - równowartość sześciu kaw z mlekiem w kawiarni "Starbucks" w Los Angeles. Setki tysięcy ludzi na świecie pracują w strasznych warunkach, do czego przykładają rękę przedsiębiorstwa zachodnie. "Firma nie daje nam rękawic, kurtek, żadnego sprzętu ochronnego. Zarabiam dziennie 54 pesos [ok. 5 dolarów]" - mówi Armando Hernández Roman, pracownik zakładów składających części dla jednego z dużych koncernów samochodowych w meksykańskim mieście Tijuana. Firmie Nike zarzuca się zatrudnianie dzieci w Kambodży, Benettonowi to samo w Turcji, przedsiębiorstwu Adidas - korzystanie z pracy więźniów w Chinach.

Demokratyczne społeczeństwa muszą rozliczać transnarodowe korporacje z nieuczciwych praktyk. W 2003 r. jedna z nowojorskich organizacji pozarządowych nagłośniła warunki pracy w fabryce tekstyliów na Hondurasie, należącej do firmy Sean John. Przed jednym z firmowych sklepów na Manhattanie zorganizowano happening, gdzie była pracownica opowiadała przechodniom o tym, co przeszła. Mówiła o 24 centach wynagrodzenia płaconym od uszycia podkoszulki, która w USA kosztowała 50 dolarów, o prawie pracownika do zaledwie dwóch wizyt w toalecie dziennie, o zakazie rozmów, o przymusowych testach na HIV, cukrzycę, anemię czy ciążę, których wynik pozytywny jest równoznaczny z wyrzuceniem. Wybuchł wielki skandal, po którym sprzedaż produktów firmy spadła. Dlatego coraz więcej światowych korporacji mówi o "społecznej odpowiedzialności przedsiębiorstw" - zorientowaniu na potrzeby ubogich tego świata.

A może w ten sposób można jedynie kupić sobie czyste sumienie albo poprawić samopoczucie? Bojkotując ten czy inny produkt, nie rozwiąże się problemów wynikających z logiki systemu gospodarki światowej, gdzie głównym celem każdego przedsiębiorcy jest maksymalizacja zysku, często kosztem uposażenia i zabezpieczenia ludzi pracy najemnej. Efektów tej logiki nie jest w stanie zneutralizować nawet idea fair trade - sprawiedliwego handlu, polegająca na przyznawaniu określonym produktom międzynarodowych certyfikatów. Owe certyfikaty mają gwarantować konsumentowi na Zachodzie, że zrzeszony w spółdzielni rolnik indywidualny otrzymuje godziwą zapłatę za swoją pracę, dzięki czemu relacja producent-konsument staje się bardziej "solidarna". Produkty ze znaczkiem fair trade, takie jak kawa, miód, kakao czy inne artykuły spożywcze, produkowane metodą organiczną, mają wyższą niż rynkowa cenę, ponieważ w tej transakcji płacimy także za ideę. Niestety, ten szlachetny odruch znów nie ma daleko idących konsekwencji: nie poprawia sytuacji chłopów z krajów rozwijających się względem rynków światowych, a jedynie humory co wrażliwszych konsumentów. Cena płodów rolnych i ich konkurencyjność nie zależą bowiem od takiego czy innego wyboru konsumenckiego, lecz od rolniczych subsydiów w krajach zamożnych.

Paradoksem jest także, że produkty "solidarnościowego handlu" chętnie rozprowadzają w krajach bogatych sieci największych supermarketów, których polityka pracy często niewiele ma wspólnego z solidarnością. No właśnie: błędem byłoby uważać, że zjawisko eksploatacji siły roboczej występuje tylko w krajach Trzeciego Świata. Warunki pracy w polskim supermarkecie czy brytyjskim barze szybkiej obsługi nie bywają niczym innym jak wyzyskiem. Być może, parafrazując XVII-wiecznego dramatopisarza Thomasa Dekkera, "oblicze uczciwej pracy jest piękne", ale nie sposób tego piękna dostrzec na twarzach umęczonych małoletnich Chińczyków pracujących w fabrykach po 12 godzin dziennie.

***

Wieści o "śmierci robotnika" są, mówiąc słowami Marka Twaina, przedwczesne i mocno przesadzone. W każdej epoce rozwoju ludzkości świat pracy ma inne oblicze. Gdy mieszkańcy wsi odchodzili na przełomie XIX i XX wieku do miast, by zasilić szeregi robotników fabrycznych, bezpowrotnie kończyła się epoka, w której zatrudnienie na roli wyznaczało egzystencję ogromnej większości ludzi. Owe przemiany gospodarki kapitalistycznej Joseph Alois Schumpeter nazywał "twórczą destrukcją" - procesem ciągłej innowacji technologicznej, w której profil pracownika nieustannie ewoluuje. Sfera zatrudnienia zmienia się, albo, lepiej, jest zmieniana przez regulacje prawne, by lepiej odpowiadała wymogom i charakterowi współczesnego kapitalizmu. Umierające profesje ustępują miejsca nowym. Niektórym przyjdzie zamienić znoszony kombinezon górniczy na biały fartuch analityka w laboratorium. Jednak konsumentów i wyborców ze świata rozwiniętego czeka rachunek sumienia ze współodpowiedzialności za warunki pracy w krajach Trzeciego Świata. Nadszedł czas końca pracy, jaką znaliśmy.

  • Dr JAKUB WIŚNIEWSKI (ur. 1977) pracuje w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej. Jest stałym współpracownikiem "TP".
  • MACIEJ WIŚNIEWSKI (ur. 1979) jest politologiem, pracownikiem organizacji pozarządowych w meksykańskim stanie Chiapas.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, korespondent "Tygodnika" z Meksyku. więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2006