Koniec epoki dystansu

Obiektywizm, neutralność, bezstronność – tajemne moce dotychczas gwarantujące powodzenie na społecznym polu walki przestają działać. Dlaczego?

29.03.2021

Czyta się kilka minut

Monique Gray, uczestniczka demonstracji zorganizowanej po śmierci George’a Floyda, San Francisco, czerwiec 2020 r. / JUSTIN SULLIVAN / GETTY IMAGES
Monique Gray, uczestniczka demonstracji zorganizowanej po śmierci George’a Floyda, San Francisco, czerwiec 2020 r. / JUSTIN SULLIVAN / GETTY IMAGES

Wyobraźmy sobie, że po wielu miesiącach przymusowego postu znów siedzimy w restauracji w towarzystwie ulubionej osoby i zastanawiamy się, co wybrać: gnocchi z pesto jarmużowym czy kotleciki z boczniaka na ziołowym purée. „I na co się zdecydujesz?” – pyta ta osoba, pewnie z myślą o tym, że z naszego talerza coś skubnie. Wyobraźmy więc sobie, że na takie z gruntu niewinne pytanie odpowiadamy: „A co to znaczy decydować? I czemu właściwie pytasz?”.

Moglibyśmy się tak odezwać z dwóch powodów. Pierwszy jest szlachetny: bo chcemy zrozumieć, co tu się dzieje. Jaki jest istotny sens sytuacji, w której się znaleźliśmy? Jakiego rodzaju rytuały tutaj odgrywamy? Czym jest komunikacja? Czy istnieje wolna wola? Ale jest i druga możliwość: że wcale nie chcemy tu jeść. Wtedy, wykorzystując repertuar pytań z poprzedniego akapitu, mnożymy wątpliwości i odwlekamy podjęcie decyzji, odsyłając coraz bardziej zniecierpliwionego kelnera aż do momentu, gdy kierownik sali uprzejmie poprosi nas o wyjście albo nasza ulubiona osoba zażąda separacji.

Niełatwo odróżnić jedną z tych motywacji od drugiej – brzmią przecież podobnie, chwilami nawet identycznie, i mają podobne skutki, tak czy inaczej się nie najemy. Jeśli jednak cała ta sztuczka działa, to dlatego, że opiera się na dobrze ugruntowanym przekonaniu: nigdy nie zaszkodzi zrobić kroku wstecz i przyjrzeć się sprawom z dystansu.

Znamy te numery

Literaturoznawca i filozof Timothy Morton w książce „Hyper­objects” (2013) twierdzi: „Przez dwieście lat odgrywanie inteligencji polegało na mówieniu czegoś w rodzaju: »Jestem od ciebie mądrzejszy do tego stopnia, że potrafię spoglądać ponad zwykłymi przedmiotami albo przejrzeć twoje naiwne nastawienie«. Posiadanie racji w filozofii w większości wypadków oznaczało zajęcie pozycji meta”. Teraz to już jednak przeszłość. Uprzywilejowana pozycja zdystansowanego obserwatora – przekonuje Morton – jest dzisiaj nie do utrzymania.

W głównej mierze odpowiada za to kryzys klimatyczny. Sprawia on, że nie da się już wskazać takiego miejsca, które nie sytuowałoby się w obrębie świata dotkniętego globalnym ociepleniem – każde stanowisko i każde działanie wlicza się do całościowego rachunku energetycznego. Ale ważna jest też praktyczna kwestia, która ujawniła się przy okazji ­dyskusji o klimacie (pisali o niej Naomi Oreskes i Erik M. Conway w książce „Merchants of Doubt” z 2010 r.) – mnożenie wątpliwości, kojarzone dotąd z bezinteresownym poszukiwaniem prawdy, stało się narzędziem w rękach tych osób i instytucji, którym zależało na odwleczeniu, najlepiej do świętego nigdy, działań mogących ograniczyć emisję dwutlenku węgla – oraz związany z nią gigantyczny biznes.

Nie z nami te numery – twierdzi Morton i dodaje: „Ci, którzy ze swoich wysokich wież spoglądają na nas, biednych naiwniaków na nizinach, sądząc, że potrafią wszystko przejrzeć, łudzą się najbardziej”. O tym, jak trafna jest ta diagnoza, można się było przekonać w Polsce ubiegłego lata, kiedy najpierw wybuchły protesty po aresztowaniu Margot, a później rozpoczęły się masowe protesty kobiet. Stało się wtedy jasne, że komentowanie wydarzeń z chłodnego dystansu przestało być niewinne, a radykalne hasła wykrzykiwane podczas demonstracji kierowane są nie tylko pod adresem rządzącej prawicy, ale także umiarkowanych, przyzwyczajonych do tego, żeby raczej mnożyć wątpliwości, niż działać pochopnie.

Rok 2020, kiedy na przekór lockdownowi wszystko gwałtownie przyspieszyło, był pewnie przełomowy, ale przecież daje się to odczuć już od dłuższego czasu. Obiektywizm, neutralność, bezstronność, dystans – wszystkie te tajemne moce dotychczas gwarantujące powodzenie na społecznym polu walki – przestają działać. I na niewiele się tu zdadzą liczne zaklęcia – „wojna kulturowa”, „konflikty plemienne”, „polityka tożsamości”, „kultura unieważniania” – jakimi próbuje się zaklinać zmieniającą się rzeczywistość.

Dosłownie

Najłatwiej to dostrzec w języku. Hasło, które jeszcze wiosną, podczas kampanii prezydenckiej, niektórym wydawało się zbyt radykalne: „***** ***” – zaledwie kilka miesięcy później stało się jednym z dwóch głównych zawołań największej fali protestów w najnowszych dziejach Polski. Przekleństwa – naładowane emocjami, agresywne, otwarcie wrogie – stanowiły dotąd przeciwieństwo cywilizowanego zdystansowania. O tej zasadzie próbowały przypominać głosy niektórych publicystów nawołujące do umiarkowania. Odpowiedzią na nie były hasła w rodzaju „Uprzejmie prosimy uciekać prędziutko” – choć czasem można było odnieść wrażenie, że to raczej ruch wykonywany po to, by zdemontować uwewnętrzniony nakaz zachowywania dystansu.

Podobny proces dotyka struktur wyższego rzędu: fikcji, autonomii sztuki (poważnie nadkruszonej na fali ruchu ­#MeToo), ironii – wzorcowej figury dystansu – oraz satyry. W jednym z esejów z tomu „Czuły narrator” Olga Tokarczuk nazywa to zjawisko literalizmem i przeciwstawia je czemuś, co nazywa „krainą Metaksy” – rezerwuarowi mitów, archetypów, postaci, metafor, toposów, symboli i opowieści. Przede wszystkim jednak kraina Metaksy, jak już sugeruje jej nazwa zawierająca kluczowe tu słówko „meta”, jest bezpieczną przestrzenią, w której literalne pytanie „co?” zmienia się – jak podczas naszego obiadu w restauracji – w złożone „jakie to ma znaczenie?”.


Czytaj także: Dariusz Rosiak: Najważniejsze pytanie świata


Jeśliby jednak sprowadzić metaforę Metaksy na ziemię (czy to oznacza jej zliteralizowanie? być może), dałoby się ją pewnie utożsamić z czymś, co francuski socjolog Pierre ­Bourdieu nazywał „kapitałem kulturowym” – zasobem wiedzy i kompetencji dotyczących właśnie mitów, archetypów i metafor. Dostęp do niego uzależniony jest zwykle od innego rodzaju kapitału – tego całkiem (znów literalizm!) dosłownego. Gdyby w ten sposób przeczytać esej Tokarczuk, okazałoby się, że ta okropna choroba literalizmu jest w gruncie rzeczy bronią ubogich – czy na inny sposób dyskryminowanych – którzy nie mają dostępu do dziedzictwa globalnej kultury, więc korzystają z tego, co mają akurat pod ręką. Dosłowności (np. w rozumieniu zapisów prawa – bo co innego pozostaje, kiedy nie można sobie pozwolić na skorzystanie z usług prawnika?). Albo dosadności.

Koniec milczenia

Proszę mnie źle nie zrozumieć: sam uwielbiam pławić się w wątpliwościach. Ta sytuacja z restauracją? Robię tak regularnie. Zresztą mało brakowało, a nie powstałby ten tekst – tak wiele miałem zastrzeżeń. I skoro już go piszę, to też dlatego, żeby o kryzysie dystansu opowiedzieć z dystansu, bo jak inaczej opowiadać?

Nie da się jednak nie zauważyć, że zajmowanie pozycji dystansu jest przywilejem, na który mało kto może sobie jeszcze pozwolić. To nie przypadek, że przesilenie dokonuje się za sprawą protestów w obronie praw kobiet i osób LGBTQ+, a w Stanach Zjednoczonych ruchu Black Lives Matter. Grupy dyskryminowane, usiłując wywalczyć dla siebie pełnię praw obywatelskich, nie mają właściwie innego wyboru, jak tylko naruszać aktualny porządek – właśnie ten, który takiej pełni im odmawia. Nie mogą sobie pozwolić na ironiczny dystans, bo żartować z samych siebie mogą ci, którym nic nie grozi (a dopytywać o pozycje w menu ci, którym nie burczy w brzuchu).

To dlatego przyczyn, dla których pozycja neutralnego komentatora przestaje być przekonująca, należałoby raczej upatrywać w rozwoju ruchów emancypacyjnych, a nie – jak często się powtarza – w powstaniu mediów społecznościowych. Pewnie, modele biznesowe takich platform jak Facebook opierają się na emocjonalnym zaangażowaniu użytkowników. Jednak tę zależność można też odwrócić: to skumulowana społeczna energia, która za sprawą internetu wreszcie znalazła dla siebie ujście, umożliwiła sukces Marka Zuckerberga. Tak czy inaczej, komunikacyjne przyspieszenie sprawiło, że abstrahowanie od społecznej różnorodności przestało być możliwe.

Zresztą zapowiedzi kryzysu pojawiały się już wcześniej. Mniej więcej wtedy, gdy Martin Luther King wygłaszał swoje słynne słowa: „U kresu będziemy pamiętać nie słowa naszych wrogów, lecz milczenie naszych przyjaciół”, rozwijał się postmodernizm – najbardziej wyrafinowane estetycznie wcielenie zasady dystansu, jej łabędzi śpiew, a zarazem gwóźdź do trumny. Pisarze, intelektualiści i filozofowie, badając wydolność metajęzyka, jednocześnie dowodzili, że ten właściwie nie istnieje. A gdyby poskrobać bardziej, to pierwsze poważniejsze symptomy dałoby się znaleźć już w początkach XX wieku. Prawdę mówiąc, cały ten dystans zawsze był delikatną konstrukcją.

Inne prawdy

Pewnie dlatego tak łatwo się go dzisiaj rozmontowuje. Co najmniej dwóm stuleciom rozwoju nowoczesnej metodologii naukowej towarzyszył mit o naukowcach, którzy dzięki heroicznej obojętności (z jaką np. mordują setki szczurów w laboratoriach albo przeprowadzają próby jądrowe) zyskują uprzywilejowany dostęp do prawdy. Miało to być gwarantem, że wiedzy o świecie nie skalają ani subiektywizm, ani ideologia. Jednak tak wyśrubowanym wyobrażeniom nie sposób sprostać, a każdy kolejny dowód na związki naukowców z jakąś grupą interesu (przemysłem farmaceutycznym, sektorem militarnym, rządami państw) nadkruszał wyidealizowany obraz nauki i dawał asumpt do snucia teorii spiskowych.


Czytaj także: Magdalena Nowicka-Franczak: Duma i pouczenie


Tyle że mitologia badawczego dystansu niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, w której naukowcy są zwykłymi ludźmi. Nauka nie dysponuje żadnym uprzywilejowanym dostępem do prawdy, ale jeśli jej osiągnięcia okazują się solidne, to dlatego – jak przypomina w „Epoce człowieka” Ewa Bińczyk – że przez lata wypracowała kilka prostych zasad pozwalających w możliwie dużym stopniu ograniczyć wyniki fałszywe. Te zasady to: podwójna ślepa recenzja i powtarzalność wyników.

Czasem trudno to wyjaśnić. A czasem po prostu niewygodnie, szczególnie jeśli jest się humanistką. Chyba dlatego, gdy kilka lat temu prawica wraz z Kościołem katolickim przypuściły atak na „ideologię gender”, badaczki i badacze pracujący na tym polu, zamiast przyznać wprost, że badania nad kulturową konstrukcją płci mają żródła światopoglądowe (tkwiące m.in. w rewolucji kontrkulturowej lat 60. zeszłego wieku) i cele (budowanie społeczności, która lepiej rozumie własną różnorodność), woleli ukryć się za wygodną opowieścią o bezstronności nauki. Ale to przecież nie mogło zadziałać w przypadku naukowczyń, które po zajęciach na akademii pisały feministyczne felietony. I nie zadziałało: „ideologia gender” wyewoluowała w „ideologię LGBT” i stała się kluczowym elementem kampanii Andrzeja Dudy.

Jeśli nauka potyka się o własne zdystansowanie, to co powiedzieć o dziennikarstwie? W reakcji na ataki prezydenta Donalda Trumpa liberalne media – z „New York Timesem” i „Washington Post” na czele – chętnie chroniły się za mitem bezstronnego dziennikarstwa, którego wyłącznym celem ma być służba prawdzie. Nie wszystkich to jednak przekonywało. W książce „Nienawiść sp. z o.o.” amerykański dziennikarz Matt Taibbi twierdzi, że w pogoni za zyskiem media stworzyły przemysł podsycania nienawiści, który gwarantuje zwiększone zaangażowanie odbiorców, choć kosztem nieodwracalnych podziałów społecznych. Stając się tubą poszczególnych grup społecznych, porzuciły dawny etos dziennikarstwa, które ponad zysk i poklask miało cenić prawdę.

Jednak sam autor co rusz podrzuca argument – choć wcale go nie rozwija – który podważa tę logikę. Otóż dawniejsza – a właściwie ograniczona do kilku powojennych dekad – etyka dziennikarska, oparta na bezstronności i unikaniu emocjonalnego zaangażowania, nie wynikała z jakiejś nadzwyczajnej cnotliwości, lecz była skutkiem stosunkowo niewielkiej dostępności mediów, które w konsekwencji musiały zaspokajać oczekiwania wielu grup społecznych jednocześnie. Gdy jednak – za sprawą rozwoju telewizji, a potem internetu – media się cudownie rozmnożyły, tak że każda specyficzna grupa mogła korzystać z własnych – wtedy wszystko się zmieniło.

Dla mediów prawda nigdy nie była celem samym w sobie, lecz co najwyżej surowcem. Jeśli więc współcześnie są bardziej stronnicze niż przed półwieczem, to dlatego, że bardziej im się to opłaca. Zresztą w Polsce ten krótki moment w historii mediów, kiedy wytworzył się etos dziennikarskiego dystansu, po prostu nie zaistniał. I kiedy dziś redakcje praktycznie nie ukrywają swoich preferencji politycznych, przynajmniej nie musimy się otrząsać z mitu.

Kłopoty nauki i mediów odsyłają wreszcie do tego, jak rozumiemy prawdę. W epoce dystansu można było sobie pozwolić na założenie, że jest ona jedna, niepodzielna i tylko czeka na odkrycie. Dziś coraz lepiej zdajemy sobie sprawę z tego, że prawda jest efektem społecznych negocjacji. A ich kształt coraz mniej przypomina elegancki klub dżentelmenów, którzy nie spierają się o fakty.

Wolne żarty

Ten klub to nie tylko metafora. Odseparowane od codziennego zgiełku miejsca, w których wykształceni i pełni ogłady mężczyźni spotykają się, by powściągnąwszy emocje, wysłuchiwać swoich argumentów i wspólnie wykuwać rozwiązania godne oświeconego rozumu – służyły za praktyczny wzór tego, jak powinna wyglądać debata publiczna, kiedy mniej więcej pod koniec XVIII wieku wymyślano nowe kształty życia społecznego w Europie. Taki etos legł u podstaw większości nowoczesnych instytucji społecznych: nauki i prasy, rynku i literatury. Filozofowie pisali o oddzieleniu podmiotu od świata, pisarze praktykowali romantyczną ironię, a pierwsze pokolenia nowoczesnych konsumentów uczyły się, jak bez zbędnego pośpiechu wybierać pozycje z menu.

Jeśli ten model działał, to przede wszystkim dlatego, że był genialnym narzędziem umacniania status quo. Gwarantował, że spotkania klubu nie naruszą niepożądani petenci: kobiety, dzieci, służący, chłopi, poddani z kolonialnych ­majątków, proletariusze itd. (precyzyjnie tę genealogię nowoczesnych instytucji rekonstruuje Agata Sikora w książce „­Wolność, równość, przemoc”). Od samego światopoglądu ważniejsze było to, o czym rozmawiano najmniej: zamykane na klucz drzwi.


Czytaj także: Jakub Majmurek: Nasz wspaniały świat


Kiedy dziś pomyśli się o tym, że ten model – oprócz tego, że umożliwił loty w kosmos i powieści Gustawa Flauberta – stał również za wyzyskiem kolonii oraz nieposkromioną eksploatacją zasobów naturalnych, chciałoby się krzyknąć po prostu „wypierdalać”. Kłopot polega na tym, że w Polsce jednym z pierwszych, którzy wpadli na ten pomysł, był Jarosław Kaczyński. Całą strategię Prawa i Sprawiedliwości w ostatniej dekadzie dałoby się streścić jako kolejne przekroczenia zasady dystansu: od jawnego rozgrywania emocji po katastrofie smoleńskiej, przez otwarcie propagandową strategię medialną, antyszczepionkowe aluzje w kampanii prezydenckiej czy majstrowanie przy procedurach wyborczych, po zerwanie tzw. kompromisu aborcyjnego. Czy kogoś zszokowały „zdradzieckie mordy” i „kanalie” w ustach posła na Sejm? Nie powinny.

Najlepiej widać tę strategię w ataku Prawa i Sprawiedliwości na instytucję, dla której dystans jest fundamentalną zasadą – sądownictwo. Już od zdobycia władzy jesienią 2015 r. partia Kaczyńskiego metodycznie demontowała mit o bezstronności sędziów, a potem zaczęła instalować własnych funkcjonariuszy aparatu sprawiedliwości, którzy nawet nie musieli już niczego udawać.

Protesty w obronie wolnych sądów, choć pełne entuzjazmu, okazały się równie skuteczne, co badacze kulturowej konstrukcji płci twierdzący, że nigdy nie słyszeli o żadnej ideologii. Bo jeśli atak przypuszczony na sądownictwo mógł się powieść, to również dlatego, że już wcześniej mało kto kupował opowieść o bezstronności sędziów.

To nie Jarosław Kaczyński zamknął epokę dystansu, choć to właśnie on – kto by się tego spodziewał po niemłodym już inteligencie z Żoliborza? – najlepiej w Polsce wyczuł globalne nastroje. A jeśli opozycja okazuje się nieskuteczna w sporze z partią rządzącą, to dlatego, że nie zrozumiała charakteru dokonującej się zmiany. Dotyczy to nie tylko Platformy Obywatelskiej – od swoich początków uparcie wierzącej w polityczną sprawczość neutralności – ale też nowych formacji, Wiosny Roberta Biedronia czy ruchu Szymona Hołowni, który z praktykowania dystansu czyni sedno swojego programu politycznego.

Jasne, takie ruchy dysponują pewnym poparciem – żadna zmiana nie dokonuje się momentalnie i bezpowrotnie – ale wciąż znacznie mniejszym niż partia Kaczyńskiego. I to pomimo kolejnych afer – bo też wpadki mogą kompromitować tych, którzy się od nich zdystansują, ale pozostają nieszkodliwe dla tych, którzy dystans mają za nic.

Trudniej

Po końcu epoki dystansu dyskusje o świecie muszą się skomplikować. Kiedy nie sposób już fantazjować o bezpiecznej pozycji, na którą można by się wycofać, w spory trzeba wkładać więcej energii. Większego wysiłku wymaga np. wyjaśnianie, na czym polega przewaga nauki nad innymi sposobami zdobywania wiedzy, niż naśmiewanie się z nieuków, którzy nie chcą się szczepić.

Francuski filozof nauki Bruno Latour w eseju „Telling Friends from Foes in the Time of the Anthropocene” („Jak odróżnić wrogów od przyjaciół w epoce antropocenu”) sugeruje, żeby na zarzuty tych, którzy uznają naukę za jakiegoś rodzaju lobby, odpowiadać nie umacnianiem mitu bezstronności, ale uczciwym postawieniem sprawy: „Oczywiście, że jest to lobby, lecz pokażcie nam, ilu was jest, skąd pochodzą wasze pieniądze. A skoro już o tym mowa, skoro oskarżacie nas o podleganie wpływom »ideologii«, wyłóżmy karty na stół: w jakim świecie wy żyjecie, gdzie, dzięki jakim zasobom, jak długo jeszcze, jaką przyszłość wyobrażacie sobie dla waszych dzieci, jaki rodzaj edukacji chcielibyście im zapewnić, jakie chcecie im pozostawić krajobrazy” (uzupełniony przekład Ewy Bińczyk).

Podobnie zamiast oburzać się na słowa, które naruszają dobry smak (to jeszcze jedno określenie ze słownika dystansu), moglibyśmy się skupić na poszukiwaniu języka, który poruszałby emocje, ale nie po to, by kogoś wykluczać, lecz by budować bardziej sprawiedliwe relacje. Media zamiast ukrywać swoje światopoglądowe uwarunkowania, mogłyby uczciwie je deklarować. Nie udawać bezstronności, lecz przyznawać, że próbują np. godzić oczekiwania umiarkowanych konserwatystów i progresywnych liberałów. Zmuszałoby to do większej przejrzystości, ale pozwalało też odróżniać – jeśli byłoby co odróżniać – ich agendę od programów partii politycznych.

Te z kolei nie mogłyby już sobie pozwolić na to, by z ironicznym dystansem rozważać każdą kwestię, tak jakby na żadnej im nie zależało; programy polityczne musiałyby się opierać na wyraźnych stanowiskach, za których rzetelność ręczyłaby gotowość poniesienia politycznego ryzyka. Natomiast energię wkładaną przez sędziów w to, aby separować się od świata, można by z lepszym skutkiem zużytkować na konstruowanie bardziej zrównoważonych zespołów zajmujących się wymierzaniem sprawiedliwości.

Porzucenie fantazji o wielkiej odległości dzielącej nas od (reszty) świata mogłoby wreszcie sprawić, że potrafilibyśmy naprawić system globalnych nierówności odziedziczony po kolonializmie, ale też sformułować na nowo nasze relacje z przyrodą. Granice tego, co uznajemy za swoje, musielibyśmy rozszerzyć na globalny ekosystem – a wtedy pewnie z większym przejęciem troszczylibyśmy się o to, w jakim stanie będzie nasz ogródek.

Koniec epoki dystansu wcale nie oznacza, że nie można już wykonać kroku wstecz. Pewnie, że można. Tyle że to po prostu krok wstecz – jedno z możliwych posunięć, potrzebne być może po to, by złapać oddech, ale tak samo zobowiązujące, jak każde inne. Nie daje dostępu do jakiejś szczególnej mądrości ani nie chroni przed udziałem w społecznych sporach. Po końcu epoki dystansu takich wygodnych pozycji już nie ma. Nie jest przez to łatwiej. Padają przekleństwa. Ale przynajmniej wreszcie możemy zjeść ten obiad. ©

MACIEJ JAKUBOWIAK (ur. 1987) jest redaktorem magazynu „Dwutygodnik”. Wydał „Nieuchronny plagiat” (2017), a jesienią, w wydawnictwie Czarne, ukażą się jego „Ostatni ludzie”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Eseista, redaktor wicenaczelny magazynu „Dwutygodnik”. Autor książek „Hanka. Opowieść o awansie” (Czarne, 2024), „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata” (Czarne, 2021) oraz „Nieuchronny plagiat” (Wydawnictwo IBL PAN, 2017). Jego teksty można też znaleźć w „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2021