Koncert na wraku

Dla prawicowej opozycji polityka wobec Rosji stała się elementem polityki wewnętrznej – wręcz figurą narodowej zdrady. Tymczasem niepewna przyszłość UE i niestabilność władzy na Kremlu czynią pytanie o jej przyszłość – pytaniem dramatycznym.

07.01.2013

Czyta się kilka minut

Ktokolwiek czytał opublikowaną niedawno książkę-wywiad z Pawłem Kowalem „Między Majdanem a Smoleńskiem”, musiał zwrócić uwagę, jak w gruncie rzeczy niewiele miał do powiedzenia jej autor o polityce wobec Rosji. Rzecz szczególna, bo według Kowala zasadnicze polskie interesy to Wschód – czytamy u niego nawet proroctwa o końcu Unii Europejskiej, jeśli ta nie rozszerzy się o byłe republiki radzieckie i nie ułoży stosunków z Rosją. Problem w tym, że w książce nie sposób znaleźć choćby cienia sugestii, jak miałoby się to dokonać.

Biorąc pod uwagę, że Paweł Kowal to najwybitniejszy przedstawiciel grupy polityków i analityków stojących za międzynarodowymi działaniami prawicowego rządu lat 2005-07 i prezydenta Lecha Kaczyńskiego w jego aktywności wschodniej (zachodnia zresztą prawie nie istniała), to charakterystyczny brak. Ci bowiem, którzy wagę międzynarodową Polski oceniają według bilansu zwycięstw lub porażek na Wschodzie, zawsze rozbijają się o ten sam kamień: Rosję. Obejść go nie sposób, udać, że nie istnieje, też się nie da, kopać się z nim – to równocześnie bolesne i nieskuteczne. Gdybyż jeszcze można było mieć za plecami potężnego sojusznika lub wsparcie całego ich konglomeratu, ale i tu próżna nadzieja. Sam Kowal przyznaje, że bez wsparcia UE czy USA pewnych rzeczy na Wschodzie zrobić się nie da. Dla Zachodu czasy zimnej wojny minęły, toteż uważa się tam, że interesy są ważniejsze niż wspólnota wartości, lub że są inne, bardziej palące kwestie, w których dialog z Rosją jest konieczny (Iran, Chiny, Afganistan), niż podążanie za polskimi obawami, których Zachód nie podziela, lub nadziejami, z którymi się nie identyfikuje. Co więcej: partnerzy regionalni polskiej aktywności na Wschodzie także się nie rwą do powrotu polityki z poprzedniej dekady – albo rządzą tam już zupełnie inni ludzie i inne partie, albo sparzeni na nieskuteczności tamtej polityki nie zamierzają powtarzać eksperymentu. Kowal uczciwie to przyznaje, mówiąc, że warunki na tyle uległy zmianie, iż tamtej intensywności emocji i planów już powtórzyć się nie da.

PRZY STOLE CZY NA STOLE

Ale przecież nie w Kowalu rzecz i zaprzeszłej polityce, ale w pytaniu o przyszłość stosunków polsko-rosyjskich. Prof. Adam Rotfeld powiedział kiedyś, że przez ostatnie wieki nie mieliśmy tak dobrego momentu w relacjach z Rosją: nie zagraża nam konflikt, utrzymujemy normalne stosunki, a armia rosyjska nie stacjonuje na naszym terytorium. Biorąc pod uwagę, że przez minione 312 lat zaledwie 53 lata byliśmy wolni od obecności żołnierzy rosyjskich, rzeczywiście jest się z czego cieszyć. Tyle że ta definicja dobrych stosunków nie wydaje się zadowalająca dla państwa, które ma choć nieco większe ambicje niż to, by nie znajdować się pod okupacją.

Jeśli Polska chce być w gronie liczących się państw Europy, jeśli chce mieć swoje miejsce przy stole, a nie znaleźć się w karcie menu (jak głosi znane powiedzenie ministra Sikorskiego), musi mieć swoje relacje z Rosją, musi potrafić w nich osiągać korzyści i umieć się twardo bronić, jeśli trzeba. Tym bardziej jeśli jest szóstą lub siódmą gospodarką UE (w zależności od kursu walutowego).

Ale na pytanie, jak można to osiągnąć, nie ma odpowiedzi. Rosja prowadzi twardą politykę wzajemności: sukces w relacjach gospodarczych osiąga się wyłącznie poprzez bilans zrównoważonych korzyści po obu stronach. A to oznacza, że aby np. wywalczyć na rosyjskim rynku miejsce dla polskich firm budowlanych (mających ostatnio poważne kłopoty), trzeba mieć coś samemu do zaoferowania. I tu pojawia się kłopot – boimy się rosyjskich inwestycji, bo podskórnie wiemy, że przy słabościach państwowego aparatu i braku własnych znaczących kapitałów szybko mogłoby się okazać, że Rosjanie realizują swoje interesy w Polsce na skalę przerastającą nasze możliwości ich opanowania. Przykłady Czech, Węgier, nie mówiąc już o Słowacji, pokazują, jak się to może rozwinąć (przy okazji: ulubieniec polskiej prawicy, węgierski premier Viktor Orban, poparł rosyjski projekt gazociągu South Stream, mimo całej swej retoryki, że rządzący przed nim socjaliści wyprzedawali kraj Rosjanom). Otwarcie ruchu przygranicznego z Królewcem było znakomitą okazją do poszerzenia tego kierunku o specjalne przywileje polskich firm czy inwestycji w tej eksklawie. Tymczasem obywatele Królewca masowo przyjeżdżają na zakupy do Polski i korzystają na tym zagraniczni właściciele supermarketów w Gdańsku.

Tradycyjna dla polskiej polityki wschodniej koncentracja na Ukrainie zawęziła nasze doświadczenia w regulowaniu stosunków z Moskwą do prostego dylematu: albo Ukraina jest „po naszej stronie”, albo jest rosyjska. Tymczasem Kijów jako probierz stosunków z Rosją się nie sprawdza – idzie swoją drogą, osuwając się w typowo postsowiecki model państwowości, silnie zakorzeniony społecznie i mentalnie, najwyraźniej nie chcąc odgrywać tej roli, którą przypisywano mu w Warszawie (ale także i w Moskwie).

WIELKI STRACH

Co więc pozostaje? Jak zwykle, po trzystu latach doświadczeń – strach. To obawa przed powrotem imperialnej polityki Rosji wobec Polski była siłą napędową naszej polityki przez ostatnie dwie dekady – od konkurencji o obszar UBL i próby przyciągnięcia tych państw między Bugiem a Smoleńskiem do zachodniej strefy wpływów, po gruzińskie awantury bez żadnych realnych kart w ręku, pozwalających oddziaływać na sytuację wokół tego kaukaskiego państwa. W relacjach wzajemnych pojawiały się na przemian próby oswojenia niedźwiedzia i przełamywania lodów z retoryką zimnej wojny i wizją Rosji jako neoimperialnej potęgi, której musimy się przeciwstawić (najlepiej z dala od polskich granic, czyli gdzieś w przestrzeni postsowieckiej).

Katastrofa w Smoleńsku nadała temu myśleniu dodatkowy impuls, podjęty chętnie przez polską prawicę. To jeden węzeł propagandowo-oskarżycielski: polski rząd ulegający imperialnym Rosjanom, pragnącym wyeliminować Lecha Kaczyńskiego. To figura narodowej zdrady, używana coraz brutalniej do wewnętrznej walki politycznej. Rosja staje się, po raz pierwszy od odzyskania niepodległości przez Polskę, elementem polityki wewnętrznej, co samo w sobie jest dość niebezpieczne. Tego niebezpieczeństwa nie widzą jednak politycy i propagandyści prawicy, stając się figurami w grze, przed którą sami przestrzegają. To dlatego każda próba otworzenia na nowo stosunków z Moskwą przez rząd w Warszawie – znalezienia bezpiecznego pola współpracy wykraczającego poza dotychczasowe formuły – obarczona jest wysokim progiem ryzyka podsypania żaru opozycji prawicowej.

Na szczęście obok wszelkiej polityki działa niezłomny polski prywatny eksporter: od czasu, gdy kryzys dotknął wyraźnie gospodarki państw Zachodu, zwiększa się obrót handlowy z Rosją – gdyby nie surowce, mielibyśmy dodatni bilans handlowy z tym krajem, z tendencją do silnego wzrostu. Polski prywatny przedsiębiorca, już niejeden raz wyrzucany z Rosji, w sytuacji konieczności na nowo potrafi znaleźć sobie ścieżkę sukcesu, poza jakimkolwiek kontekstem polityki państwa, Smoleńskiem itp.

NA GLINIANYCH NOGACH

Tak by to z grubsza wyglądało z polskiej strony. A jak wygląda z perspektywy rosyjskiej? Ktokolwiek obserwuje choćby pobieżnie, co tam się dzieje, widzi wyraźnie, że im bardziej Kreml zaczyna demonstrować swoją siłę i zdecydowanie, zarówno w kwestiach wewnętrznych, jak i zewnętrznych, tym bardziej zasadne staje się pytanie o stabilność systemu politycznego w Rosji. Na pozór wszystko jest w należytym porządku: władza niezagrożona, opozycja marna i rozbita, coraz brutalniej traktowana „prawem i lewym”, państwo skonsolidowane i wciąż demonstrujące na arenie międzynarodowej swoją niczym nieskrępowaną suwerenność, odwołania do potęgi i światowego znaczenia coraz bardziej gromkie. I tak np. wystarczyło, by premier Francji potępił aktora celebrytę za chęć uniknięcia podatków, a oto w blasku fleszy Gerard Depardieu odbiera rosyjski paszport i obywatelstwo. Pytanie: jak to się będzie w przyszłości przekładało na sympatię francuskiego prezydenta do Rosji?

Tego rodzaju zachowań Rosja ma na koncie więcej – wystarczy wspomnieć Syrię, gdzie w opinii międzynarodowej stała się moralnie odpowiedzialna za trwanie reżimu Assada (dokonującego przerażających mordów na zbuntowanym narodzie), a to w imię zaznaczenia własnej, odrębnej polityki na Bliskim Wschodzie, tracąc równocześnie na wiarygodności jako partner do poważnych rozmów o przyszłości tego regionu. Coraz trudniej także Rosji prowadzić zrównoważoną politykę wobec Chin – w dalszej perspektywie grozi jej bowiem bycie surowcowym zapleczem Państwa Środka, z nieuchronnym w takim przypadku stopniowym uzależnieniem od biorcy surowców. Stąd też dramatyczna walka Rosji z projektami liberalizacji rynku gazu w UE oraz z gazem łupkowym. Zachód bowiem jest idealnym biorcą – płaci i nie uzależnia politycznie. Problem w tym, że za jakiś czas może się okazać, iż owszem, płaci, ale rynek UE otworzy się na nowych dostawców, zaś wtedy zadecyduje cena surowca przy pełnej konkurencji. To byłoby zabójcze dla rosyjskiego monopolu gazowego i stabilności finansowej Federacji Rosyjskiej.

Rosja ma także problem wewnętrzny: system, który sami Rosjanie opisują jako zalegalizowaną korupcję w zamian za lojalność wobec Kremla, zaczyna być coraz trudniejszy nie tylko do ukrycia, ale też jako efektywne narzędzie władzy. „Zarabiać w Rosji i żyć na Zachodzie” jako motto okołokremlowskiej nomenklatury zaczyna być społecznie coraz trudniej akceptowalne, a przy załamaniu się dochodów surowcowych może stać się zarzewiem buntu nie liberalnych opozycjonistów, ale zwykłych Rosjan. Toteż najistotniejszym elementem polityki rosyjskiej, któremu zostanie podporządkowane absolutnie wszystko, będzie próba utrzymania władzy w dotychczasowym kształcie przy coraz bardziej niesprzyjających okolicznościach.

Z tej perspektywy problem relacji z Polską, nigdy przecież nie pierwszoplanowy, spada na coraz niższe pozycje. Tym bardziej że oddalone zostało niebezpieczeństwo, które Kreml po rewolucji róż w Gruzji i pomarańczowej rewolucji na Ukrainie diagnozował jako najgroźniejsze: pochód Zachodu na Wschód przy pomocy społecznych rewolucji wolnościowych i instytucjonalnego zakotwiczenia. Wojna w Gruzji i kryzys w Europie zdjęły z agendy jakiekolwiek próby rozszerzenia NATO czy UE o państwa postsowieckie. Tym samym Polska przestała być „lotniskowcem” dla takiej polityki Zachodu (nie dlatego, że sama nie chciała, tylko dlatego że Zachód tę ideę wyrzucił do kosza). Zniknęła więc najpoważniejsza z punktu widzenia Moskwy groźba, każąca Polskę traktować jako państwo frontowe własnego bezpieczeństwa.

Nie oznacza to jednak zmniejszenia asertywności wobec Polski. Historia wraku prezydenckiego samolotu jest najlepszym przykładem, że jeśli coś można utrudnić, nie ma powodu, by tego nie robić...

Niemniej do tej pory polityka rosyjska cofała się przed jakąkolwiek wyraźniejszą próbą naruszenia swoich granic na zachodzie. Dobre stosunki z Europą wymagają obniżania poziomu napięcia, a nie budzenia niepokoju co do geopolitycznych intencji rządzących na Kremlu. Trzeba przyznać, że Putin – jeśli się odejmie retorykę, jaką puszcza w ruch przy byle okazji – konsekwentnie przestrzegał linii demarkacyjnych między UE, NATO i FR, testując czasami ich stabilność, lecz nigdy nie posuwając się do ich kwestionowania. Za dużo by Rosja straciła na takiej próbie, nie mówiąc już o tym, że zwiększałoby to ryzyko „buntu bojarów”, którzy swoje konta, nieruchomości i firmy rozliczeniowe posiadają przecież w państwach NATO i UE, a nie w Chinach.

EUROPA KRUCHA JAK PUTIN

Można więc dojść do wniosku, że pomimo utrzymującej się nadal bezradności polskiej polityki wobec Rosji, status quo nie jest takie złe – oni się nami zanadto nie interesują, my na nich nadal nie mamy pomysłu, ale w codziennym życiu nam to nie przeszkadza. Można tak powiedzieć, gdyby nie dwie okoliczności, które mogą zmienić ten obraz.

Pierwsza z nich to pytanie o spójność polityczną i gospodarczą Unii Europejskiej. Zbyt często pojawiają się scenariusze jej rozpadu na strefę euro (w całości lub z pozbyciem się najbardziej niewygodnych krajów) i zewnętrzny krąg, przebiegający peryferiami tego, co kiedyś było całością. Za tymi scenariuszami kryją się jednak twarde fakty z dziedziny ekonomii i zdolności zarządzania wspólną walutą przy braku jednorodności politycznej. Zmiana taka stawiałaby państwa „na zewnątrz” w pozycji radykalnie odmiennej od tej, jaką uzyskały po rozszerzeniu Unii. W tym ujęciu Zachód nadal mógłby zachować spójność, ale już w znacznie mniejszym gronie, i tym samym identyfikacja takiego grona z problemami państw „na zewnątrz” drastycznie by spadła.

Dla Europy Środkowej oznaczałoby to marginalizację, także w wymiarze problemów bezpieczeństwa. Gwarantem uniknięcia poczucia zagrożenia staje się wtedy automatycznie Berlin, i tylko on, bo tylko on posiada wystarczającą siłę własną i instytucjonalną. To z kolei oznacza, że punkt ciężkości polityki przesuwa się na relacje bilateralne: witajcie w świecie koncertu mocarstw (i ich akolitów). Dla Europy to bardzo niebezpieczna ścieżka.

Drugi element to przyszłość samej Rosji – jej polityczna stabilność. Można za systemem Putina nie przepadać i słusznie uważać go za pomieszanie autorytaryzmu nowej generacji z sowiecką komponentą, ale – jak to było wyżej wspomniane – ten system jest oparty na kooperacji z Zachodem i eksploatacji wewnętrznej. Przy wszystkich jego negatywnych cechach sprawdził się w jednej kwestii: nie kwestionuje przebiegu linii demarkacyjnych między rozszerzonym Zachodem a Rosją.

Czy tak będzie nadal, gdy system Putina zacznie się chwiać? A gdy upadnie, to w jaki sposób? I kto będzie następcą i dziedzicem? Czy nadal będzie chciał szanować linie demarkacyjne? Gorsząca dla Zachodu przebieranka między Miedwiediewem a Putinem w szatki to prezydenta, to premiera jest dowodem na nierozwiązanie systemu sukcesji, na brak jakiejkolwiek alternatywy (przedtem je starannie wypleniono) przy pogarszającej się perspektywie stabilności systemu.

Na przestrzeni ostatnich dwóch dekad Rosja przeszła znaczącą zmianę od multietnicznego państwa „obywateli sowieckich” do państwa coraz bardziej nacjonalistycznego, z „Rosją dla Rosjan” jako coraz wyraźniej słyszalną emocją społeczną (nie bez zasługi propagandy obecnych lokatorów Kremla). To także słychać w polityce wewnętrznej, również z szeregów opozycji. Nie byłbym pewny, czy dotychczasowa polityka – „retorycznie potępiamy, praktycznie współpracujemy z Zachodem” – utrzymałaby się, gdyby ta tendencja doszła do władzy.

KIERUNEK KRÓLEWIEC

Jeśli nałożymy na siebie obie przytoczone wyżej niestabilności, otrzymamy nie tyle niepokojącą prognozę, ile imperatyw do działania. Nawet na krótką metę Polski już nie stać na kontemplowanie wygodnego czasu przejściowego, kiedy można nie mieć polityki wobec Rosji i czekać na kolejne zmiany instytucjonalne w UE. To czas decyzji. Decyzji, jak stworzyć taką politykę gospodarczo-społeczną wobec Rosji, która ma szansę przetrwać niestabilność systemu i przynieść nam wymierne korzyści, nie budząc obaw Kremla. Będę się upierał, że należy takiej polityki szukać w „okolicach” Królewca. To także czas decyzji, czy jesteśmy gotowi ponieść koszty wejścia w ścisłe centrum UE w imię zakotwiczenia naszego politycznego istnienia jako jednorodnej z Francją i Niemcami przestrzeni Europy. Z Francją i Niemcami, a nie z samymi Niemcami.

Jeśli uchylimy się od tych decyzji, przestraszymy się wyzwań i kosztów, może wrócić strach o wiele większy. Taki, którego już nawet nie chcemy pamiętać.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2013