Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Miarę kłopotów, których doświadczamy w trakcie budowania od nowa stosunków z Rosją, pokazują ostatnie komentarze wokół uchwały Dumy o uznaniu Katynia za mord stalinowskiego totalitaryzmu. Jeszcze dwa-trzy lata temu takie wydarzenie byłoby nie do pomyślenia, a gdyby się zdarzyło, wiwatom nie byłoby końca.
Niechciany przełom
Teraz lider opozycji Jarosław Kaczyński mówi, że to za mało - Rosjanie powinni uznać swoją winę, przeprosić i wypłacić odszkodowania. Przeciw temu stanowisku zaprotestowała część środowisk Rodzin Katyńskich. Od trzech lat pracuje wspólna grupa ds. trudnych, w sprawach Katynia - w porozumieniu z rodzinami pomordowanych. Żelaznym polskim argumentem na tym forum było stwierdzenie, że stronie polskiej nie chodzi o odszkodowania, lecz o rehabilitację i prawdę. To właśnie otworzyło drogę do zmiany stanowiska Moskwy, obawiającej się jak ognia roszczeń finansowych, za którymi mogą pójść roszczenia wszystkich narodów będących ofiarą stalinowskiego terroru i genocydów.
Realny wybór był taki: albo rezygnujemy z odszkodowań, ale Rosjanie przestają wreszcie kłamać, albo chcemy odszkodowań, ale wtedy Rosja będzie się chować za stalinowskie wyroki i specyficzną wersję historii. Jarosław Kaczyński, domagający się pieniędzy za Katyń, doskonale wie, co czyni - próbuje wywołać w Rosji falę nieufności powstrzymującą proces ocieplania stosunków. Dlaczego? Bo doskonale zdaje sobie sprawę, że zmiana relacji między Warszawą a Moskwą unieważnia nie tylko całą retorykę jego formacji, ale i politykę jego brata. Polska, która nie prowadzi "historycznego sporu" z Rosją, to niemożność mobilizowania obywateli odwiecznym zagrożeniem w sytuacji, kiedy nie ma się innych narzędzi oddziaływania.
Z Rosją mamy i będziemy mieli wiele pól sprzecznych interesów. I nie wiadomo, czy uda się rozstrzygnąć je na naszą korzyść. Ale gdy znika kontekst "walki o wszystko", łatwiej jest i rozmawiać, i wygrywać. Wobec różnicy potencjałów, gra z Rosją w "albo - albo", z punktu widzenia interesów Polski, jest przeciwskuteczna...
Punkt wyjścia
Jakiś czas temu porównałem na łamach "TP" wyzwania stojące przed Polską na arenie międzynarodowej do konieczności prowadzenia równocześnie partii szachów i kolejnych rund bokserskich. Unia Europejska, wraz ze swoją metodą rozdrabniania fundamentalnych sporów na techniczne problemy, rozwiązywane krok po kroku, to właśnie szachownica, na której Warszawa musi dobrze rozegrać swoją partię. O pieniądze, o zdolność koalicyjną, o wpływy instytucjonalne. Na samym końcu przychodzi prestiż, ale jeśli się zbyt wcześnie sięgnie do argumentacji prestiżem - nie posiadając dostatecznej siły - klęska jest tym bardziej spektakularna. Negocjacje nad Traktatem Konstytucyjnym, prowadzone przez braci Kaczyńskich, są nadal nieprzemijającym dowodem prawdziwości tego niebezpieczeństwa.
Ale na Wschodzie było już zupełnie inaczej. Na ringu ustawionym między Morzem Bałtyckim, Czarnym a Kaspijskim Polska miała za konkurenta zawodnika wagi ciężkiej, który z brutalności w walce o własny prestiż uczynił znak rozpoznawczy swojej polityki wewnętrznej i zagranicznej. Polska polityka (i stojące za nią idee, wypracowane jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym) próbowała się stać realną konkurencją dla Rosjan w obszarze b. ZSRR, traktując obecne wcielenia państwa rosyjskiego analogicznie do czasów zimnej wojny.
Problem w tym, że oprócz Warszawy nikt na Zachodzie nie chciał uznać tej racji działania, a sojusznicy do takiej polityki okazywali się albo dramatycznie słabi, albo istnieli zaledwie do następnych wyborów prezydenckich lub parlamentarnych. Będąc równocześnie w dwóch porządkach - zachodnim technicznym dyskursie i wschodniej konkurencji o prestiż - przegrywaliśmy i jedno, i drugie. Dla kraju położonego między Niemcami - motorem UE - a Rosją - punktem ciężkości polityki na Wschodzie - było to coraz bardziej dysfunkcyjne i niebezpieczne. Skutkiem ubocznym takich działań była bowiem postępująca izolacja i niezrozumienie na Zachodzie, co z kolei dawało coraz większą swobodę manewru Rosji.
Jeśli do tego dodamy narastającą obojętność USA wobec europejskich (i wschodnioeuropejskich) problemów, odejście od takiej polityki stało się wręcz koniecznością.
Poza Polską
Ale zmiana ma nie tylko kontekst polski. Dla Rosji, osłabionej kryzysem, czekającej na kolejną ryzykowną zmianę władzy na Kremlu, stosunki z Europą znów stały się priorytetowe. Jakiś czas temu Rosjanie odgrażali się, że nie potrzebują już Zachodu jako kupca ich surowców, skoro Chiny z powodzeniem zassą wszystko, co Rosja ma do zaoferowania w tej dziedzinie, a rosyjscy urzędnicy okazywali wręcz manifestacyjne lekceważenie UE jako instytucji. Kryzys zweryfikował te mrzonki, a do tego mimo starań rosyjskich kostium imperialno-stalinowski, w który tak lubili się przebierać różni kremlowscy politycy, okazywał się z biegiem czasu coraz bardziej krępujący.
Nie sposób nie wspomnieć tu o katastrofie smoleńskiej, której skutkiem ubocznym stała się powszechna, wręcz globalna świadomość Katynia i związane z tym uwikłanie Kremla w zaprzeczenie zbrodni. Pierwsze symptomy zmiany wystąpiły zresztą wcześniej: przemówienie Putina na Westerplatte w 60. rocznicę wybuchu wojny, mimo że dla polskich uszu brzmiało nijako, jak na warunki rosyjskie było krokiem naprzód w stosunku do gloryfikacji Stalina jako "efektywnego menadżera państwowego". Rosja z wolna zaczęła rozumieć, że bez destalinizacji nie można liczyć na bezkonfliktowy rozwój stosunków z Zachodem, nadwyrężonych po wojnie w Gruzji w 2008 r. Coraz pilniej potrzebowała partnera do ratowania stabilności przed kolejnymi falami kryzysu i dla budowania równowagi z Chinami.
Bo tymczasem zaczęła do polityków kremlowskich docierać oczywista prawda: Chiny jako partner handlowy Moskwy, bez zbudowania przeciwwagi, mogą się okazać zbyt silne. Żeby nie okazało się w przyszłości, że nad Amurem Rosjanie stoją osamotnieni oko w oko z chińskim smokiem, potrzebne jest zacieśnienie stosunków z UE. Oczywiście najchętniej z wiodącymi krajami, w ramach polityki, o której dyplomacja rosyjska marzy od dawna: europejskiego koncertu mocarstw. Ale mimo powtarzających się co jakiś czas incydentów, takich jak spotkania w Douville (szczyt rosyjsko-francusko-niemiecki), siła instytucjonalnego zakorzenienia "wiodących partnerów" w UE jest na razie na tyle mocna, że nie sposób lekceważyć mechanizmów unijnych, jeśli chce się kooperować gospodarczo i politycznie z Europą. Wygaszenie dotychczasowej polityki "gry o prestiż" z Polską stało się dla Rosji koniecznością - jednym z narzędzi osiągania celu. Dla Polski z kolei "bycie narzędziem" w sytuacji, gdy Rosjanie na mocy własnych kalkulacji - bo przecież nie w wyniku gwałtownego przypływu uczuć... - zmuszają się do poprawy stosunków, jest okazją do wygrania tego politycznie i na Wschodzie, i na Zachodzie.
Bilans
Otwarcie nowych stosunków Polska-Rosja to splot okoliczności. Są w nich te tragiczne, jak kompleks smoleńsko-katyński, wewnątrzrosyjskie i te wynikające z dynamicznie zmieniającej się koniunktury strategicznej w skali globu (kryzys, Chiny). Nadchodząca wizyta prezydenta Miedwiediewa jest kolejnym, logicznym krokiem na tej drodze.
Ale nie wiemy, co jest na końcu szlaku politycznej odwilży. Jeśli Zachód z Rosją pewnego dnia zechce określić na nowo i w porozumieniu kształt bezpieczeństwa kontynentu, i do tego oprzeć je na gospodarczych podstawach - musimy być przy stole i pilnować, by nie stało się to naszym kosztem. Z naszego punktu widzenia temu właśnie służy polityka odmrażania stosunków z Moskwą. Bo przy całym historycznym uwikłaniu, przy całym zdominowaniu polskich lęków Rosją - rzeczywistym problemem naszej przyszłości jest Zachód. I to on jest punktem odniesienia w pojednaniu między Rzecząpospolitą a Federacją Rosyjską.