Kołysać się wśród fal

Królestwo kajaka kończy się na granicy litewskiej; na Litwie mamy bezkrólewie, za nią stopniowo do głosu zaczyna dochodzić canoe. Na Łotwie kajaków na rzece widuje się mało, w Estonii niemal wcale - wkraczamy tu już do umownej Skandynawii; kiedy dawno temu w Szwecji uparłem się płynąć kajakiem, patrzono na mnie jak na wariata, równie dobrze mogłem prosić o wannę...

07.08.2006

Czyta się kilka minut

fot. D. Sawicka /
fot. D. Sawicka /

Miłość do kajaka należy do polskiej tradycji. Ja myślę na przykład o Miłoszu albo o dawnych filmach (dziewczęta płyną kajakami po Wiśle, śpiewając "Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal"), albo o ślicznej książce Newerlego "Za Opiwardą, za siódmą rzeką"; źródeł jest zapewne wiele, prowadzą najczęściej do czasów przedwojennych. Darek z firmy "Szot" w Augustowie, który przewozi nas do krajów bałtyckich, produkował sam canoe (znakomite, na Łotwie ich nam zazdrościli), ale przestał.

- Polacy zdecydowanie wolą kajaki - mówi - zwłaszcza na krótkie wycieczki.

My rozumiemy Skandynawów. Kiedy sześć lat temu, po dwudziestu latach kajakowania (w tym samym, malutkim składzie), przesiedliśmy się z przymusu na canoe (w wypożyczalni zabrakło kajaków), czuliśmy się jak wysadzeni z siodła. Dzisiaj za nic w świecie canoe (jak to się do licha pisze? jak to się wymawia? nie bardzo wiemy) byśmy nie porzucili. Względy praktyczne - łatwość i szybkość pakowania rzeczy, więcej miejsca, bardziej naturalna pozycja siedząca - są istotne, lecz dla ducha najbardziej liczy się może inny ruch wiosła. Tutaj zagarnia się wodę z jednej strony gestem spokojnym, niemal skrytym; pióro pozostaje blisko powierzchni, nie wbija się w rzekę gwałtownie z góry, lecz niemal ją głaszcze. Kontakt z rzeką jest bliższy, ramiona nie mdleją, nie domagają się przerwy, ciało wpada w trans powtórzenia, powtórzenie jest magiczne, jeśli tylko uzna się jego władzę - nie, niczego innego nie będzie, zawsze to samo, lecz to samo jest całym dobrem, które może się nam zdarzyć. Kajakarz musi nieco walczyć, nieco rzucać się ciałem, przechylać, gwałtowniej opuszczać wiosło, co jakiś czas wiosłowanie przerywać; energia jest większa, tempo szybsze, lecz braterstwo z rzeką i poczucie harmonii nieco mniejsze.

Kajak i canoe należą do klasyki wodniactwa; poza tym na Litwie i Łotwie ludzie pływają czym się da. Przeważają różnego rodzaju pontony, zabawki i prawdziwe do desantu; niektóre są potężne, z sowieckiego demobilu. Nazywamy je "wchod-wychod" od napisów umieszczonych z przodu i z tyłu, wskazujących kierunek wsiadania i wysiadania. Ich pomarańczowe cielska z nadętymi kopułami uginają się pod ciężarem pasażerów i bagażu, wehikuł przesuwa się statecznie, poddany kaprysom prądu, niekiedy obraca wokół swej osi, wszystko zdaje się nieco przypadkowe, wobec kajaka i canoe bękarcie. Czasami do "wchoda-wychoda" doczepiony jest mały pontonik, konik juczny, obładowany dodatkową wódką, piwem i konserwami. Z canoe częściej dochodzi język łotewski (lub niemiecki), z "wchoda-wychoda" rosyjski, nierzadko głośny i rubaszny. Czekamy, aż przepłyną, aż skończy się weekend, w naszym długim trwaniu - bo spływamy niemal miesiąc - sobota i niedziela to jedyne dni mniej świąteczne.

Na ostatnim, turystycznym odcinku pięknej łotewskiej Gauji, którą płynęliśmy w tym roku, weekend jest bożym dopustem i ma się po nim myśli cioranowskie. Po co ta cała ewolucja, po co zwierzęta oderwały się od roślin, a ludzie od zwierząt; człowiek oznacza hałas i śmieci. I oczywiście może wypić więcej niż wielbłąd. Rzeka w tym miejscu wygląda w poniedziałek jak zniszczona tabula rasa, fura butelek i puszek rozkrawa ją bezgłośnie, a porozrzucane jednorazowe różowe materace made in China (oto cena globalizacji) zdobią ją jak kwiaty zła. Na szczęście łodzie asenizacji (młodzi ludzie zatrudniani, jak się domyślamy, przez tutejszy Park Narodowy) czyszczą od poniedziałku brzegi, zbierają, na ile się da, odpadki, rzeka wraca do swej niewinności. Biwaki - bardzo dobrze tu utrzymane, lepiej niż na Litwie, choć gorzej niż w klinicznie czystej, jak nam się zdaje, Estonii - znowu odzyskują oddech, do następnego weekendu. Sami biwaków unikamy jak ognia, za mała z ich wygolonych pól osmoza z rzeką, uciekamy w krzaki, a gdy się da pod prąd w dopływy, gdzie nikt nie zagląda. Staramy się stłamsić w sobie człowieka, nie zostawiać żadnych śladów, pobierać od rzeki przezroczystość, nie widzieć innych i nie być widzialnym. Bunt cokolwiek śmieszny, wozimy przecież kilogramy cywilizacji, nawet krzesełka pod sterane od całorocznego pisania kręgosłupy. Prometeusz (to jego za Cioranem obarczamy winą za śmieci) by z nami nie wytrzymał, rzeka (płynie tak bezwzględnie) uczy, że nie ma co się czepiać bogów, u zarania wszystko zostało dobrze pomyślane, katastrofa zaczęła się później.

***

Lepiej jest zawsze pływać bliżej źródeł; rzeki są małe (niekiedy, jak w tym roku, niemal bez wody), puste, zdaje się, że jesteśmy u zarania rzeczy i że wszystko zaczyna się od nowa. Jest ciężko, dużo przeszkód, zwalone drzewa (bobry nie mają weekendów), lecz wspaniale cicho, tylko nocą kazek ryczy jak wcielona melancholia; przez tydzień nie napotykamy nikogo, żadnego kajaka ani canoe, nie mówiąc o pontonie z wódką, który tu nie wpłynie. Rośniemy powoli wraz z rzeką, żywimy się jej kilometrami, nabieramy sił. Przewozimy cały dobytek, pakowanie trwa godzinami, zawsze patrzymy z wyższością na ludzi płynących na pusto, obsługiwanych przez samochody jadące z biwaku na biwaku. Co oni, kurde, wiedzą o spływie! Spływ parodniowy jest tylko wycieczką, wypoczynkiem na łonie przyrody, miesięczny - całością, życiem przeżytym na nowo, budowanym raz jeszcze, krok po kroku. Pierwsze uderzenie wiosłem oznacza urodziny i z biegiem lat ta metafora traci dla mnie przenośność. Uderzenie ostatnie, consumatum est, zwiastuje kres kolejnej inkarnacji, koniec historii, jeszcze tylko jedenaście miesięcy i będzie można narodzić się na nowo.

Jeśli tylko znajdziemy rzekę. Zaczynamy się martwić; wszystkie wielkie rzeki w Polsce przepłynęliśmy, poza tym stały się wodnymi autostradami. Przenieśliśmy się na Litwę; gdy tu zaczynaliśmy spływy cztery lata temu, czuliśmy się niemal odkrywcami, w zeszłym roku staliśmy w korku na zakręcie Świętej. Uciekamy na dalszą Północ, liczymy na Białoruś, rzeki przetrwają przecież Łukaszenkę, tylko kiedy?

Na pytanie: dlaczego spływ, a nie, dajmy na to, góry czy tropiki, mamy same dobre odpowiedzi, tyle że nie umiemy ich sformułować. Powiedzmy tak: rzeka nie jest z tego świata. Świat nam znany pozostaje na górze, nad głowami. Nadbudowany, uformowany raz na zawsze, poważny. Rzeka plącze mu się pod nogami, przyjemność bycią z nią (bycia nią) jest nieco dziecinna, czy też wywrotowa na dziecięcy sposób. Jak dzieci wchodzące pod stół, na którym urzędują dorośli biesiadnicy, odkrywamy inną rzeczywistość, niby podobną, lecz odrębną, odkształconą, niezależną. Rzeka zmienia w sposób fizyczny punkt widzenia, rozpruwa zwykłą perspektywę i zyskują na tym wszyscy, ona sama i ziemia nad nią.

Wyjście na most, do wsi, jest krokiem w egzotykę, świat na górze przez swą nieobecność został na nowo zaczarowany, wzywa znowu do odkrycia, z szarego znowu zrobił się kolorowy. Ruiny dworków i pałacyków tchną świeżą nostalgią, domy zdają się ładniejsze (na Łotwie porządniejsze niż na Litwie, tylko czasem kłują oczy te straszne sowieckie budynki), sklepy istotniejsze (zimne piwo - a na Łotwie mają pyszne piwo białe; świeży chleb, ale od łotewskiego wolimy litewski, bałtycką specjalność: śledzie, ale od łotewskich wolimy litewskie, zwłaszcza te ze specjalnie przygotowaną kapustą przypominającą w smaku orientalne wodorosty, całość zwie się Alleluja; słynny czarny balsam z Rygi, ale wolimy od niego równie słynny litewski likier Suktinis). Wszystkie te widoki sprawiają nieoczekiwaną radość, lecz wiemy, że prawda mieszka teraz niżej, że życie toczy się pod mostem, że jesteśmy tu na górze tylko przechodniami. Nie jest to wiedza natchniona i mistyczna, żadnych platońskich idei powrotu do bytu autentycznego; to raczej wiedza figlarna, choć tylko dla wtajemniczonych.

***

Łotwa, Łotwa, mówią, a ja Łotwy nie widziałem. Spędziliśmy tam miesiąc, Łotwy niemal nie zauważyliśmy. Kiedy wpływa się w tak dobrą, samotniczą rzekę jak Gauja dnia pierwszego i wypływa 400 kilometrów dalej dnia ostatniego, nie widzi się kraju. Wszystkie rzeki, a ta w szczególności, prowadzą własne, niezależne życie. Zostajemy w nie wpuszczeni jak w zamknięty obieg i wyjęci po paru tygodniach, znamy kolory nadbrzeżnej gliny (z czerwonej i niebieskiej robi się świetne makijaże), znamy barwne niuanse tutejszych nadbrzeżnych skał tworzących miejscami wspaniałe kaniony, nie znamy architektury, szyldów, reklam. Z Litwy, na czterech poprzednich spływach, widzieliśmy trochę więcej. Więcej ludzi, więcej mostów, przysiółków, sklepów, więcej historii w nazwach, częstokroć polskich. Estonia na znanym nam fragmencie nie wysyła żadnych znaków - nie licząc (choć pewnie mówi to niezwykle dużo) błyszczącej siekiery na biwaku, przygotowanego drzewa na ognisko, żelaznego grilla i garnków, otwartego domku z materacami, wszystko z myślą o kolejnych.gościach, którzy z pewnością niczego nie zniszczą, nie ukradną. Łotwa, nieco bardziej od Estonii zaludniona, wysyła znaków niewiele więcej. Domyślamy się po nich jej najnowszych dziejów wyjątkowo metonimicznie. Grupka chłopców pomaga przenieść nasze canoe przez zwały kamieni, tylko jeden mówi po rosyjsku. Lecz mówią po rosyjsku wszyscy napotkani dorośli. W pewnym miejscu rzeka na przestrzeni czterdziestu kilometrów wysycha niemal kompletnie, co dziesięć kilometrów stoi tu mała zapora wodna, świeżo wzniesiona - niestety fundusze europejskie zostały maksymalnie wykorzystane. Niestety, bo w okresie suszy zapory nie działają i płynąć się nie da. I po ich zbudowaniu łosoś przestał tu dopływać z Morza Bałtyckego. Z opresji ratuje nas piekarz. Daje chleby i przewozi swą furgonetką. Nie chce pieniędzy, ani za chleby (są biologiczne), ani za przejazd. Z radia leci muzyka rozrywkowa, połączenie niemieckiego marszu z rosyjskim ludowym zaśpiewem, rytmiczne ni to ni sio, źle służy Łotwie. Wykorzystanie funduszy europejskich rzuca się w oczy w ciągu kilku godzin powrotu. Drogi są dobre, przed nawet małymi miastami powstają (także na Litwie) obwodnice. Ale stare nie śpi. Policjanci, którzy zatrzymują naszego przewoźnika za przekroczenie szybkości, żądają astronomicznego mandatu. Trzeba jechać długie kilometry nie wiadomo gdzie, płacić w banku (nowy przepis od dwóch lat, mandat opłaca się wyłącznie w banku), wracać, słowem, do Polski się dzisiaj nie zajedzie, tym bardziej że kierowca nie ma karty płatniczej. Nieprzekupni, bezkompromisowi. Oczywiście do czasu. Przy okazji pytamy po rosyjsku o Europę. Lepiej? Może za dziesięć lat, dla dzieci, na razie jest tylko gorzej. Nawet gorzej niż za Sojuza.

***

Ciężko się rozmawia, nie tylko tu po rosyjsku, także po powrocie, w domu. Ciało jest lekkie, skoczne, z łatwością wbiega tam, gdzie przed wyjazdem człapało, lecz język przez ten miesiąc zdążył zastygnąć, umościć się w naszym grupowym slangu, dla innych nudnym i niezrozumiałym, odzwyczaić od dyskursu, na rzece niepotrzebnego, coraz bardziej, gdy przybywa nam lat, niepotrzebnego. Opowieści o tamtej stronie, o tamtym "pod spodzie", z którego się wyszło, o tym, co się przeżyło, zdają się zbędne, raczej należą do milczącego gatunku "Bo ja, mirzo, widziałem". Wraz z milczeniem rośnie powaga; kiedyś myślałem "wakacje", dziś już myślę "życie", dziś już wiem, że pierwsze obrazy, które piach przyjdzie kiedyś wyżreć z oczu, zawierać będą rzekę i nas na niej (Dorotę, Lenę,Ewę, Olka, Andrzeja, święte dla mnie imiona), coraz bardziej przezroczystych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2006