Jeleń w rzece

Rzeka to nic innego jak płynna postać czasu. Tocząca o nim wciąż te same wieści. Taki jest największy dar, jaki przynosi spływ.

26.08.2019

Czyta się kilka minut

Rzeka Narewka, Białowieża / STANISŁAW CIOK / FORUM
Rzeka Narewka, Białowieża / STANISŁAW CIOK / FORUM

Nie jest trudno wstąpić do tej samej rzeki, zwłaszcza gdy wiosłuje się od późnej komuny i miało dość czasu, by poznać na wylot dostępne akweny; trudniej jest wstąpić do tego samego tekstu. O kajakowaniu już na tych stronach sporo pisałem, ale młodzież redakcyjna wciąż pyta o wioślarskie nowości, czy o to, jak zorganizować tygodniowy i powszechny spływ integrujący.

No właśnie, nie integracyjny, tylko integrujący – z ludźmi, z przyrodą, z bytem jako takim, z własnym ciałem, z piaskiem nabrzeżnym i sosną na skarpie, ze wszelkimi zwierzętami. Wiele jest możliwe; pióro (wiosła) jest cierpliwsze od papieru, każde jego zanurzenie powoli oczyszcza teren, czyli stajnię Augiasza, którą nosimy w głowie przez rok, żyjąc na suchym, aby do pierwszego, aby do następnego wydania, aby do następnych zakupów, do następnej kawy, whatever.

NA PRZYKŁAD TEN JELEŃ, BARDZO ZINTEGROWANY. Tak przez nas uwewnętrzniony, że od miesiąca wciąż o nim gadamy, opowiadamy innym. Słaba to jednak opowieść dla tego, kto nie widział jego oczu; może „Krzyk” Muncha najlepiej przybliżyłby ich widok. Munch albo coś podobnego, a kind of.

Wyskoczył niespodziewanie między nasze dwa kanu wieczorową porą; krótki rumor na brzegu i nagle on, na środku rzeki. W pędzie ucieczki, nie, dwóch ucieczek. Najpierw przed Wielkim Złym, a teraz dodatkowo przed nami, zapewne niewiele w jego odczuciu lepszymi. Miotający się przez chwilę z pytaniem: kto straszniejszy? I przez chwilę zmieniający kierunek brodzenia czy raczej już płynięcia, by w sekundę później postawić na strach pierwszy, ważniejszy. Przeleciał tuż obok nas, miał ślepia wszystkich uciekających od zarania świata, wyskoczył na wysoki brzeg po drugiej stronie, dwa razy lekko się potknął, osunął jakby psychicznie, bo strach był silniejszy od ciała, wreszcie zniknął wśród drzew.

Pościg był już w rzece, Wielkie Zło nadciągnęło, bies nie bies, nie całkiem w każdym razie wilk, choć do wilka było blisko, już brodził, już płynął niezdarnie przez prąd całkiem tu rwący, sapiąc ponad miarę; sapanie psa jest zawsze ponad miarę. I tym razem brzmiało tak rozpaczliwie, że aż chciało mu się pomóc, poprawić psu płynącemu pieskiem jego niewygodną tautologię. Wygramolił się na brzeg, od razu szukał tropu, ledwo żywy, zziajany, lecz wciąż zawzięty. Cała zawziętość świata, stężona, gęsta, lepiąca. Nie trzeba było tamtego wieczoru czytać czy słuchać wiadomości, one już tu były. Jeszcze jedno walnięcie nosem o podściółkę, o gałązki, jeszcze jeden wdech, niuch na lewo i na prawo, i już złapał zapach, poleciał za jeleniem.

Run, jeleniu, run! Leć w bezpieczną knieję, pędź do matecznika, bohaterze, nasz bohaterze!

DO KOŃCA SPŁYWU – I PÓŹNIEJ – PYTALIŚMY SIEBIE, CZY JELEŃ ZDOŁAŁ UMKNĄĆ; były szanse, dzięki rzece zyskał na czasie. Pytanie rozrosło się do gardłowych wymiarów: czy czystość i niewinność ujdą cało? Czy uspokoją się oczy szeroko otwarte? W blasku ogniska dzieje łatwo się skracają do wiecznego teraz, łatwiej czuje się całość i myśli globalnie; cienie są trwalsze, płomienie mają pradawną pamięć, jaskinie to nieodległa historia. Uciekano zawsze. Gdyby z myślą o tym dało się stworzyć – fantazyjna hipoteza poetycka – interaktywną mapę ludzkich i zwierzęcych poruszeń przez całe trwanie świata, ujrzelibyśmy miliardy kropek oddalających się, odrywających od skupisk. Ludzkie i zwierzęce istnienie z punktu widzenia motoryki jest ciągłym ruchem odchodzenia, odbiegania. Wymknięcie się należy do podstawowych potrzeb; poczuć się spłoszonym jest reakcją najbardziej naturalną, odruchem ciała. Może głównym motorem życia. Perhaps.

Wtrącam – natręctwo imitacji – angielskie słówka z powodu Conrada. Z potrzeby echa, które sięga innego echa, które wraca do innego echa i tak dalej. Woda uruchamia głosy. Spływ to cała opera. Najpierw nieludzki klangor żurawi na zachód słońca; przeciągły dźwięk, egzystencjalna trąbka Milesa Davisa z ptasich chrząstek, błon i wola; nieprawdopodobny (to znaczy niemal bolesny, aż trudny do zaakceptowania) zew. Jakby pierwszy na świecie i na nim ostatni, coś otwierający, inscenizujący pierwotność, wstępny krzyk po Chaosie, i zamykający zarazem, kwitujący nas tu wszystkich zamieszkanie. Zew paradoksalny, najpiękniejszy, mówiący o tęsknocie za tym, co jest. I równocześnie – perhaps – o przerażeniu tym, co jest. Jakby siła przemożna, wyższa, co jakiś czas puszczała to nagranie, ziemskie przypomnienie.

Później, nad ranem, bardziej artystyczne, mniej cielesne, już nie z otrzewnej, capstrzyki wilgi. I wreszcie, w świetle dnia, jeszcze bliżej w stronę człowieka, dźwięki dawnych słów, mówiących o wodach i jednostkach wodnych to, co chciałoby się powiedzieć dzisiaj, patrząc o zmierzchu na kanu, wehikuł naszego odpału, drzemiący na łasze piachu.

Opowiadania Conrada (teraz w przekładzie Magdy Heydel) połączyły się z tegorocznym kajakowaniem wodnym pokrewieństwem, oczywiście, ale też poczuciem, jak by tu rzec, krańcowej fascynacji krańcowym pejzażem. U Conrada egzotycznym, dalekowschodnim; gdzieś ubi leones natura stwarza spektakl magiczny i ostateczny, dalej już nie szukamy, gdyż dalej już nie będzie. „The bay was like a bottomless pit of intense light. The circular sheet of water reflected a luminous sky, and the shores enclosing it made an opaque ring of earth floating in an emptiness of transparent blue...”. „Zatoka była niczym bezdenna otchłań intensywnego światła. Okrągła połać wody odbijała świetliste niebo, a otaczające ją brzegi tworzyły mroczny ziemny pierścień unoszący się w pustce przezroczystego błękitu...”.

Przychodziła ochota, aby ściągnąć zdania Conrada, jego fantastyczne „opisy przyrody” tutaj, zagrać w to raz jeszcze, nie ominąć ich w lekturze okolic, dla rozgrzewki przemówić Orzeszkową (skoro płyniemy nie tak daleko od Niemna), i w chwilę później przeskoczyć na ton wyższy Conrada, spastiszować go na poważnie, aż do krwi własnej, by poczuć, że wpłynęliśmy w miejsca decydujące. Żadnego co prawda u nas Conradowskiego osprzętowania, tych tysięcznych elementów wodniackiego wyposażenia i architektonicznego inwentarza. Żadnych żagli i żadnych części kanu – poza rufą i dziobem, zresztą do siebie bardzo podobnymi – do wymienienia z pieczołowitą precyzją, na której można dopiero po czasie budować metafizykę (żadnych śródokręci, żadnych achterdeków, zrefowanych foków ani fokmasztów za knechtami); żadnych wreszcie młodych kapitanów czy oficerów wyruszających po naukę życia, którą w tych pejzażach osiągną.

ALE MIEJSCA SĄ; TAMTA PLAŻA NA SAMYM ŚRODKU RZEKI była niczym kremowa narzuta na niewidzialnym toku wody, tamta skarpa, tak płaska na zwieńczeniu, była jak pokład zacumowanego do brzegu brygu, a słup graniczny bielił się w nocy niczym bezrobotny fokmaszt, tamta wklęsła skała przy spotkaniu dwóch rzek tworzyła święty tunel, czerniąc szmaragd wody; nie odważaliśmy się tam wpłynąć, lecz nie mogliśmy, oczarowani, stamtąd odejść.

Wszystko to nasze miejsca na ziemi; wynik szczęśliwego utarcia się z przyrodą; każdy człowiek uciera się z nią inaczej. Nasze miejsca: dla kogoś innego to byłaby tylko skarpa, tylko jeszcze jedna plaża; wiadomo, że miłości innych są dla nas najczęściej niezrozumiałe, ich podziwy nieraz niepojęte. W tym roku trzeba było zmykać znowu na północ, aż do pogranicza Estonii, gdyż niżej wszystko wyschło. Znamy te rzeki od lat, wracamy do nich raz na jakiś czas jak do prywatnego rezerwatu, mamy tu swoje schowki na czas weekendu, ukryte pustelnie, hipnotyczne przechowalnie. Innych, lepszych już nie będzie; nawet gdy w nich przebywamy, są czystym pragnieniem: to znaczy marzeniem o przyszłości, w której powtórzy się przeszłość. Moja tragiczna koncepcja spływu polega nie tylko na tym, że niekiedy zabraknie do kolacji wina, lecz i na zatykającym wyostrzeniu przezeń doznań: spływ usprawnia przemijanie, podaje je na tacy jako czysty słodko-gorzki likier. Miejsca wybrane są niczym węzełki na nim, przemijaniu, zawiązane; nie powstrzymują go, lecz naznaczają; karbują nieodwracalne.

Bo też rzeka to nic innego jak płynna postać czasu. Tocząca o nim wciąż te same wieści. Taki jest największy dar (dar – starogreckie przypomnienie), jaki przynosi spływ. Miesiąc spędzony z czasem w postaci czystej to metafizyczne all ­inclusive. Jeleń w rzece (w naszym antyrykowisku) staje się alegorią, gary myte w rzece korzystają z wody bieżącej i konkretnej, wczoraj po nawałnicy mocno zapiaszczonej, a nawet brzydko zabagnionej, i tak między konkretem a alegorią toczy się to wiosłowanie.

MÓGŁBYM JESZCZE DŁUGO OPOWIADAĆ O TYM, JAK FILOZOFOWAĆ WIOSŁEM; po trzydziestu pięciu bodaj spływach można nabrać manii albo myśleć o przeznaczeniu. Kajakowanie staje się coraz bardziej popularne; jego paradoks polega wszak na tym, że zawsze – podobnie jak tenis – takie było. Dzisiaj, wczoraj, przed wojną. Od wioseł i kajaków mieliśmy Miłosza, od rakiety Gombrowicza; wiosła sprzyjają liryczności, ostateczności i wzniosłości, rakieta raczej ironii i powieści.

W perspektywie codzienności wszystko się jednak rozwinęło; po dekadzie od ostatnich kajakowych wspomnień jeszcze mocniej. Lektura jednej z najładniejszych książek o samotnym kajakowaniu, „Za Opiwardą, za siódmą rzeką…” Igora Newerlego dziś byłaby nieznośnie nostalgiczna i historyczna. Jest coraz lepiej, to znaczy gorzej. Więcej stanic, więcej furgonetek z przyczepami, więcej biwaków, więcej organizacji turystycznej. Tak jak są piękne miasta już nie do życia, nie do przejścia, nie do zwiedzania, przez co stają się coraz bardziej do siebie podobne, tak są rzeki już nie do płynięcia. Coraz więcej. Trafiają na nie najczęściej jednodniowcy i dwudniowcy, za karę, że za bardzo rozdrobnili urlop; minima moralia spływu, jego warunki nomen omen brzegowe to dwa (raczej trzy) tygodnie i jak najdalej od wszelkiej zewnętrznej organizacji. Przez pierwszy tydzień woda skacze ku nam, napełnia nas euforią, roztańcowuje, skłania do gadania i wygłupów, po drugim wraca w łożysko, to my się w niej coraz bardziej zanurzamy, oddajemy wodzie co głębokie; bez dwóch tych poruszeń spływ się nie dokona.

Do organizacji wkroczyły pieniądze europejskie, widać to dobrze również w krajach bałtyckich, po których niezmiennie pływamy. Widać osiągnięcia i niedoróbki, pars pro toto cyrkulacji europrojektów. Nieraz coś zaczęto i nie skończono, krzaki na powrót zarosły tysiące euro, tyleż tu realizacji, co zaniedbania. Kajakowca to bynajmniej nie martwi – póki nie pomyśli o europejskiej skali dobro­chciejstwa, słomianego ognia, marnotrawienia albo nieraz i cwaniactwa. Zauważa też postępy: na brzegach jest czyściej, niż bywało. Śmiecie nie straszą tak bardzo jak kiedyś; może jest to znak rosnącej powoli świadomości ekologicznej; duże zmiany ujawniają się najlepiej w drobiazgach.

Litwa i Łotwa wyludniają się; oficjalne statystyki są porażające, lecz ludzie mówią nam, że i tak zaniżone. To czuje się nawet od strony rzeki, gdzie te wyrostki z dawnych lat? Coraz mniej przydaje się rosyjski, coraz bardziej angielski: wsie pustoszeją, po wodę trafia się coraz rzadziej do chałupy, a coraz częściej do miastowych, którzy zbudowali willę i chętnie pogadają światowo, albo do emigrantów, którzy lubią spędzać wakacje w kraju, w domu matki, teraz przystrojonym anteną satelitarną.

WSZĘDZIE ŻYCZLIWOŚĆ, NIEKIEDY OSOBLIWA. NA PRZYKŁAD PRZYSZŁOŚCIOWA. Przed torem kajakarstwa górskiego, który wyrósł na spokojnej łotewskiej rzece, podpływa ćwiczący zawodnik; na dźwięk polszczyzny od razu zaczyna rozsławiać uroki wspólnoty słowiańskiej pod delikatnym dowództwem Rosji; trzeba tylko Rosjan polubić, opowiedzcie o tym w kraju, będzie nam wszystkim razem lepiej, pokochamy się, my już was kochamy. Oczywiście, tylko jeszcze ten tor z wodospadem do ostrożnego przepłynięcia, tylko jeszcze NATO i Unia Europejska. Albo życzliwość nakierowana na przeszłość. Oto przepływa na pontonie para z wielkim proporcem, on – biała broda, białe długie włosy, wygląd proroka. Pytamy po angielsku, co proporzec przedstawia, odpowiedź pada po polsku: „My też pany!”. Kiwamy głową, tak, było nam kiedyś wszystkim dobrze; w nagrodę otrzymujemy informację o tajnym źródełku.

Albo życzliwość kosmiczna, gdy znowu szukamy wody. Z głębokiej łąki unosi się wiotka postać w kwiecistej sukience, lekko zaspana, tu wszędzie woda niedobra, mówi, nie wiem, jak wam pomóc, wzdycha i wręcza pęk białych ziół. To dobre na sen, spróbujcie, mówi sennie, i znowu kładzie się w trawy, coś jeszcze mówimy, dziewczyna nie słucha. Tak, śpijmy wszyscy razem, śnijmy ten nasz wielki sen.

Zioła dobrze trafione, długi spływ jest śnieniem. Piszę więcej o jego nadbudowie, metafizycznej krystalizacji, której w nas dokonuje, niż o jego życiu codziennym od chwili zwinięcia namiotu przez wiosłowanie do chwili jego postawienia na nowo. Sęk w tym, że czynności pozornie codzienne, niektóre uciążliwe (to przeniesienie kanu i wszystkich rzeczy przez drzewo, to ciągłe pakowanie worów, to ciągłe szukanie łyżeczki, która znowu gdzieś się zawieruszyła), uczestniczą tak mocno w codzienności, że ją przekraczają, sakralizują: zwinięcie śpiwora to coś więcej niż zasłanie łóżka, a nalanie zupy do menażki to coś więcej niż wlanie jej do talerza. Tak jak kiedyś w „Szczelinach istnienia” Jolanta Brach-Czaina uświęcała zwykłe gesty, nazywając krzątanie się po domu krzątactwem, kiedy wycieranie kurzów i dreptanie od kąta do kąta nabiera nagle echa i echo to wprowadza nas w szczęśliwy rezonans, niejasne wibrowanie, tak spływanie staje się spływactwem, samoistną katapultą.

Większość czynności wymaga przyklęknięcia lub schylenia się. Lepiej przyklęknięcia, kręgosłup oblige. W dół i w górę, wciąż od nowa. Któregoś dnia obliczyłem, sto sześć przyklęknięć w szesnaście godzin. Niech msza trwa. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2019