Ufam tylko kormoranom. Wisła kajakiem

W kajaku mam wodę stale na wyciągnięcie ręki. To, co na zewnątrz, jest wtedy tym, co wewnątrz mnie. I biologicznie, i symbolicznie.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Wisła w Kazimierzu Dolnym, lipiec 2019 r. / WOJTEK JARGIŁO / PAP
Wisła w Kazimierzu Dolnym, lipiec 2019 r. / WOJTEK JARGIŁO / PAP

Gdybym miał jednym słowem opisać krajobraz Wisły dwadzieścia kilka kilometrów w górę od Kazimierza Dolnego, powiedziałbym: wierzbowo-jasno-szeroki. Rzeka rozlana prawie jak jezioro, a niebo przestronne, że aż oddech sam się w płuca nabiera. I wszędzie światło, dobrze, że mam nowe przeciwsłoneczne okulary. Linię zaś brzegu, pomiędzy powietrzem a wodą, tworzą wierzby. Rosną tutaj od dawna, poskręcane, grube pnie i konary nie kłamią.

Wierzby. Gdzież im – można ulec złudzeniu – do dębów, buków czy nawet świerków. A jednak… Czy jest drugie takie drzewo: święte dla celtyckich druidów, niezbędne w mitach dawnej Grecji, Egiptu i Mezopotamii, nauczające największego mędrca Dalekiego Wschodu – Laozi? Drzewo, którego kora leczy stany zapalne, gorączkę i uśmierza ból głowy? Płynęliśmy kilka dni pomiędzy wierzbami, w ich cieniu stawialiśmy namioty. Na początku ich obecność ­przywoływała ­skojarzenia: ta jest jak oliwka, tamte – niczym bambusy. W końcu jednak przyszło oświecenie: wierzby to wierzby, święte i piękne w swojej wierzbowatości do rdzenia – od srebrnych, drżących liści, przez giętkie gałązki, chropowatą korę, po niewidoczne wnętrze pni i korzenie.

Sprzymierzeńcy

Wiatr uderzył mnie w twarz. Rytmicznie wiosłując, napędzani szybszym nurtem rzeki nieco zwężonej przez ostatnie kilkaset metrów, wyszliśmy gwałtownie zza niewielkiej wyspy. Podmuch pomiędzy rozwartymi nagle brzegami zerwał mi z głowy kapelusz. Gdyby nie przyszyta doń gumka, przełożona pod brodą, wylądowałby pewnie kilkanaście metrów za burtą kajaka, na falach zakończonych drobnymi grzebykami piany. Pierwszy raz płynę po rzece, której powierzchnia daje się do tego stopnia rozkołysać powietrzu. Fala jest tak wysoka, że przy nieodpowiednim ustawieniu łódki przelewa się przez burtę, zalewa podkoszulek i spodenki. Nic to, świeci słońce, upał, wysychamy niemal od razu.

Wisła jest inna niż wszystkie rzeki, po których dotąd pływałem. Nie tylko dlatego, że na jej brzegach (przynajmniej między Sandomierzem a Kazimierzem Dolnym) próżno szukać szuwarów z trzcin czy pałki wodnej – bo tam tylko piach, trawy, kamienie i wierzby. Także dlatego, że z nieuważnych wioślarzy stroi sobie żarty. Jak z nas parę dni temu.

Zaszurało, zgrzytnęło i dno kajaka zaryło w dno rzeki. Do brzegu po lewej ze sto metrów. Po prawej – z pięćdziesiąt. Trzymajcie się nurtu – mówili w wypożyczalni, z której mamy kajaki. Trzymaliśmy się – woda wartko toczy się wzdłuż obu burt unieruchomionego kajaka kilkucentymetrową warstwą po zmarszczonym piasku. Zwiedzeni spokojem powierzchni, brakiem jakichkolwiek oznak progów czy innych przeszkód, zagadaliśmy się z K. na środku największej polskiej rzeki i, rozważając filozoficzne tematy, nie zauważyliśmy pasma żółtawoburej wody. Teraz więc trzeba wysiąść i przepchać łódkę kilkanaście metrów, gdzie woda sięgnie kolan i kajak znów ruszy z prądem, szybciej niż dzięki samym wiosłom.


Adam Robiński: W staniu na desce najbardziej lubię tę bardzo ludzką perspektywę. Że jest się nie tylko sapiens, ale i erectus – wyprostowanym.

 


Ale trzeba bardzo uważać. Prawdopodobnie siedliśmy na przykosie – ruchomej płyciźnie usypanej z niesionego nurtem piasku, która urywa się nagle – jeszcze krok i dno gwałtownie opadnie, może i dwa metry w dół. A nawet tam, gdzie jest płytko, może być niebezpiecznie. Dno wygląda niewinnie – ale jeśli to tzw. miałka, bardzo drobny piasek przesiąknięty wodą, wciągnie w głąb jak bagno. Zanim wyjdę z kajaka, badam grunt wiosłem. Wydaje się twardy. Stawiam stopę, potem drugą. Opieram się cały czas o burtę, K. wysiada. Brodząc w chłodnej, miękkiej wodzie, pchamy łódkę. Traci kontakt z dnem. Trzymam, K. wsiada. Ja za nią. Kajak chybocze się trochę, uspokaja, zabiera nas z nurtem.

Po paru godzinach wiosłowania zrozumieliśmy, że przed takimi przygodami ostrzegają ptaki. Najczęściej kormorany. Siedzą na płyciznach, dając znać swoimi czarnymi sylwetkami, którędy kajak nie przepłynie, żółtawymi dziobami pokazując, gdzie głębiej. Co jakiś czas któryś się zrywa, krótki rozbieg, macha skrzydłami i daje nura w wodę – ryba. Owszem, także ludzie ustawili znaki mające wskazywać, którędy droga przepływa po rzece. Parometrowe tyczki. W czerwone paski albo z wiechą – na prawym brzegu. W zielone albo proste, bez wiechy – na lewym. Ale szybko nauczyłem się bardziej ufać kormoranom. One znają rzeczywisty kształt dna i poziom wody. Teraz raczej stan niski niż średni. Człowiek postawił tyczki i poszedł. A woda opadła.

Obserwując uważnie brzegi można dostrzec, dokąd sięgała woda, gdy była wysoka: teraz uschnięte, zmierzwione kępy traw, ale także plastikowy woreczek, zaplątane w gałęzie. Wtedy rosły równo z powierzchnią wody, niosącej porwane z brzegu rośliny i porzuconą własność człowieka, dzisiaj wznoszą się kilka metrów nad nami.

Przy niskiej wodzie co jakiś czas dopływamy do końca rzeki. Jak teraz: po lewej – srebrno-zielone wierzby, po prawej szarożółta skarpa, a ze sto metrów przed nami rozciągnięta między wierzbami a skarpą łacha. Na niej, równo między brzegami, tyczka – wbita w piasek z metr nad powierzchnią wody. Pod światło nie widać, jakiego koloru – wygląda na czarną. Może ten kolor mówi, jak GPS: „zawróć”?

Na szczęście są kormorany. Rozstawiły się w miarę regularnie i te ostatnie z prawej strony, tuż-tuż przy skarpie, pokazują: „tędy!”. Mocniejsze pociągnięcia lewą ręką, podpływamy pod prawy brzeg – jest! Przesmyk wąski na kilka metrów i pewnie na kilka głęboki, przejście na drugą stronę łachy, gdzie szeroka Wisła rodzi się jakby na nowo; jeśli spojrzeć wstecz – wydaje się wypływać spod ziemi.

O ile kormorany okupują łachy i płycizny bliżej środka rzeki, to przy brzegach swoje strażnicze stanowiska zajmują czaple. Mijamy głównie czaple siwe, ale co jakiś czas dostrzegamy oficera – czaplę białą. Niektóre dopuszczają kajak całkiem blisko siebie, patrzą czujnie, ale jakby nieco pogardliwie – gdy zanadto się zbliżymy, odlatują na odległość kilku machnięć skrzydłami.

Słuchaj skóry

Wisła jest inna niż mniejsze rzeki także przez to, że można nią płynąć kilka dni nigdy jej nie opuszczając. Szeroko rozlana, otacza swoim leniwym nurtem liczne łachy i wyspy. Niektóre tylko piaszczyste, inne porośnięte krzakami czy nawet drzewami (a jakże: wierzby). Do tych miejsc często nie sposób dotrzeć od strony lądu – żadna droga ani nawet ścieżka nie prowadzi nad brzeg przez gęstą plątaninę traw i gałęzi. Nawet zaś gdyby prowadziła – pozostaje jeszcze do przebycia zapora mętnawej wody, płynącej nad nierównym dnem. Czasami niemal stoi, czasami tworzą się w niej większe i mniejsze wiry.

Do takiej wyspy albo łachy najłatwiej dotrzeć od strony głównego nurtu. Można rozpędzić kajak, niemal wyskoczy na piaszczysty, płaski brzeg. Wysiadamy, brniemy chwilę po kostki w wodzie, w śliskim, mulistym piachu, podciągamy łódkę, by siadła na twardym gruncie. Prostujemy się, przeciągamy. Dobrze jest poczuć ruch tych mięśni, które w kajaku były nieruchome. Dobrze rozluźnić te, które pracowały przy wiosłach. Otwieramy szczelne żeglarskie worki, wyciągamy chleb i ser, ogórki i paprykę. Patrzymy na rzekę, jest dziwnie, jakoś inaczej. No tak. Gdy siedzisz na piachu, wyraźnie widać ruch wody, brzeg za to zatrzymał się i nie ucieka do tyłu.


Marek Bieńczyk: Rzeka to nic innego jak płynna postać czasu. Tocząca o nim wciąż te same wieści. Taki jest największy dar, jaki przynosi spływ.

 


Słońce jeszcze wysoko. Biały piasek namawia: połóż się i opalaj, skóra ramion i nóg, nagrzana w kajaku, krzyczy: „uciekaj do cienia!”. Słucham skóry. Nie zrzucę jej jak jaszczurka, to przez nią mój umysł będzie dotykał świata w każdej następnej chwili. Skupiam na niej uwagę i wiem: chce wody, nie piasku. Stojąc po kostki w mule, chłonąc ciszę i widok przeciwległego brzegu, odbitego w rzece jak w lustrze, można ulec złudzeniu pełnej jedności z przyrodą. Dopiero podstawowy biologiczny mechanizm ciała – trawienie – przypomina, jak daleko już stąd uciekliśmy i jak nie całkiem wracamy. Wszystko, co jemy, przywieźliśmy z sobą, nic nie pochodzi ze świata rzeki. A kulturowe reguły wydalenia z siebie resztek procesów trawiennych też nie za bardzo tutaj pasują – co uświadamiają nam kolczaste gałęzie, pokrzywy i chmara komarów w krzakach.

Nasza wyspa byłaby doskonałym miejscem na nocleg. Albo inna, parę kilometrów dalej. Oczywiście gdybyśmy mieli ze sobą namioty. Niestety w kajakach, które pożyczyliśmy – innych nie było – nie da się zabrać większego bagażu. Burty mają niskie i bez dodatkowego obciążenia niewiele wystają nad wodę, w dziobie i rufie tylko trochę miejsca. Brak im też olinowania, którym można by przymocować na wierzchu wodoszczelne worki lub torby. Płynąc w trzy kajaki mamy, na szczęście, wsparcie A., która zwiedza okolicę samochodem i dojeżdża do nas na każdy nocleg – z całym obozowym ekwipunkiem w bagażniku. Taki sposób spływania ma jednak wielki minus – musimy rozbijać obóz tam, gdzie dojedzie auto. Ma napęd na cztery koła, to prawda, ale przecież nie jest amfibią.

Wrócimy tu jeszcze, przyrzekamy sobie z K. Weźmiemy nasz własny kajak, on nadaje się do wożenia bagażu na wielo­dniowe wyprawy. Spłyniemy nie z Sandomierza, ale z samego Krakowa, choćby w Połańcu czekała na nas przenoska. Nie będziemy się spieszyć. Wyciągać łódkę na brzeg będziemy tam, gdzie zastanie nas zachód słońca albo zmęczenie woli i mięśni. Jak nam się zachce, cały dzień spędzimy na jednej z wysp, brodząc w wodzie, pływając – jeśli głębokość pozwoli – i wylegując się w gorącym piachu.

Bieluń dziędzierzawa nastraja

To będzie jednak zupełnie inna wyprawa. W tej najważniejsi są ludzie. Płyniemy z kilkorgiem przyjaciół. Dużo gadamy. Na wodzie można nie tylko wiosłować powoli, sunąc kajakami obok siebie w odległości głosu, ale nawet, przytrzymując nawzajem wiosła i burty, utworzyć trzydziobową ­tratwę, pozwalając, by nurt ją przesuwał w dół rzeki. Na takiej tratwie można nawet grać w karty.

Jeszcze dłuższe rozmowy toczymy wieczorem, na brzegu. Przedwczoraj A. znalazła dobre miejsce. Brzeg niby wysoki i trudno przybić. Ale od głównego nurtu oddzielony łachą w kształcie wielkiego banana. Pomiędzy brzegiem a piachem małe zakole, nietypowo głębokie – pozwala swobodnie pływać.

Gdy wieczorem siedzieliśmy przy ognisku, nikt nie uciekał przed dymem: gryzł w oczy łagodniej niż komary po całym ciele. Miał dziwny zapach, niby korzenny, niby słodkawy. Współgrał z naszym nastrojem, ni to spokojnym, ni to wesołym. Mam podejrzenie, że główną przyczyną stanu ducha, który nas opanował, wcale nie było wino (choć dobrze schłodziło się w przybrzeżnym mule). W gałęzie dorzucane w ciemności do ognia zaplątał się bieluń dziędzierzawa – czarowne, czarcie ziele, trąba anioła.

Niektórzy mówią, że jego opary otwierały przyszłość przed Pytią. Te, Które Wiedziały, robiły z niego maść na latanie. Myśmy nie polecieli, przyszłość też nie otworzyła przed nami swojego okna. Ale czyż spokojne zadowolenie, które nas ogarnęło, i gadanie o sprawach ważnych jak niebo, chmury i drzewa, które odbite w wodzie wpadły nam pod powieki, to dary mniej cenne?

Zostałem sam przy gasnących węglach. Konstelacje gęstniały. Resztki żaru nie dawały już dymu – nie szkodzi, komary też poszły spać. Podobnie jak usypia nasza uwaga. Patrzymy na wierzbę i nie widzimy, czym jest. Nie patrzymy w ogóle na to, co rośnie pod naszymi nogami. Mieliśmy szczęście. Bieluń to roślina lecznicza, ale także trucizna. Kto wie – może wyleczyć nią wrzody, zapalenie oskrzeli, złagodzić bóle porodu. Temu, kto nie wie – grozi psychotyczny atak, hipotermia, a nawet śmierć. Granica jest jak nić pajęcza. Któż zdoła nie zerwać ledwie widocznej, rozciągniętej przez ścieżkę? Z nieuwagi rodzi się lęk. Jak przed wierzbą – ileż baśni głosi, że mieszka w niej diabeł, i że w świecie, do którego jej dziupla jest przejściem, czeka nas zguba.


Piotr Sikora: Odkąd nasi przodkowie odbyli pierwszą podróż na wielkim pniu płynącym z nurtem, skonstruowaliśmy mnóstwo rodzajów łódek i tratw. Jedna zasada się nie zmieniła: współpracuj z rzeką.

 


Co jednak czeka nas tutaj, po tej stronie wierzbowej kory? O tym dyskutowaliśmy na następnym noclegu. Co w życiu jest dane, a co osiągnięte przez nas samych? I czy dar ma swoją cenę? Osiągnięcia – koszt? Lecz skąd te pytania przyszły? Może wraz z cięższym, czerwonym winem? Może przyniosła je bliskość cywilizacji? Im bliżej Kazimierza, tym częściej bowiem na miejscach wcześniej opanowanych przez czaple spotykamy wędkarzy (trzeba uważać na żyłki!). Tym więcej motorowych pontonów, zwożonych na brzeg przyczepami, ciągniętymi przez stare furgony albo nieco podrasowane golfy, wodowanych o czwartej czy piątej nad ranem, niedaleko naszych namiotów, wyciąganych z powrotem tuż przed zachodem słońca.

Mniej więcej dziesięć kilometrów przed Kazimierzem pojawiają się wypasione motorówki. Ich właściciele tokują rykiem silników, popisują się, kto większą falę potrafi wzbudzić. Żadna motorówka nie może jednak równać się z wycieczkowymi statkami. Te wyruszają z kazimierskiego portu, podpływają pod wiatrak w Mięćmierzu, gdzie ludzie, stłoczeni na pokładzie, robią zdjęcia. Statki zawracają. I dobrze. Kormoranom i czaplom nie spodobałby się pomysł, by organizować takie wycieczki na przykład do białych klifów nad Annopolem.

Z biegiem

Im dłużej wiosłuję, tym bardziej mi się wydaje, że wielka rzeka jest swoim własnym, kompletnym światem. Meandruje nieregularnym zygzakiem od brzegu do brzegu, wypuszczając na zwiady boczne odnogi i po paru kilometrach przywołując je znowu do głównego nurtu. Toczy wodę, przesypuje dno. Poi wierzby i karmi ptaki. Uwodzi wędkarzy, którzy porzucają domy, by długie godziny siedzieć albo stać nad jej brzegiem, choć słońce przyświeca i ryby prawie wcale nie biorą.

Uwiodła i nas. Białe renesansowe spichlerze i kamienny zamek, przytwierdzone ciemnozielonymi koronami drzew do stromych wzgórz, przywitałem rozczarowanym spojrzeniem. To już? Już za mną łachy, wyspy i zmęczenie ramion, już nie będzie bólu kości ogonowej i mierzenia się wzrokiem z czaplami? Jeszcze tylko kilkadziesiąt pociągnięć wiosłem i przesiądę się z chybotliwego kajaka do wygodnego auta?

Rozsypane w porcie drobne sylwetki zwrócone są w stronę rzeki. Niektóre wyciągają rękę w jej stronę, coś pokazują. Coraz to ktoś się odwraca, wspina na deptak, znika za nim, pomiędzy samochodami. Z rzeki widać tylko ich dachy. Jeden za drugim kornie stoją w korku długim na kilkaset metrów.

Czy to rzeka coś ze mną zrobiła? Czy to słońce, czy wierzby, czy bieluń dziędzierzawa namieszały mi w głowie, że już nazajutrz zapomnę, w jakim to – ponoć kultowym – lokalu siedzieliśmy po zdaniu kajaków. Że nie będę pamiętał świetnych potraw, które wtedy jadłem. Że jeszcze przez wiele tygodni będę nosił pod czaszką oko czapli, konar wierzby, opór wody, zupkę pho kupioną w Biedronce i zalaną wrzątkiem na wale z widokiem na ciemniejącą powierzchnię, w którą nikt dwa razy nie wstąpił. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof i teolog, publicysta, redaktor działu „Wiara”. Doktor habilitowany, kierownik Katedry Filozofii Współczesnej w Uniwersytecie Ignatianum w Krakowie. Nauczyciel mindfulness, trener umiejętności DBT. Prowadzi też indywidualne sesje dialogu filozoficznego.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2020