Klikalność śmierci

Nieważne, kto je zrobił, kto za tym stoi, kto może mieć w tym interes. Pytania o publikację smoleńskich zdjęć każą zejść na poziom znacznie głębszy niż doraźna polityka.

22.10.2012

Czyta się kilka minut

Z mojego punktu widzenia wszystko zaczęło się we wtorek wczesnym popołudniem. Wśród dziennikarzy korzystających z Twittera zaczęła krążyć informacja o TYCH zdjęciach. Koledzy już widzieli. Pisali, że są koszmarne. Nie przebierali w słowach. I zastanawiali się, kto pierwszy pęknie, puszczając je w świat. Było jasne, że upublicznienie wiadomości o tym, że gdzieś w internecie można znaleźć zdjęcia szczątków ofiar katastrofy smoleńskiej, zrobione zarówno na miejscu tragedii, jak na wózkach sekcyjnych w prosektorium, jest kwestią godzin. Kiedy minister Radosław Sikorski zaapelował za pośrednictwem tegoż Twittera o poczucie przyzwoitości i niepublikowanie drastycznych fotografii, wyścig już trwał. Jedna z gazet wysłała do pozostałych komunikat, że dotarła do bloga, na którym się ukazały, i prosi inne media o powoływanie się na nią. Wkrótce wiadomość podało Radio Zet, inne media i portale, których odbiorcy – czym powodowani, to osobna kwestia, trzeba będzie do niej wrócić – masowo rzucili się na poszukiwania.

GOOGLE PRAWDĘ CI POWIE

Niewykluczone jednak, że ta historia rozpoczęła się wcześniej. Nie, nie pod koniec września, kiedy – jak informuje Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego – jej funkcjonariusze zorientowali się, że w rosyjskim internecie ukazały się fotografie, i rozpoczęli skazane z góry na niepowodzenie działania mające doprowadzić do zablokowania rozpowszechniających je stron (na zamykanie witryn internetowych w Niemczech czy USA nie pozwala prawo tych krajów). Zaczęła się raczej na kilkadziesiąt godzin przed burzą na Twitterze, kiedy „Super Express” opublikował sesję zdjęciową oskarżanej o zabicie własnej córki Katarzyny W., na koniu i w kostiumie kąpielowym. Broniący się przed falą krytyki redaktor naczelny tabloidu ujawnił wtedy, że oferowano mu fotografie zmasakrowanych zwłok prezydenta RP i że propozycję odrzucił (w domyśle: są granice, których nawet on nie przekroczy). I poruszył lawinę.

Kładę akcent na media, bo ich rola w tej historii wydaje mi się najważniejsza. Od czasu, gdy we wtorkowe popołudnie rozpoczęły wyścig o podanie informacji o drastycznych zdjęciach, nie mogę się pozbyć wrażenia, że spełniły rolę naganiaczy. Widzę, że w wielu miejscach chwali się je za to, że same fotografii nie opublikowały, i tak naprawdę nie posiadam się ze zdumienia. Przecież to za ich poduszczeniem w wyszukiwarkach zaroiło się od słów „Smoleńsk”, „drastyczne”, „ofiary” itd. (narzędzie Google Trends pokazało, że w ostatnich dniach używano ich pięć razy częściej niż w kwietniu 2010 r.), a miliony internautów bez wysiłku zaspokoiły swoją ciekawość. Tak samo jak zaspokajały swoją ciekawość, szukając zdjęć Katarzyny W. (po tym, jak na portalu „Gazety Wyborczej” pojawiła się zaczerniona okładka „Super Expressu” z adnotacją, że dziś o nim pisać nie będziemy, tzw. klikalność strony tabloidu wzrosła o sto procent).

I myślę o pułapce, w którą wpadli dziennikarze, zasłaniając się, a jakże, koniecznością poinformowania swoich odbiorców o ważnym fakcie.

W DZISIEJSZYCH CZASACH

Pytanie jest fundamentalne: co w tym przypadku ważniejsze? Prawo internetowej gawiedzi do informacji o tym, jak dotrzeć do drastycznych zdjęć, czy prawo znajdujących się na nich osób do intymności własnej śmierci albo prawo ich rodzin do spokojnego przeżywania żałoby? Jaki interes społeczny stoi za upublicznieniem takich informacji? Jaką korzyść wynoszą dla siebie oglądający tę pornografię śmierci?

Stawiam te pytania kolegom dziennikarzom i jedyne, co słyszę w odpowiedzi, to zdania typu: „Bo taki jest świat”, „Bo granice pękły dawno temu” (tu daje się przykłady zdjęć zamordowanych w Iraku i Pakistanie Waldemara Milewicza i Piotra Stańczaka, ciał ofiar zamachów terrorystycznych, zwłok szejka Jassina, Muammara Kaddafiego czy Saddama Husajna; sam pamiętam, jak polski tygodnik zamieścił fotografie wyskakujących przez okna ofiar zamachu na World Trade Center, a polskie dzienniki – fragmentów ciał gangstera, który zginął w zamachu bombowym gdzieś pod Warszawą), „Bo gdyby nie my, zrobiłby to ktoś inny”, „Bo w dzisiejszych czasach takich rzeczy nie da się ukryć”.

Zastanówmy się więc, czy rzeczywiście. Czy jeżeli jedyną motywacją w publikowaniu treści, które – o to się przecież nie spieramy – mogą naruszyć równowagę psychiczną oglądających je gapiów, a z pewnością naruszają dobra osobiste umieszczonych na nich osób i ich bliskich, jest sakramentalne: „jeśli nie my, to oni”, nie mamy do czynienia z samonakręcającą się spiralą? Czy dziennikarz, redaktor, wydawca rzeczywiście nie jest choćby trochę odpowiedzialny za odbiorcę, o bohaterach swoich materiałów nie mówiąc? I czy nie istniały sposoby powstrzymania tego zjawiska?

TĘSKNOTA ZA EMBARGO

Gdybyśmy byli krajem, w którym tkanka społeczna nie byłaby tak przeżarta nieufnością, a trwający od lat konflikt polityczno-medialny nie zrujnował konsensu we wszystkich bodaj sferach istotnych dla państwa... W takim kraju nawet dziś, w świecie, w którym o rozprzestrzenianiu się informacji nie decyduje żadne mityczne centrum, do wyobrażenia jest sytuacja, że szef rządu po otrzymaniu informacji od tajnych służb zaprasza na rozmowę naczelnych najważniejszych mediów i portali, dzieli się z nimi informacją, jednocześnie apelując o zachowanie jej w tajemnicy. W takiej sytuacji owszem, makabryczne zdjęcia być może krążą gdzieś na forach i blogach (a wspomniane służby dbają o ich blokowanie – podlegający ABW zespół CERT monitoruje krajowe strony, na których pojawiają się kopie materiału z Rosji), ale miliony ludzi nie są przymuszone – nawet jeśli przez własne niezdrowe instynkty – do uczestnictwa w straszliwym spektaklu.

Zdaję sobie sprawę z pułapek, jakie mogą się wiązać z sytuacją, w której rząd potajemnie układa się z mediami, choć wiem, że w Wielkiej Brytanii takie praktyki nie wydają się aż tak bulwersujące: tam media w trosce o bezpieczeństwo księcia Harry’ego dotrzymały np. embarga na wiadomość, że służy w Afganistanie (inny przykład medialnej ciszy wiąże się z porwaniem dziennikarza „New York Timesa” Davida Rohde przez talibów: kilkadziesiąt agencji prasowych milczało przez siedem miesięcy, żeby nie zakłócić starań o jego uwolnienie). Przywołuję taką procedurę, żeby podkreślić, że nie znajduję żadnego dobra stojącego za masowym informowaniem o makabrycznym znalezisku. No i oczywiście, żeby wyrazić żal, że w dzisiejszej Polsce uzyskanie zgody nawet wokół kwestii elementarnych jest niemożliwe.

DOWODY NA NIEISTNIENIE

Wokół zdjęć smoleńskich toczy się bowiem gra polityczna. Działacz Ruchu Palikota wrzuca je na swój profil na Facebooku, za co zostaje zresztą zawieszony w prawach członka partii. Jarosław Kaczyński tłumaczy wezwanie przez MSZ ambasadora Rosji faktem, że „na szczęście trochę zmieniły się wyniki sondaży”, a Antoni Macierewicz zawiadamia o znieważeniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jego rodziny i zwłok ofiar katastrofy przez... premiera oraz szefów dyplomacji i MSW. Radosław Sikorski uważa z kolei, że upublicznienie zdjęć prowadzi do „eskalacji emocji, czyli do tego samego, do czego służą teorie spiskowe o sztucznych mgłach, bombach helowych, wybuchach i zamachu”. Eurodeputowany PO Jacek Protasiewicz mówi: „Ten, kto dzisiaj łatwo oskarża o pomyłkę czy to urzędników, czy nawet rodziny smoleńskie, powinien zapoznać się najpierw z tymi zdjęciami, żeby zobaczyć, w jakim stanie były ofiary katastrofy” (w podobnym duchu wypowiadała się zresztą niedawno publicystka „Polityki” Janina Paradowska).

Wszystkich przebija jednak sympatyzująca z prawicą działaczka Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich Teresa Bochwic. Uważa ona, iż fotografie „świadczą zupełnie bezpośrednio, że nie ma mowy o żadnym wypadku”, i wprost apeluje: „Obejrzyjcie te zdjęcia, chociaż dwa. Dowiecie się więcej niż przez ostatnie 2,5 roku”. Ba, nawet podaje adres, pod którym można je znaleźć.

Ta atmosfera nie ułatwia rozmowy np. o prawie do intymności śmierci – nawet jeśli Bochwic natychmiast napomina bliska jej ideowo Agnieszka Romaszewska: „Normalny człowiek: ani ja, ani Teresa Bochwic, ani dowolny przypadkowy widz wniosków kompetentnych wyciągnąć nie może – choćby mu się wydawało inaczej. Może tylko zaspokoić swą makabryczną ciekawość, żądzę sensacji i uczynić ze szczątków nie tak dawno zmarłych ludzi centrum absurdalnego targowiska”.

BEZWSTYD

Nie jestem filozofem, nie mam wielu praw do wypowiadania się na tematy etyczne. Po prostu od dwudziestu lat zajmuję się dziennikarstwem, a od kilku przysłuchuję się debatom o kryzysie tego zawodu – jedną z nich prowadzimy właśnie w „Tygodniku” po tekście Pauliny Wilk („TP” 42/12). I właśnie ze względu na miejsce, w którym pracuję, czuję się w obowiązku przypomnieć opublikowany tu przed laty tekst Barbary Skargi „O bezwstydzie w naszych czasach”. Mowa w nim m.in. o „ciekawości nienasyconej gawiedzi” i o tym, że ta ciekawość zaraża również elity, które pozbyły się skrupułów i bez oporu usiłują obnażyć to, co najbardziej intymne: „Zniesienie rozmaitych społecznych tabu, co sobie cenimy, odrzucenie hipokryzji, która zawsze była rzeczą wstrętną, chyba nie muszą i nie powinny prowadzić do nurzania ludzi i ich uczuć w bagnie. Wścibstwo było zawsze, dziś jednak trzeba przedmiot ciekawości nie tylko opisać, podać informację, lecz przede wszystkim pokazać, nadając dobrze wyreżyserowaną formę. Żadnych hamulców tu ciekawscy nie mają. Są bezwstydni”...

Czy napisane 14 lat temu słowa filozofa nie brzmią jak komentarz do bieżących wydarzeń? A pytanie o to, czy i kiedy można przekroczyć granice prywatności (w tym przypadku: ofiar katastrofy i ich rodzin)?

Tekst Skargi komentował na naszych łamach Tadeusz Sławek. „Na wstrząsającym zdjęciu znakomitego fotografa Krzysztofa Millera, które towarzyszy esejowi Pani Profesor, stojący przy cementowym płocie ciemnoskóry mężczyzna opuścił aparat fotograficzny, skierował go w inną stronę, a jego spojrzenie nachylone ku leżącemu na ziemi martwemu człowiekowi maluje na twarzy grozę i to, co określić można jako wstyd” – pisał, wyprowadzając z tego następujący wniosek: „Śmierć nie poddaje się żadnym aparatom i sprzętom, śmierć podlega wyłącznie spojrzeniu nagiego oka. Wówczas pragnie się odejść, lecz jednocześnie coś przykuwa nas do owego miejsca, które uczy nas skromności i pokory. Przerażenie nie tylko tym, co się stało, ale także i moją w tym rolą: wstyd”.

ŚMIERĆ JAKO INFORMACJA

Tak, wydarzenia ostatnich dni prowadzą również do pytania o miejsce śmierci w porządku medialnym. Dodajmy od razu: każdej śmierci, nie tylko ofiar katastrofy smoleńskiej (bez złudzeń przecież: gdyby temat nie był tak wrażliwy politycznie, a chodziłoby np. o zdjęcia z miejsca wypadku kolejowego, wiele mediów nie ograniczyłoby się do wskazania tropów, ale zamieściłoby, co się da). O utratę poczucia jej majestatu i tajemnicy. I o wstyd, który możemy z tego powodu odczuwać.

Tadeusz Sławek pisał, że śmierć przestała należeć do kręgu przejmujących opowieści, w których kumulowały się ludzkie namiętności i dramaty, zaczęła natomiast należeć do porządku informacji (wiadomości zaczynające się od rejestru katastrof i morderstw) i widowiskowego wyczynu (filmy akcji). Przywołując słowa Waltera Benjamina „śmierć jest sankcją wszystkiego, co może powiedzieć nam snujący opowieść”, zauważał, że śmierć straciła swój charakter ostatecznej sankcji: „stała się informacją, która nie ma nic wspólnego z ostatecznością, bo dewaluuje się z częstotliwością radiowego dziennika, czyli co godzina”.

Słuchając radiowego dziennika, nie dyskutuje się o intymności, nieprawdaż? A redagując newsa, myśli się w zasadzie tylko o tym, żeby „się klikał”. Pora umierać i strach umierać.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2012