Kiedy skończył się komunizm

ANDRZEJ BRZEZIECKI: - Kalendarz polityczno-historyczny niekoniecznie jest zgodny z tym, który wisi na ścianie. Dlatego za początek wieku XX uznaje się wybuch I wojny światowej, a za jego koniec właśnie rok 1989. Który moment w historii Polski możemy uznać za początek owego roku 1989?

JAN KOFMAN: - Z wewnątrzkrajowej perspektywy polityczną genezą roku 1989 jest amnestia 1986 r. W sferze gospodarki wskazałbym na koniec 1988 r., kiedy Mieczysław Rakowski wprowadzał rzeczywiście dość radykalną reformę po porażce pierwszego i drugiego etapu "reform" gospodarczych. Reformy Rakowskiego oznaczały deregulację rynku, co stanowiło nową jakość.

ANTONI DUDEK: - Dodałbym marzec 1985 r., czyli dojście Michaiła Gorbaczowa do władzy. W 1986 r. mamy tego pierwsze echa w Polsce. Drugi element to zmiana nastrojów społecznych, które na przełomie 1985-1986 r. zaczęły się pogarszać. Badania CBOS lądowały na biurku gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Znał je i mając przyzwolenie Moskwy zaczął szukać wyjścia z sytuacji. Stąd amnestia, stąd powołanie Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa, do której zaproszono ludzi spoza partii. Rok 1986 r. to jeszcze szukanie po omacku.

Wielki Brat i prywaciarze

ANDRZEJ PACZKOWSKI: - Rok 1986 to także ważna data w relacjach Wschód-Zachód. W Reykjavíku odbyło się spotkanie Reagan-Gorbaczow, które rozpoczęło właściwy przełom w stosunkach między supermocarstwami. Warto pamiętać też, że amnestia z września 1986 r., a zwłaszcza jej rozległość, została wymuszona przez ambasadę Stanów Zjednoczonych. Komuniści nie chcieli wypuścić Zbigniewa Bujaka, jednak USA postawiły sprawę twardo mówiąc, że jeśli Bujak nie wyjdzie, to nie ma co mówić o zbliżeniu ani o pomocy ekonomicznej. A Warszawie bardzo na tym zależało także dlatego, że gen. Jaruzelski pragnął wejść na scenę międzynarodową jako pełnoprawny gracz. Nieudane wizyty w Nowym Jorku i we Francji w 1985 r. unaoczniły mu, że nim nie jest.

- Pytanie o sytuację międzynarodową to oczywiście pytanie o politykę Kremla.

DUDEK: - Moskwa była niezwykle ostrożna i lakoniczna w oficjalnych komentarzach, ale nieoficjalnie stale krytykowała ekipę Jaruzelskiego i wytykała konkretne błędy.

Znacznie ciekawsze, ale i kontrowersyjne jest pytanie, od którego momentu mamy do czynienia z kontaktami opozycji z Moskwą. Jest kilka przesłanek świadczących, że miały one miejsce już w 1988 r. Rakowski pisał dwukrotnie, w książce "Jak to się stało" i w "Dziennikach politycznych", że takie kontakty nie były dla władzy tajemnicą. Druga przesłanka to szyfrogramy Grupy Operacyjnej "Wisła", która raportowała, że Moskwa była skłonna rozmawiać z konstruktywną opozycją. Żeby była jasność - nie chodzi o żadne kwestie agenturalne, ale o normalne rozmowy polityczne, którymi zainteresowane były obie strony. Niektórzy ludzie z kierownictwa opozycji chcieli wiedzieć, czy Moskwa pozwoli zmieniać system, a Moskwa chciała wiedzieć, kto ewentualnie z opozycji może brać udział w rządzeniu.

Kofman: - Po pierwsze, jak dotąd, nikt po solidarnościowej stronie nie potwierdził tych rewelacji. Żyjemy w wolnej Polsce, a w gronie ludzi dawnej opozycji są ludzie, którzy mieliby odwagę się przyznać do takich kontaktów, gdyby istotnie miały miejsce. Gdyby Rakowski miał niezbite dowody, podałby zapewne nazwiska.

W 1988 r. być może szukano kontaktu. Ale chcę przypomnieć, że jeszcze do stycznia 1989 r. nie było zgody, żeby do Okrągłego Stołu zasiedli "radykałowie", czyli Adam Michnik i Jacek Kuroń, bo jak rozumiem, podejrzenia idą w tym kierunku. Gdyby Michnik wtedy rozmawiał z Moskwą, to by się na niego zgodzono.

DUDEK: - Moskwa chciała Michnika zaprosić jeszcze w 1988 r.

KOFMAN: - Ale nie pojechał. Gdyby taka kwestia była rozpatrywana, to bym prawdopodobnie, prędzej czy później, o tym się dowiedział. I z pewnością nie tylko ja. Michnik pojechał dopiero w 1989 r. już jako poseł, z paszportem dyplomatycznym. Spotkał się z zastępcą kierownika Wydziału Zagranicznego KC KPZR, Jurijem Graczowem. Było to już po artykule "Wasz prezydent, nasz premier".

PACZKOWSKI: - W lecie 1988 r. Sowieci prowadzili na Zachodzie różnego rodzaju rozmowy, obok oficjalnych, dyplomatycznych były to niezobowiązujące, wręcz towarzyskie kontakty z dziennikarzami, ze specjalistami, głównie sowietologami. Odbywały się konferencje na temat stosunków Wschód-Zachód z udziałem obu stron. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że sytuacja się zmienia, Sowieci wychodzą z Afganistanu, nie ma już zimnej wojny itp. Być może podobne rozmowy o charakterze sondażowym prowadzone były i w Warszawie między - dajmy na to - korespondentem TASS a kimś z opozycji czy z kręgów niezależnych intelektualistów.

- Dr Dudek mówi, że dla władzy ważnym czynnikiem były nastroje społeczne, ale nastroju rewolucyjnego przed 1989 r. chyba nie było. Władza nie czuła się też przyciśnięta przez opozycję. Skąd więc ten nastrój przygnębienia i zniechęcenia w jej strukturach?

DUDEK: - O nastroju rewolucyjnym możemy mówić tylko w 1989 r. i to w pewnych środowiskach, ale te pogarszające się nastroje, zaraz po sytuacji międzynarodowej, w największym stopniu wpływały na optykę rządzących. I tu jeszcze jeden ważny moment: referendum w listopadzie 1987 r., w którym zapytano społeczeństwo o zgodę na "radykalne uzdrowienie gospodarki" oraz demokratyzację życia publicznego. W założeniu miała być to ucieczka do przodu, nowe otwarcie, ale referendum okazało się klęską, bo ustalono, że będzie prawomocne, jeśli na "tak" zagłosuje połowa wszystkich uprawnionych. Ten próg okazał się nie do przeskoczenia, choć wyniki były całkiem niezłe. Efekt był taki, że po referendum stracono wiarę we własne siły. Nastąpiło zmęczenie materiału w ekipie Jaruzelskiego, jak to określił Rakowski. Właśnie porażka referendum pokazuje to najlepiej. Kierownictwo PZPR wcale nie chciało takiej ordynacji. Na posiedzeniu Biura Politycznego sekretarz generalny PRON [Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego, organizacji rzekomo społecznej, mającej firmować stan wojenny i potem politykę Jaruzelskiego - red.] Jerzy Jaskiernia mówił, że ta ordynacja to jakiś absurd. Jaruzelski się z nim zgodził i z Biura Politycznego wyszło zalecenie, żeby w Sejmie zmienić ten zapis. Ale Sejm, w którym PZPR miała większość, zagłosował inaczej. Przestał być powolnym narzędziem władzy.

PACZKOWSKI: - W drugiej połowie dekady w okolicach ludzi elit, głównie zresztą średniego szczebla, pojawił się prywatny właściciel - prywaciarz, za którym stoją pieniądze. Jeszcze w 1984 r. ganiono w Moskwie Jaruzelskiego za spółki polonijne, ale w 1986 r. na szerszą skalę dopuszczono je do udziału w gospodarce. Było coraz więcej prywatnych firm. Wiele osób z partyjnego establishmentu zrozumiało, że konfitury są nie w ministerstwie, nie w jakimś resorcie, nie na państwowym, ale gdzie indziej. Myślę, że to zniechęcało licznych do pracy w aparacie partyjnym na tzw. odpowiedzialnych stanowiskach. A może raczej zachęcało do łączenia pozycji w aparacie z apanażami, jakie dawał sektor prywatny. W takim "Interfragrance" zarabiało się chyba więcej niż w wydziale komitetu wojewódzkiego, a nawet centralnego.

DUDEK: - Sytuacja gospodarcza nie pozwalała na podwyżki pensji partyjnego aparatu i wojska. Z tamtych lat zachowało się sporo wniosków esbeków o zwolnienie ze służby. Odchodzili, bo - jak pisali w uzasadnieniach - za mało zarabiali. Odchodzili i tworzyli kombinacje, przechodząc do prywatnych spółek, ale zachowując dawne, pomocne w interesach kontakty. Ten proces zatacza coraz szersze kręgi, zwłaszcza w 1988 r., gdy partia zaczęła prowadzić działalność gospodarczą, a tym bardziej od lutego 1989 r., gdy weszła ustawa o niektórych warunkach konsolidacji gospodarki narodowej, która wprost dała prawne podstawy do mieszania kapitału prywatnego z państwowym.

Żeby przeciwnik się ugiął

- Władza szuka zatem sposobu, żeby jakimiś posunięciami zahamować spadek nastrojów, przełamać marazm i gospodarczą stagnację. Rozwiązaniem jest podjęcie dialogu z opozycją. Jak wyobrażano sobie tego partnera?

DUDEK: - Reprezentacją społeczeństwa był wtedy Kościół i dla władzy to on do roku 1988 był jedynym partnerem do rozmów. Lech Wałęsa wydawał się wtedy nie do przyjęcia. W latach 1986-1988 ekipa Jaruzelskiego zmierza do czegoś nienazwanego, czegoś, co byłoby okrągłym stołem, ale nie z opozycją, lecz z Kościołem, a dokładnie ze świecką reprezentacją Episkopatu. Chciano rozmawiać o chadeckich związkach zawodowych czy partii chadeckiej.

PACZKOWSKI: - Stąd takie wydarzenia jak rozmowa Józefa Czyrka z działaczami KIK, mniej lub bardziej poufne spotkania Stanisława Cioska z przedstawicielami Episkopatu czy trochę późniejsza, z 1988 r., negocjacyjna pozycja, jaką Andrzejowi Stelmachowskiemu przyznali komuniści. W sposób oczywisty była to próba "wykolegowania" "Solidarności", odmowa traktowania jej jako podmiotu. Legalizacja "Res Publiki" wpisuje się w tę samą koncepcję. Wszystko, byle nie "Solidarność".

KOFMAN: - Było to zgodne z propozycjami "zespołu trzech", czyli doradców gen. Jaruzelskiego: Jerzego Urbana, Stanisława Cioska i Władysława Pożogi. Oni w 1987 r. wypracowali daleko idące propozycje, żeby poprzez kooptację włączyć do systemu przedstawicieli sił społecznych, nawet opozycji, ale żeby nie mówiono głośno, iż chodzi o "Solidarność".

DUDEK: - Jednak w 1988 r. - pod drugiej fali strajków w sierpniu - zapadła decyzja, żeby gen. Czesław Kiszczak spotkał się z Lechem Wałęsą. To było przejście Rubikonu. Ta decyzja była dla komunistów straszna i bolesna. Rakowski mówił wręcz o zaciskaniu zębów, a aparat średniego szczebla przyjął to jak najgorzej. Ta decyzja, żeby dało się ją uzasadnić, musiała do czegoś doprowadzić. Stąd od tej pory władza stała się zakładnikiem rozmów z opozycją.

- Pierwszą polityczną datą kalendarzowego roku 1989 jest druga część X Plenum KC PZPR w styczniu, kiedy to generałowie Jaruzelski, Kiszczak i Florian Siwicki w dramatycznej dyskusji musieli zagrozić dymisjami, by wymusić zgodę KC na otwarte już rozmowy z opozycją. Czy ten szantaż był konieczny? Co nam to mówi o rzeczywistej pozycji generałów w partii?

PACZKOWSKI: - Być może udałoby się znaleźć większość gotową zaakceptować rozmowy z "Solidarnością" w jakiś inny sposób, ale mogło to zabrać wiele czasu, a myślę, że team Jaruzelskiego musiał się spieszyć. Tak przynajmniej wynikało z analiz sytuacji gospodarczej. Opór przeciwko uznaniu "Solidarności" był rzeczywiście znaczny i wywodził się z kilku środowisk: jednym był oczywiście OPZZ, który chyba kierował się względami czysto pragmatycznymi (konkurencja), innym był prawdziwy, ideowy "beton" partyjny. W listopadzie 1988 r. większość ankietowanych aparatczyków średnio-wyższego szczebla opowiadała się za powrotem do zasad sprawowania władzy z czasów... Bieruta! Z faktu, że mimo tak silnego nacisku (w istocie można mówić wręcz o szantażu) na uznanie "Solidarności" 25 proc. członków KC PZPR głosowało przeciw lub wstrzymało się od głosu, można wnosić, że przy pomocy łagodniejszych technik perswazji trudno byłoby ich przekonać o konieczności ustępstw. Jakkolwiek by "beton" odnosił się do generałów krytycznie, byli oni jednak uważani - jako architekci i zarządcy stanu wojennego - za zbawców, a resorty, którymi kierowali, za jedyne skuteczne podpory systemu. Partia komunistyczna zawsze opierała się na wojsku i bezpiece, ale w 1981 r. była od nich uzależniona.

- Jaka była wówczas strategia opozycji?

KOFMAN: - Po amnestii 1986 r. zaczęły się poważne rozmowy na linii Krajowa Komisja Wykonawcza-Wałęsa-doradcy. Z tych rozmów i z nastrojów panujących wśród ich uczestników wynika, że dominowała chęć porozumienia się z władzą. Zresztą taka była optyka "Solidarności" od początku jej istnienia. Nawet gdy Kuroń pisał w pierwszych miesiącach stanu wojennego o strajku generalnym, to jego celem było zmuszenie władzy do zawarcia porozumienia. Nie mówię już o książce Michnika "Takie czasy... Rzecz o kompromisie", którą w swej Bibliotece wydał Kwartalnik Polityczny "Krytyka" w 1985 r. Ten tekst Adama Michnika był napisany, gdy nikt jeszcze nie słyszał o Gorbaczowie. Michnik odwoływał się do przykładu hiszpańskiego - transformacja przez porozumienie. I nawet radykałowie nie mieli innej wizji. Także "Solidarność Walcząca" nie odrzucała idei porozumienia.

DUDEK: - Przeciwnie, oni mówili o wywołaniu strajku generalnego nawet nie w Polsce, ale w skali całego bloku sowieckiego. I próbowali takich działań, oczywiście bezskutecznie.

KOFMAN: - Z tego, co wiem, to "Solidarność Walcząca" inaczej oceniała ideę Okrągłego Stołu, ale generalnie była za jakąś formą porozumienia. Przed 1989 r. oczywiście opozycja nie bardzo wiedziała, na czym to porozumienie miałoby polegać. Pierwszym krokiem miałoby być zalegalizowanie "Solidarności" i wypuszczenie resztki więźniów. Wiele więcej nie wymagano, ale był to racjonalny punkt wyjścia do dalszych rozmów. Po amnestii, czyli geście władzy, powstały warunki psychologiczne do tego, aby myśleć o kompromisie. Oczywiście wyobrażano sobie, że będzie to porozumienie na warunkach "Solidarności".

- Gdy toczyły się przygotowania do rozmów przy Okrągłym Stole, część opozycji, np. Grupa Robocza Komisji Krajowej, została przez Lecha Wałęsę postawiona poza nawias, z kolei prof. Wiesława Chrzanowskiego zapraszano w tak zniechęcający sposób, że pozostało mu tylko zrezygnować z udziału. Czy to ograniczenie pluralizmu w obozie "Solidarności" nie było błędem?

PACZKOWSKI: - Jeśli patrzeć z punktu widzenia strategii zarządzania, to Wałęsa optymalizował swoje działania. Reprezentacja opozycji - swoista kadra narodowa - miała być zgrana, uznawać jego autorytet i przedstawiać wspólną wizję oraz posługiwać się takimi samymi technikami działania. Każdy, kto kontestował jego strategię, nie nadawał się do wspólnej gry. Dlatego Wałęsa zdecydował o niedopuszczeniu Grupy Roboczej do Okrągłego Stołu.

DUDEK: - Andrzej Gwiazda i inni domagali się czegoś, co wydawało się oczywiste: skoro zbierał się Komitet Obywatelski, to dlaczego w półlegalnych warunkach nie mogli zbierać się członkowie Komisji Krajowej wybranej przez I Zjazd "Solidarności". Problem w tym, że oni mieli mandat pochodzący z tamtego wyboru i wielu z nich, jak Gwiazda, Jan Rulewski, Andrzej Słowik, Marian Jurczyk, nie zgadzało się z Wałęsą. Tymczasem w skład Komitetu Obywatelskiego wchodzili ludzie zaproszeni przez Wałęsę i już samo to wymuszało pewną lojalność.

KOFMAN: - Cel Wałęsy i jego otoczenia był jeden: żeby przeciwnik się ugiął - i Wałęsa potrzebował zwartej ekipy. Pamiętam jedno ze spotkań poprzedzających rozmowy z komunistami. Było na nim obecnych kilkadziesiąt osób. Spektrum poglądów było szerokie i teoretycznie każdy z uczestników mógł zostać oddelegowany do negocjacji. Warunek był jeden - uznanie autorytetu Wałęsy. Zaledwie kilka osób się temu sprzeciwiło, więc opór nie był duży, ale wtedy właśnie zaczęła kształtować się opozycja wobec Okrągłego Stołu.

DUDEK: - Zgodzę się z rozumowaniem, że im szersze byłoby spektrum opozycji, tym trudniej byłoby osiągnąć zadowalający rezultat. Jednakże tym samym dochodzimy do pytania, o jaki rezultat chodziło, czyli do istoty tego kompromisu. A była nią swoista transakcja wiązana. Część opozycji, która zasiadła do Okrągłego Stołu, dostała zgodę na legalizację "Solidarności", pewien udział we władzy ustawodawczej i dostęp do mediów. Co w zamian? Zgoda na przeniesienie centrum władzy z KC PZPR na silnego w uprawnienia prezydenta. Stan wynegocjowany przy Okrągłym Stole miał trwać do sześciu lat. Bo cztery lata miała obowiązywać ordynacja kontraktowa do Sejmu, a gen. Jaruzelski miał być prezydentem przez sześć lat. Oczywiście nie mówiono wtedy wprost o nim, ale był to oczywisty kandydat. Obszernie piszę na ten temat w "Reglamentowanej rewolucji".

KOFMAN: - To jedna z możliwych interpretacji tego kompromisu. Problem w tym, że każdy go trochę inaczej rozumiał. Przecież strona solidarnościowa nie zgodziła się na te żądania i w zamian coś jeszcze wytargowała: absolutnie wolne wybory do Senatu, zgodę na pewne reformy społeczno-gospodarcze, większy pluralizm w mediach. I to było traktowane w "Solidarności" jako pełne zwycięstwo. Władza też była zadowolona. To jest ważne.

Zepchnięty problem

- Panuje przekonanie, że ów kompromis był ceną, którą warto było zapłacić, ale Pan doktor Dudek jest chyba innego zdania?

DUDEK: - Bo nie uważam, że gdyby w Polsce nie odbył się Okrągły Stół, to komunizm by nie upadł, a jeśli by upadł, to wyłącznie w formie krwawej jatki, jak w Rumunii. Otóż raczej mielibyśmy do czynienia z kolejną falą strajków, znacznie większą niż w 1988 r. Podam dane, jakie docierały wówczas do obozu władzy i determinowały jego zachowanie. Styczeń 1989 r.: 49 strajków, w których brało udział 15 tysięcy ludzi; luty - początek Okrągłego Stołu - strajków jest 67, ale strajkuje już 60 tys. ludzi, czyli większe zakłady wchodzą do gry; marzec: 260 strajków i ponad sto tysięcy ludzi. I w kwietniu, jak nożem uciął, tylko 9 strajków. To był ważny dla władzy efekt Okrągłego Stołu.

"Solidarność" też tych strajków się bała i bała się fiaska rozmów. Bo jeśli nic by z nich nie wyszło, radykalna opozycja oskarżyłaby Wałęsę, że jego polityka do niczego nie doprowadziła, i wezwałaby do protestów. SB zadała sobie trud zidentyfikowania organizatorów strajków. Okazało się, że tylko trzy procent z nich przypisano "Solidarności", dziesięć procent OPZZ, a resztę spontanicznym odruchom i nowym liderom robotniczym. Strajki 1988 r. doprowadziły do wyłonienia się nowej grupy ludzi, nowych Bujaków i Frasyniuków. Oni, w razie fiaska rozmów, przejęliby pałeczkę w opozycji.

KOFMAN: - To tylko hipoteza. Moim zdaniem w ogóle nie obawiano się tej fali strajków. Nie brano ich pod uwagę. Nawet jeśli, jak Pan mówi, brało w strajkach udział sto tysięcy ludzi - to niewiele. Kilka miesięcy wcześniej, chyba właśnie we wrześniu 1988 r., jechałem z Adamem Michnikiem samochodem, akurat gdy trwały strajki. Rozmawialiśmy o tym, co dzieje się w kraju, i on był przerażony, że te strajki są takie słabe. W ogóle zaś nie przeszkadzało mu, że robią je nowi liderzy. Jeślibym więc dopatrywał się chęci dogadywania się z władzą, to nie w obawie przed nową falą przywódców, ale w przekonaniu, że opozycja, jakakolwiek, jest słaba i skoro władza chce rozmawiać, to trzeba rozmawiać.

PACZKOWSKI: - Na wiosnę 1988 r. strajkowano, bo ludzie, widząc, że władza mięknie, przestawali się bać. Nie znalazłem żadnych dokumentów bezpośrednio się do tego odnoszących, ale wydaje się pewne, że władza owszem, chciała rozmawiać, ale miała też przygotowany wariant na wypadek, gdyby rozmowy spełzły na niczym. Z tego punktu widzenia zastanawia np., że gen. Jaruzelski nie brał udziału w negocjacjach. Podobnie premier Rakowski. Tak jakby pozostawali w odwodzie, aby wejść do akcji w jakimś krytycznym momencie, nawet za cenę obciążenia winą za niepowodzenie Kiszczaka, Czyrka czy Cioska. "Solidarność" nie miała żadnych rezerwowych graczy. Zaangażowała się w rozmowy wszystkimi siłami na czele z Wałęsą.

KOFMAN: - Nie było alternatywnego rozwiązania, bo nie obawiano się, że może być potrzebne.

PACZKOWSKI: - Być może okazałoby się to błędem Wałęsy. Że ekipa Jaruzelskiego potrafiła absolutnie cynicznie prowadzić grę polityczną, może świadczyć to, że w trakcie nieudanej próby sformowania rządu przez Kiszczaka zastanawiał się on, czy nie uruchomić "drugiej Magdalenki" - spotkać się z przeciwnikami Wałęsy z "Solidarności" i KPN.

KOFMAN: - Ani słabość, ani siła. Gdyby rozmowy zerwano, "Solidarność" zwaliłaby wszystko na władzę. I tak by to zostało odebrane: winna jest władza.

- Kompromisowi z władzą towarzyszyły także demonstracje młodej generacji opozycjonistów. Czy "Solidarność" nie zlekceważyła nastrojów wśród młodzieży?

DUDEK: - Rodził się wówczas ruch dwudziestolatków i jeśli nic by się nie zmieniło, doszłoby do erupcji radykalizmu. Strajki i studenci to nie to samo, ale to wszystko mogło się połączyć. Dalej twierdzę, że opozycja bała się tych protestów. Opieram się co prawda na źródle przetworzonym, bo na opiniach zbieranych przez służby o tym, co się mówi w kręgach opozycji. Wynika z niego, że obawiano się awanturnictwa, które psuje rozmowy. Panowało przekonanie, że to prowokacja władz.

- Ale w "grupie krakowskiej", skupiającej organizacje młodzieżowe, byli nie tylko radykałowie. Czy tej aktywności młodzieży nie dało się zagospodarować?

KOFMAN: - W Komitecie Obywatelskim był zespół do spraw młodzieży.

PACZKOWSKI: - Chodziło raczej o zepchnięcie problemu na pobocze, bo postawienie na czele tego zespołu Pawła Czartoryskiego, który od pewnie 30 lat nie miał nic wspólnego z młodzieżą, dowodziło, że nie przywiązywano do tej sprawy żadnego znaczenia. Zresztą także podczas rozmów przy Okrągłym Stole podstolik do spraw młodzieży był jedynym, który zakończył obrady bez porozumienia.

Ale oczywiście radykalna młodzież była użyteczna, gdyż pełniła rolę analogiczną do tej, jaką pełnił beton partyjny. Można było nią postraszyć: jak się z nami nie dogadacie, to przyjdą oni. Jednak nawet radykałowie zostali w znacznym stopniu zagospodarowani: czy bez młodzieży była do pomyślenia tak aktywna kampania wyborcza? Kto by rozklejał po nocach plakaty, roznosił ulotki, powielał?

- Czyli hasło II Ogólnopolskiej Konferencji Niezależnych Środowisk Młodzieżowych z maja 1989 r. "Wolności nie da się wynegocjować" straciło aktualność?

DUDEK: - W przededniu wyborów czerwcowych częściowo tak. Także dlatego, że historia zaczęła pędzić i spory polityczne zawieszono. W maju to drużyna Wałęsy nadawała ton.

- Jednak napięcia były. Część liderów opozycji, i to już nie radykałowie, ale np. Tadeusz Mazowiecki czy Aleksander Hall, odmówiła kandydowania do Sejmu właśnie w geście protestu wobec ograniczania pluralizmu.

KOFMAN: - Mazowiecki uważał, że Okrągły Stół zakończył się sukcesem, porozumienie zawarto i teraz można grono reprezentujące opozycję poszerzyć. To było rozsądne stanowisko - na listach "Solidarności" powinni być także inni. Nie zawsze było to możliwe, bo negocjacje z KPN rozbiły się o ilość miejsc. Otoczenie Wałęsy proponowało Moczulskiemu trzy--cztery miejsca, on chciał trzydziestu.

- Wkrótce drużyna Wałęsy w pierwszej turze wyborów zgarnia 160 na 161 mandatów w Sejmie i 92 mandaty w Senacie (w drugiej turze "Solidarność" zdobędzie jeszcze siedem miejsc w Senacie). To rozstrzyga kwestię, kto ma rację.

DUDEK: - To był szok. Stąd słynny telefon Jana Rokity do Krzysztofa Kozłowskiego w nocy z 4 na 5 czerwca - odnieśliśmy takie zwycięstwo, że jeśli oni mają odrobinę oleju w głowie, to powinni nas zaraz zgarnąć! Opozycja też trochę wystraszyła się tego zwycięstwa. W tym samym czasie Jacek Kuroń słał monity do Frasyniuka, żeby robić wszystko, by ludzie nie wyszli na ulice. Bano się, że to sprowokuje władze do użycia siły.

- Mimo skali zwycięstwa opozycja zgodziła się na ustępstwo wobec władzy, czyli na zmianę ordynacji przed drugą turą wyborów, by mimo porażki listy krajowej można było wybrać brakujących 33 posłów.

PACZKOWSKI: - To była logiczna konsekwencja rozmów Okrągłego Stołu, można powiedzieć: techniczny szczegół. Co innego można było zrobić? Zarządzić nowe wybory? Zmienić artykuł konstytucji dotyczący liczebności Sejmu? Mainstream "Solidarności" uznał, że każde z tych rozwiązań byłoby przeciągnięciem struny.

KOFMAN: - Wtedy uważałem to za zbyt daleko idące ustępstwo wobec władzy. Uczestniczyłem w Okrągłym Stole, a odebrałem to w taki właśnie sposób. Więc jeśli ja tak myślałem, to jak odebrali to inni?

Radźcie sobie sami

- Wróćmy do obozu władzy, który zostawiliśmy w przededniu rozmów. Czy brano pod uwagę, że partia ma jednak jakieś poparcie? Rakowski sobie wyliczył, że, będąc na feralnej liście krajowej, dostał na każdy okręg 76 tys. głosów: to więcej niż Jacek Kuroń na Żoliborzu.

DUDEK: - Nikt wtedy tego tak nie liczył. Choć jakby była inna ordynacja do Senatu, to koalicja miałaby blisko 20 mandatów. Mimo to władza miała poczucie klęski. Jej symbolem były wyniki z polskiej ambasady w Ułan Bator, gdzie głosowali sami podwładni gen. Kiszczaka, a on nie dostał ani jednego głosu.

- Władza wciąż jednak miała inne argumenty: siłę.

DUDEK: - Pewien były członek kierownictwa partii opowiadał mi kiedyś o jakiejś partyjnej naradzie w sierpniu 1989 r., kiedy na horyzoncie pojawił się rząd Mazowieckiego. Otóż na tej naradzie zastanawiano się jeszcze nad użyciem siły. W pewnym momencie na salę wszedł Aleksander Kwaśniewski, słuchał tego przez chwilę i spytał: "a co wy tu pieprzycie?". Wziął tego mojego rozmówcę pod pachę, mówiąc: "chodź, bo oni powariowali".

PACZKOWSKI: - No dobrze, ale warto przeczytać projekt uchwały Biura Politycznego - na czele którego stał uznany liberał Rakowski - w związku z kandydaturą Mazowieckiego na premiera. Jest tam mowa o ewentualnym "podjęciu masowej walki klasowej przeciw groźbie nagłego zwrotu" czy "o wystawieniu na niebezpieczeństwo całości i suwerenności Polski". Przecież to stary ton, jeszcze z czasów "pierwszego" Gomułki - Polska albo będzie socjalistyczna (czytaj: komunistyczna), albo jej w ogóle nie będzie. Gorbaczow z Honeckerem rozdrapią ją między siebie.

DUDEK: - Ale to dzieło Rakowskiego, który za wszelką cenę chciał wtedy dostać się do Moskwy i użyć rosyjskiego straszaka niczym wunderwaffe. W sierpniu zabiegał o wizytę na Kremlu, ale przez tydzień nie miał żadnej odpowiedzi. Po tygodniu Gorbaczow jedynie zadzwonił. Nie ma zapisu tej rozmowy. Rakowski zanotował, że Gorbaczow zalecał powołanie nowej partii. W starych strukturach nic nie zrobicie - miał przekonywać. Jednym słowem, żadnego wsparcia: radźcie sobie sami.

- Jakie nastroje panowały wśród niższych funkcjonariuszy po zakończeniu rozmów i w czasie wyborów?

DUDEK: - Była grupa, która uważała, że trzeba wroga chwycić za gardło. Ale większość była zde­zorientowana. Funkcjonariusze wówczas żyli jeszcze swoimi problemami: zniechęceniem służbą, sypiącym się sprzętem, poczuciem odrzucenia przez społeczeństwo. W sierpniu 1989 r. Kiszczak będąc przez dwa tygodnie premierem wykorzystuje sytuację i przeprowadza reformę bezpieki, która wskutek sztuczek na papierze zmniejszyła się z dwudziestu kilku tysięcy do kilku tysięcy. Zmieniono nazwy departamentów. III Departament zwalczający opozycję ochrzczono Departamentem Ochrony Konstytucyjnego Porządku Państwa, a IV, zwalczający Kościół, nazwano Departamentem Studiów i Analiz. Wtedy jeszcze panowało przekonanie, że nic się nie dzieje. Dopiero po powstaniu rządu Mazowieckiego zrozumiano, że będą zmiany. To był dla esbeków szok, choć Kiszczak wciąż kierował resortem. Szybko jednak bardziej pragmatyczni dostosowują się do nowych czasów. Kiszczak w październiku 1989 r., czyli już za czasów Mazowieckiego, wezwał kilkuset wyższych rangą funkcjonariuszy z terenu i wygłosił im rozwlekłe przemówienie, którego przesłanie było takie: myśmy dotąd wiernie partii służyli, ale ona nas zdradziła. Już w 1956 r. zwaliła na nas winę i teraz w gruncie rzeczy chciała zrobić to samo. I oto pojawia się historyczna szansa, żebyśmy wreszcie mogli służyć państwu. Kto chce być w partii, niech sobie będzie, ale legitymacje zostawiamy przed wejściem. Od dziś walczymy z terrorystami i handlarzami narkotyków. Z tym, że z radykalną opozycją walczono po staremu.

Ostrożny rząd Mazowieckiego

- 12 września 1989 r. powstaje pierwszy niekomunistyczny rząd. Na jego czele staje Tadeusz Mazowiecki, który jeszcze niedawno przekonywał, że opozycja nie powinna brać władzy, i polemizował z tekstem Adama Michnika "Wasz prezydent, nasz premier", pisząc artykuł "Spiesz się powoli".

KOFMAN: - Nie umiem wytłumaczyć sobie zachowania Mazowieckiego. Myślę, że trochę historia go uwiodła.

DUDEK: - Ale poglądów nie zmienił. Został wierny idei, którą wyraził we wspomnianym artykule. Dalej był przekonany, że opozycja nie jest gotowa do rządzenia i trzeba się ograniczyć do pewnych odcinków, które można reformować.

KOFMAN: - I to był błąd. To przekonanie, że opozycja nie ma dostatecznej liczby odpowiednich ludzi, denerwowało wielu jej uczestników różnego szczebla, nie tylko radykałów. W niczym nie był lepszy urzędas, który siedział za swoim biurkiem od 15 lat, od opozycyjnego prawnika, który by się tych urzędniczych mądrości nauczył bardzo szybko.

- Ale ci, którzy tworzyli ówczesny rząd i administrację, twierdzą, że ludzie opozycji czy niezależni eksperci mimo usilnych próśb wcale nie garnęli się do rządzenia. Większość deklarowała wsparcie, jakieś doradzanie, ale konkretnych funkcji unikano. W końcu otwierały się przed nimi i inne możliwości.

PACZKOWSKI: - W pewnym stopniu tak rzeczywiście było: w pierwszych tygodniach ludzie z opozycji i "Solidarności" raczej nie pchali się na państwowe posady. Wydaje mi się, że głównym motywem było nie tyle poczucie braku kompetencji, ile nieufność wobec urzędów, utożsamianie ich z czymś może nawet niegodnym. Jednak jak pokazały wybory samorządowe, które odbyły się w kwietniu 1990 r., do działalności publicznej było bardzo dużo chętnych. Być może to właśnie te wybory odblokowały początkową niechęć? O ile jednak wiem, to na ministrów i wiceministrów ochotników nigdy nie brakowało. Także na ambasadorów. Niebawem przecież jednym z powodów - rzecz jasna nie jedynym, ani nie najważniejszym - "wojny na górze", która wkrótce się rozpętała, była bitwa o stołki. Wyściełane.

- Wielu zwolenników linii rządu Mazowieckiego twierdzi, że ekipa ta na wstępie popełniła błąd, nie publikując jakiegoś bilansu zamknięcia, który nakreśliłby granice możliwych przemian i tym samym zapobiegł sporom o interpretację tzw. grubej kreski.

DUDEK: - Oczywiście jakiś dokument można było wydać, ale nikt nie miał ani głowy, ani narzędzi, by taki bilans sporządzić. Może dziś można robić takie bilanse, kiedy sytuacja w państwie jest ustabilizowana i jeden rząd przejmuje spokojnie od drugiego kierowanie krajem. Tamta ekipa miała na karku katastrofę gospodarczą. Ekonomia zdominowała pracę rządu Mazowieckiego, budziła największe emocje.

- Szybko jednak zaczęto domagać się rozliczenia z partią komunistyczną i oskarżać rząd o spowalnianie przemian.

KOFMAN: - Rząd Mazowieckiego jedno mógł zrobić od razu: znieść cenzurę. Przypominam sobie rozmowę z Jerzym Ciemniewskim, który miał wtedy duże i przecież pozytywne wpływy w rządzie, w której z Grzegorzem Bogutą przekonywaliśmy go do tego kroku. Nie dało się. Oczywiście racje były tam jakoś podzielone. Niemniej, w konsekwencji wydawcy podziemni ogłosili oświadczenie domagające się zniesienia cenzury.

- Czy istnienie cenzury miało jakieś inne znaczenie poza symbolicznym? Krzysztof Kozłowski zawsze przy tej okazji mówi, że ingerencji w publikacje "TP" żadnych już nie było, ale może mówi to z pozycji redaktora pisma od dawna legalnego, którego przedstawiciele zasiadali przy Okrągłym Stole?

KOFMAN: - Trwanie cenzury miało znaczenie psychologiczne i moralne. Dla wielu ludzi jej likwidacja oznaczała właśnie symboliczny koniec PRL-u, Podziemne firmy wydawnicze nie zgodziłyby się na jakiekolwiek pertraktacje z cenzurą. Nie jest zatem przypadkiem, że np. podziemna oficyna wydawnicza NOWA zalegalizowała się dopiero po zniesieniu cenzury.

DUDEK: - Opieszałość w likwidowaniu cenzury oczywiście nie wynikała z sympatii do tego urzędu, ale z obawy, że jej zniesienie zaowocuje wylewem radykalnych antysowieckich głosów, co w kontekście konferencji "2 plus 4" [o uregulowaniu kwestii zjednoczenia Niemiec w polityce międzynarodowej - red.] wydawało się niebezpieczne. Nie chciano drażnić ZSRR. W listopadzie 1989 r. padł Mur Berliński, Helmut Kohl ogłosił dziesięciopunktowy plan zjednoczenia, w którym nie było słowa o polskiej granicy. Mazowiecki tego się bał.

Natomiast spytany, czemu nie przyspieszył po rozwiązaniu się PZPR, odpowiedział, że dla niego to było bez znaczenia, bo ważna była "partia generałów". Uważał, że ma wciąż do czynienia z potężną siłą starego aparatu, który jeśli się go tknie, skoczy do gardła. Ale, gwoli sprawiedliwości, Wałęsa też był przekonany o tej sile i jego przyspieszenie skończyło się w dniu, w którym znalazł się w Belwederze.

- Jesienią 1989 r. grupy młodzieży zaczynają atakować siedziby PRON i komitety partyjne. Czy rząd postępował słusznie usuwając tę młodzież? Zdaniem krytyków wyglądało to tak, jakby rząd bronił ancient regime'u.

DUDEK: - Wynikało to z legalistycznego podejścia: żeby nie anarchizować kraju. Ale te akcje młodzieży pokazywały też coś ważnego: fikcję takich instytucji jak PRON. Miały również na celu zapobieżenie procesowi niszczenia dokumentów, które w partii także niszczono. Niestety, pozwolono PZPR upłynnić wiele ruchomości. Pieniądze w ten sposób uzyskane utopiono w spółkach albo zasilono nimi kasę partyjną. To sprawiło, że start na polskiej scenie politycznej w roku 1990 był nierówny. SdRP, PSL i SD były na uprzywilejowanej pozycji.

KOFMAN: - Ale na część tych nieruchomości znalazł się sposób mądrzejszy niż same tylko ich okupacje, chociaż bez nich rozwiązanie problemu byłoby jeszcze trudniejsze. Władze centralne i lokalne zabierały siedziby komitetów partyjnych i oddawały je uniwersytetom. Tak na przykład było w Warszawie czy w Białymstoku.

PACZKOWSKI: - Górę wzięło przekonanie, że najważniejsze są gospodarka oraz granica na Odrze i Nysie. Żeby w tych sprawach coś osiągnąć, potrzebny był spokój społeczny, zaś wchodzenie w spory z nomenklaturą, blokowanie procesu jej uwłaszczenia, a przede wszystkim rozliczanie się z odchodzącym reżimem, jego funkcjonariuszami, jego służbami, bezpieką - w ocenie rządu zagrażało najważniejszym zadaniom.

DUDEK: - Taka była filozofia tamtego rządu, obecna także na łamach "Gazety Wyborczej" i "Tygodnika Powszechnego": zgódźmy się na to uwłaszczenie, bo jeśli ci ludzie odejdą z pustymi rękami, zrobi się niebezpiecznie. Moim zdaniem pod koniec 1989 r., po upadku muru berlińskiego, po "Aksamitnej Rewolucji" w Czechosłowacji, a zwłaszcza po tym, co spotkało Ceausescu w Rumunii, nie groziła żadna akcja ze strony bezpieki, ale wtedy Mazowiecki i jego otoczenie tak myśleli. Po drugie - i nie ma w tym sprzeczności - Michnik szybko przestał się bać komunistów, a zaczął obawiać się tzw. ciemnogrodu. Uważał, że na bazie Komitetów Obywatelskich trzeba budować nowoczesną partię, która będzie osłaniać rząd Mazowieckiego w imię spójnego programu modernizacji Polski: idziemy na Zachód, bez rozliczeń, bez polowań na czarownice, bez przyspieszeń, bez awanturnictwa.

KOFMAN: - Nie zgadzam się z tezą, że poglądy Michnika o tym, iż grozi nam atak ciemnogrodu, wzrost nastrojów antysemickich i nacjonalistycznych, oznaczały zgodę na kompromis z partią i bezpieką. Tak nie było. To np. "Wyborcza" pisała najwięcej o paleniu akt SB. Wyjaśnijmy też, kto był otoczeniem Mazowieckiego w 1989 r. Bo to nie była "Gazeta Wyborcza", ale m.in. Jacek Ambroziak, Jerzy Ciemniewski, Aleksander Hall, Waldemar Kuczyński. Nawet Piotr Wierzbicki w głośnym artykule z listopada 1989 r. "Familia, świta, dwór" pisał o trzech ośrodkach decyzyjnych byłej opozycji, a nie o dwóch. Jacek Kuroń, który był wtedy ministrem, dalece nie zawsze zgadzał się z Michnikiem. Choć naturalnie "Gazeta", jak i przecież "Solidarność" generalnie wspierały wtedy rząd Tadeusza Mazowieckiego. Co oczywiście dla każdej z tych stron nie oznaczało zgodności stanowisk we wszystkich ważnych sprawach.

Gdzie spisek, gdzie rewolucja

- Ostatnia polityczna data w roku 1989 to przegłosowanie w Sejmie ustaw nazwanych planem Balcerowicza. Czy nie była to prawdziwa rewolucja? Przecież "Solidarność" od początku istnienia opowiadała się za jakąś formą socjalizmu?

KOFMAN: - Tak. Te ustawy to był ogromny przełom w myśleniu liderów opozycji. Przy Okrągłym Stole wiodąca była linia Ryszarda Bugaja. Wcześniej głosy za gospodarką rynkową, które np. publikowaliśmy na łamach "Krytyki", należały - wyjąwszy liberałów gdańskich i krakowskich - raczej do rzadkości, a przecież były one bardziej umiarkowane niż propozycje Balcerowicza.

Nie bez znaczenia był tu nacisk Zachodu, który obiecał pomoc pod warunkiem radykalnych reform gospodarczych. I o tych reformach zdecydował rząd Mazowieckiego i Sejm kontraktowy. To była także decyzja polityczna. Dlaczego natomiast "Solidarność" poparła reformy, nie wiem. Logicznie rzecz biorąc - nie powinna tego robić.

DUDEK: - Nie cała "Solidarność", lecz kierownictwo. Był to niezbędny parasol. Warto też pamiętać, że w latach 80. w drugim obiegu nastąpiła erupcja publikacji prac Miltona Friedmana, Friedricha Haye­ka, w Krakowie publikował Mirosław Dzielski, więc liberalizm gospodarczy nie był czymś nieznanym. A mimo to wszystko mogło potoczyć się inaczej. Na początku Mazowiecki mówił: "dajcie mi polskiego Erharda". Mógł więc wziąć Bugaja na ministra finansów. Jednak zapada decyzja, że to wszystko byłyby półśrodki, i krąg wokół Mazowieckiego decyduje się na radykalne rozwiązanie, choć nie do końca zdaje sobie sprawę z jego konsekwencji. Główne podziały w rządzie dotyczą spraw ekonomicznych. Radykałami są Balcerowicz, Tadeusz Syryjczyk, Waldemar Kuczyński, Marcin Święcicki, a sprzeciwiają im się minister rolnictwa Czesław Janicki i minister sprawiedliwości Aleksander Bentkowski, obaj z ZSL. Generałowie Kiszczak i Siwicki milczą.

KOFMAN: - Zwolennicy reform w rządzie mają poparcie Kuronia, który mówił: musimy zbudować kapitalizm, żeby potem móc budować sprawiedliwość społeczną. Tymi reformami w dużej mierze kierował przypadek, choć były jednoznacznie prokapitalistyczne zalecenia Międzynarodowego Funduszu Walutowego i niektórych polskich ekspertów, jak prof. Beksiak.

- Negocjacje opozycji z władzą z czasem zaczęto nazywać spiskiem, zdradą elit. Dlaczego?

DUDEK: - W 1990 r. ukazała się książka sekretarza gen. Kiszczaka, Krzysztofa Dubińskiego, pod tytułem "Magdalenka. Transakcja epoki". Tam były notatki z rozmów w Magdalence. I wtedy ludzie dowiedzieli się, że obok tych rozmów w świetle reflektorów w Pałacu Namiestnikowskim były jakieś inne rozmowy. Bo komunikaty o rozmowach w Magdalence dotyczyły tylko rozmów przygotowawczych, ale już nie tych toczonych w trakcie Okrągłego Stołu.

KOFMAN: - Wydawało mi się wtedy, że byłem stosunkowo blisko wszystkich tych negocjacji, ale o rozmowach w Magdalence dowiedziałem się też nie najwcześniej i jakoś nieoficjalnie. Byłem tym zaskoczony i raczej niezbyt zachwycony, a przecież należałem do tych, którzy popierali negocjacje z władzą. Stąd mogę wyciągnąć wniosek, że duża część strony solidarnościowej miała podobne odczucia.

- Czemu czołówka "Solidarności" przystała na klauzulę tajności i czemu nie potrafiono wytłumaczyć opinii publicznej, że polityka czasem musi rozgrywać się w kuluarach?

KOFMAN: - Bo nikt wtedy o to nie pytał. Na ocenę negocjacji w 1989 r. wpływa rok 1990 i wojna na górze. Spór o to, co naprawdę ustalono przy Okrągłym Stole, staje się częścią sporu o politykę rządu Mazowieckiego, która jest krytykowana przez braci Kaczyńskich ze względu na zbytnią - ich zdaniem - pobłażliwość dla obozu komunistycznego. W czasie wojny na górze zaczęto dociekać przyczyn polityki Mazowieckiego i wskazywać na Magdalenkę jako przyczynę wszelkiego zła.

PACZKOWSKI: - "Tajny układ" z Magdalenki to oczywista mistyfikacja. Jedną z dwóch osób, które brały udział we wszystkich rozmowach w Magdalence, od września 1988 r. - a więc powinny coś na ten temat wiedzieć - był Lech Kaczyński.

- Rok 1989 to cztery najważniejsze wydarzenia, o których Panowie mówili: Okrągły Stół, wybory w czerwcu, powołanie rządu Mazowieckiego i reformy Balcerowicza. Które z nich wpisują się w logikę rewolucji, a które miały charakter ewolucyjny?

DUDEK: - Okrągły Stół i rząd Mazowieckiego to ewolucja, wynik wyborów i przyjęcie planu Balcerowicza to rewolucja. Przy innym wyniku wyborów moglibyśmy mieć do czynienia z innym kształtem wydarzeń, jakąś ewolucyjną liberalizacją ustroju, a gen. Jaruzelski rządziłby kilka lat. Po 4 czerwca 1989 r. mamy do czynienia z nową jakością. To pierwsza data III Rzeczypospolitej.

PACZKOWSKI: - Można by powiedzieć tak: wybory zmieniły kierunek, ale nie rozpoczęły czegoś nowego. To Okrągły Stół rozpoczął pewien bieg wydarzeń. Komuniści żadnych zmian ustrojowych nie chcieli, zamierzali w pewnym zakresie dopuścić opozycję do sfery władzy, ale jej nie oddawać. Byli przekonani, że wyborów nie przegrają. Sądzili, że to, co sobie zapewnili przy Okrągłym Stole, przyniesie im korzyści i będzie z korzyścią dla kraju. Proponuję więc: Okrągły Stół jest ostatnim ważnym wydarzeniem w dziejach PRL, a wydarzeniem założycielskim III RP są wybory z 4 czerwca. A może dzień 5 czerwca, kiedy okazało się, że PZPR zaakceptowała wyniki?

KOFMAN: - Ale bez mentalnego przełomu, który doprowadził do koncepcji Okrągłego Stołu, tego wszystkiego, o czym Panowie mówią, by nie było. Warto także patrzeć na wydarzenia w Polsce, mając na uwadze to, co stało się w Chinach na placu Tiananmen. Dla mnie i Okrągły Stół, i wybory to ostatnie wydarzenia PRL-u. Od 4 czerwca 1989 r. zaczynało się nowe.

PACZKOWSKI: - Czyli Joanna Szczepkowska miała rację.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (22/2007)