„Każdy z nas tam był”

„Depesze” to arcydzieło. Reporterska opowieść korespondenta (1967–1969) o wojnie w Wietnamie, a zarazem poemat dygresyjno-oniryczny, rozprawa o języku i mediach, medytacja nad fatum, przypadkiem i śmiercią, traktat o zniszczeniu...

08.01.2017

Czyta się kilka minut

Baza lotnicza Phuoc Vinh, Wietnam Południowy, 1965 r.  / Fot. Horst Faas / AP PHOTO / EAST NEWS // KOLOR I.IMGUR.COM
Baza lotnicza Phuoc Vinh, Wietnam Południowy, 1965 r. / Fot. Horst Faas / AP PHOTO / EAST NEWS // KOLOR I.IMGUR.COM

Każda z kolejnych lektur książki Michaela Herra odsłania odmienny aspekt wietnamskiej apokalipsy, wytycza nowy szlak detali, którym warto podążać. „Depesze” są przy tym relacją wprost z piekła i dowodem na to, że również w piekle zdarza się człowieczeństwo, bezinteresowność i przyjaźń.
Herr nie nadał swemu dziełu sztywnych ram autobiograficznego świadectwa-wspomnienia czy klasycznego reportażu. Narrator „Depesz” to ktoś, komu raptem się coś przypomina, kto próbuje okiełznać zalewające go non stop reminiscencje, obrazy, głosy, koszmary z przeszłości, nigdy niemilknące echo wojny, dotkliwy powidok. Stąd częste u niego przeskoki w czasie i przestrzeni – stąd te liczne „później”, „tamtego lata”, „wcześniej”, „był taki jeden”. I szczegóły, które zdawały się błahostką, najzwyczajniejszym elementem tamtejszej rzeczywistości, czymś, o czym po sekundzie przestaje się myśleć, a jednak wżarły się w mózg i serce już na zawsze. Sflaczałe spadochrony na drzewach, które wyglądają niczym całuny dla niemowląt, sczerniały od tłuszczu potnik w hełmie zabitego, widziany z oddali pożar lasów nocą, „ogromne kadzie wypełnione płonącym gównem”, zziębnięta małpka w klatce w oswobodzonym, zdemolowanym Hue, zapach sternitu, czyjaś wykrzywiona przerażeniem twarz.

Również reporterski obiektywizm i dystans ma Herr za nic. Nawet przez moment nie ukrywa swojego zaangażowania, pisania sobą, filtrowania wszystkiego przez własne „ja” – zjarane, wzburzone, umęczone, ciągle na czujce – i bycia całym sercem w tym, co zostanie przetworzone na akapity i rozdziały. Co i rusz przekracza granice między obserwatorem-statystą a uczestnikiem dramatycznych wydarzeń. Nie jest obok żołnierzy, nie jest przy żołnierzach, ale między nimi, z nimi.
Emocje są w „Depeszach” ważniejsze niż mozolne odwzorowywanie ruchów wojsk, orędzia generałów, rejestr potyczek i spalonych wiosek, geopolityka w Azji. Co nie oznacza wcale, że Herr uderza w jakieś ckliwe tony czy histeryzuje – że szantażuje czytelnika oburzeniem bądź patosem. Nie oznacza też, że odpuszcza sobie faktografię. W pierwszym rzędzie interesuje go po prostu, jak ludzie reagują na ekstremalny strach, cierpienie, wyczerpanie organizmu, zabijanie. Albo jak nie reagują.

Ocalić znaczy zniszczyć

Centralnym tematem książki Herra jest doświadczenie. Proces przetwarzania tego, w czym się uczestniczyło, co widziało się, słyszało i czuło, czego było się inicjatorem i gorliwym wykonawcą – lub tylko świadkiem – w naukę, w wiedzę o sobie i otaczającym świecie. I nie jest powiedziane, że z nauki tej płynąć ma jakieś krzepiące przesłanie i że z owej wiedzy da się wyciągnąć konkretny pożytek, dzięki któremu uda się lepiej żyć – bardziej świadomie. Nie o to chodzi. Raczej o rodzaj egzaminu, poszukiwanie i odnalezienie niełatwych odpowiedzi u progu dorosłości.

Średnia wieku poległych w Wietnamie amerykańskich żołnierzy wynosiła 19 lat. Gnili tygodniami w błocie, ziemiance bądź zabójczej dżungli, drżeli pod ostrzałem artyleryjskim i ogniem snajpera, zapadali na tropikalne choroby, wykrwawiali się na pokładzie helikoptera, makabrycznie okaleczeni, mordujący Wietnamczyków, grabiący Wietnamczyków, palący ich dobytek, odcinający pokonanym wrogom uszy, by zmumifikować je w trofea, oddani złu, cynizmowi, szaleństwu i destrukcji. U Herra obsesyjnie powraca motyw twarzy nastolatków, które pod wpływem ciągłego strachu, walk i beznadziei stały się twarzami zgorzkniałych, dojrzałych mężczyzn albo wręcz starców: „Miał twarz, którą widziałem chyba z tysiąc razy w stu różnych obozach i bazach, twarz, z której uszła cała młodość: skóra nie miała już w sobie ani odrobiny koloru, usta były białe i zimne, od razu było widać, że inaczej już nie będzie i że chłopak zdaje sobie z tego sprawę. Życie zrobiło z niego starca i jako starzec miał dożyć swoich dni. Te wszystkie twarze – czasem czułem się jak na koncercie rockowym, takie były skupione, pochłonięte tym, co widzą; a kiedy indziej jakbym patrzył na twarze uczniów, co to parę klas zrobili awansem i teraz wyglądają za poważnie na swoje »lata«, tylko że ja wiedziałem dokładnie, co im te minuty i godziny wypełniło”.

Takie doświadczenia nie zostają na miejscu – zabiera się je do domu. Napełniają nie tylko delikatnym poczuciem mocy, ale i pomagają zrozumieć w czym tak naprawdę brało się udział, rozświetlają ową mroczną enigmę – winę, wojnę, Wietnam: „Ale jaką on mi opowiedział historię wojenną, może najtrafniejszą i najgłębszą ze wszystkich, jakie tam słyszałem. Rok mi zajęło, żeby ją zrozumieć: – Wysłaliśmy patrol rozpoznawczy w góry. Wrócił jeden. Umarł, zanim nam powiedział, co się stało”.

Ale wojna u Herra to nie sama wymiana ognia między wrogimi armiami, zdobywanie i opuszczanie terenu, klęski, triumfy i rozkazy. To niszczycielski i fascynujący żywioł, który niekiedy potwornie uzależnia – bywa, że żołnierze nie chcą po ukończonej służbie wracać do ojczyzny albo nie potrafią sobie w tej ojczyźnie poradzić bez wojny: „Może faktycznie nie da się w jednej i tej samej chwili kochać wojny i jej nienawidzić, ale czasem te uczucia następowały po sobie tak szybko, że stapiały się jak na rozwirowanym krążku Newtona i w końcu rozumiałeś ten napis z hełmów: »Wojna to haj«”.
Bo wojna w Wietnamie jest w „Depeszach” osobną rzeczywistością, która rządzi się własnymi prawami i logiką, ma swoje rytuały, czas, fetysze i estetykę – niczym jakaś odległa, dopiero co odkryta, egzotyczny kraina, w której obowiązują tak dziwaczne zasady, że wszystkiego należy uczyć się od nowa. Z czasem orientujesz się, że to nie ty ją poznajesz, ale ona na wylot poznała ciebie: „pojechałem zająć się wojną, a to wojna zajęła się mną”.

I sam Wietnam jawi się tu jako otchłań nie do ogarnięcia, nie do pokonania – wróg pojawiał się i znikał, atakował za dnia, nocą i w porze monsunu, każdy mógł być wrogiem, każdy mógł strzelić w plecy lub podłożyć bombę. Rozbijane w pył dywizje wietnamskiej armii z oszałamiającą prędkością regenerowały się i ruszały do kolejnego ataku: „Wietnam był jak ciemny pokój pełen śmiercionośnych przedmiotów, Vietcong czaił się wszędzie, a do tego wszędzie naraz, jak rak z przerzutami.
To nieprawda, że przegrywaliśmy tę wojnę przez wiele lat po trochu, przegraliśmy ją bardzo prędko, dosłownie w kilka dni, a potem już było jak z tym gościem z piechociarskiej mitologii, co to umarł, ale był zbyt tępy, żeby się skapnąć i położyć. Spełniły się nasze najstraszniejsze obawy przed »żółtą zarazą«; widzieliśmy, jak w całym kraju umierają tysiące naszych przeciwników, ale tamci zupełnie nie robili wrażenia osłabionych, a już na pewno nie wyczerpanych, jak już czwartego dnia twierdzili Planiści. Terytorium odzyskiwaliśmy szybko, ogromnym kosztem, w totalnym popłochu i z niemal maksymalną brutalnością. Nasza machina siała spustoszenie. Umiała wszystko; nie umiała się tylko zatrzymać. Jak powiedział pewien amerykański major, który chciał (i zdołał) przejść do historii: »Żeby ocalić Ben Tre, musieliśmy je zniszczyć«. W ten sposób odzyskaliśmy »kontrolę« nad większością kraju, co na dobrą sprawę oznaczało, że okupują go Vietcong i WAL, i tak już zostało do dnia, w którym z Wietnamu zniknął ostatni amerykański żołnierz”.

Rozdwojony język

Lata mijały, wojna trwała, Wietnam dalej nie był pokonany i zdobyty. Wymyślano oryginalne strategie, organizowano kolejne ofensywy i akcje o coraz to bardziej wyrafinowanych, buńczucznych kryptonimach, słano kontyngent za kontyngentem, dostarczano najnowszą superśmiercionośną broń – od bombowców strategicznych B-52, przez napalm, aż po Agent Orange, który niszczył roślinność i deformował ludzi – a wojna i Wietnam wydawały się niezniszczalne. Mało tego: zanikał sens tych wszystkich działań, kończyły się wytłumaczenia dla obecności tam wojsk amerykańskich, żołnierze zadawali sobie i innym pytania, po co właściwie tutaj się znaleźli, w imię czego i kiedy nareszcie stąd wyjadą.

Ta dezorientacja była tym większa – ale nie tylko u walczących, bo także u ich rodzin i szerzej: społeczeństwa amerykańskiego oraz światowej opinii publicznej – im wyraźniej z biegiem czasu rozjeżdżały się oficjalna narracja o Wietnamie i ta oddolna, prawdziwa. Żołnierze widzieli i wiedzieli swoje – chaos, stagnację, niepotrzebny rozlew krwi, okrucieństwo, masową śmierć, powszechne zniszczenie – a potem w oniemieniu słuchali, jak znakomicie im się na polu bitwy wiedzie, z jakim wyprzedzeniem i wyczuciem aranżowane są operacje, jaką trwogę nieustannie odczuwa nieprzyjaciel, jak statystycznie ma się ku lepszemu. I to zdecydowanie: „Mapy, wykresy, liczby, prognozy, mrzonki, nazwy miejsc i broni, kryptonimy operacji, nazwiska dowódców; wspomnienia, zgadywanki (zawczasu i po fakcie), doświadczenia (nowe, stare, prawdziwe, zmyślone, przywłaszczone); historie, postawy – mogłeś od razu dać sobie z tym wszystkim spokój, naprawdę. Jeśli szukałeś wojennych newsów, musiałeś je wysłyszeć w anegdotach, które twoi kumple przywozili z pola walki, wypatrzyć w czujnych, straceńczych spojrzeniach Sajgończyków”.

„Depesze” to terytorium, na którym walczy napuszona, drętwa i zakłamana mowa wojskowo-rządowej propagandy z potocznym, szczerym językiem chłopaków w mundurach, którzy oceniają i nazywają rzeczy po swojemu. Przez nich odzywa się zwyczajna Ameryka – dlatego aż tyle tutaj slangu, bluzgów, kolokwializmów i koślawej wymowy. Zaś druga strona, prezydent, sztab, Planiści i mainstreamowe media beznamiętnie powtarzają: „uszczelnianie granic”, „zażalenia spisowe”, „czarne operacje”, „program rewolucyjnego rozwoju”, „propaganda zbrojna”, „odszukaj i zniszcz”: „Oczywiście słyszało się jakieś głodne kawałki: walka o »serca i umysły« Wietnamczyków, teoria domina, Lud Republiki, spokój w Hujongu dopiero po ograniczeniu ekspansji w Cipangu; ale można też było usłyszeć inne rzeczy, jakiś młodziak mówił na przykład w całej swojej krwiożerczej naiwności: – Człowieku, to jest wszystko jakaś ściema. Jesteśmy tu po to, żeby rozwalać żółtków. Koniec, kropka”.

Kronikarze ognia

„Depesze” są również książką o tych, którzy narażali się, by ukazać prawdziwe oblicze wojny – o korespondentach, reporterach i fotoreporterach, przyjaciołach autora i rywalach. Przewijają się w „Depeszach” nieustannie, ale prócz tego oddany im został ogromny, kilkudziesięciostronicowy rozdział zatytułowany „Koledzy”. To dzięki nim – dzięki ich poświęceniu, odwadze, brawurze i pasji – świat zaczął się z wolna dowiadywać o tym, co kryje się za słowem „Wietnam”. W połączeniu z narastającym gniewem i bólem rodzin żołnierzy (z czasem nie udało się już zgrabnie wytłumaczyć coraz większej liczby zabitych i rannych) oraz z ujawnianiem takich zbrodni jak Mỹ Lai (oddział amerykańskiej piechoty zamordował tam kilkuset bezbronnych cywili), to właśnie relacje reportersko-dziennikarskie wprost z wietnamskiego horroru oraz zdjęcia sprawiły, że drastycznie zaczęło spadać poparcie dla interwencji Amerykanów w Wietnamie, co w efekcie zaowocowało wycofaniem się i zakończeniem wojny.

Ale w tym fachu nie ma nic za darmo. Ci kurierzy nowin, eksploratorzy wietnamskiego inferna, kronikarze ognia, świadkowie Ia Drang, Khe Sanh, Ofensywy Tet, Sajgonu, Ban Me Thuot, cytadeli w Hue płacili wysoką cenę za to, że udało im się zdobyć materiał na wstrząsający tekst lub zrobić niepowtarzalną, ikoniczną fotografię. Wielu z nich zginęło lub zaginęło, a wielu innych porwały traumy, nałogi i zespół stresu bojowego: „nie wiedziałem – dopiero wojna mnie tego nauczyła – że jesteś tak samo odpowiedzialny za to, na co patrzysz, jak za to, co robisz”.

Dawno nie czytałem książki tak mocnej, gęstej od znaczeń i dogłębnych, trafnych obserwacji, znakomicie napisanej – i rewelacyjnie przetłumaczonej przez Krzysztofa Majera, który dla mistrzowskich fraz, metafor i obrazów Herra znalazł idealny ekwiwalent w jędrnej polszczyźnie – żarliwie autentycznej i bezkompromisowej. Ta książka przeraża i zasmuca, a jednocześnie bawi – stanowi raz po raz pokaz najczarniejszego humoru, drastycznej ironii. Ale i ludzkiego współczucia oraz zrozumienia dla wszystkich, którzy cierpieli przez Wietnam. ©

Michael Herr, DEPESZE, przełożył i przypisami opatrzył Krzysztof Majer, Karakter, Kraków 2016.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2017