Wszystko na sprzedaż

Postrzegałem Wietnam jako wojnę, a nie jako kraj - pisał kiedyś Amerykanin John Pilger. Dziś pamięć o tamtym konflikcie nie interesuje młodych Wietnamczyków, którzy chcą się dorobić i czasem nie wiedzą, co to była za wojna. Najbardziej zainteresowana podtrzymywaniem pamięci jest wietnamska władza - i tutejsza branża turystyczna.
Zachodni turyści przy wraku czołgu armii południowowietnamskiej /
Zachodni turyści przy wraku czołgu armii południowowietnamskiej /

Na granicy zaczął padać deszcz. Najpierw gęsta mżawka, ale po paru minutach rozhulało się na dobre. Tłuste krople bębniły o dach autokaru niczym wirtuoz perkusji blisko progu ekstazy. Do przygranicznego Nam Phao jechaliśmy z Vientiane (Laos) całą noc. Na miejscu - jeszcze po laotańskiej stronie - kierowca oznajmił, że trzeba będzie czekać pół godziny. Przejście otwierano o siódmej, a my dotarliśmy wcześniej, niż wynikałoby z rozkładu jazdy.

Zrobiło się chłodno, 15 stopni. W tropikach to niemal ziąb, więc wędziliśmy się w zadymionym wnętrzu, bo połowa pasażerów z nudów sięgnęła po papierosy.

Siedząca obok mnie Viet Kieu, “Zamorska Wietnamka" (to pół-oficjalne określenie Wietnamczyków z zagranicznymi paszportami), z trudem skrywała ekscytację. Wracała do kraju po raz pierwszy po przeszło 20 latach spędzonych w Kalifornii.

- Rodzice wywieźli nas przez Hongkong, ciągle mam rodzinę w Sajgonie, tam jedziemy, kuzyn ma bardzo przyjemny hotel, pan też jest katolikiem, to niemożliwe! - usta jej się nie zamykały.

Za to mąż stanowił jej przeciwieństwo. Siedział milczący, pogrążony w lekturze “Smutku wojny" Bao Ninha, klasycznej powieści o goryczy i rozczarowaniu pokolenia wietnamskich zwycięzców. Ożywił się dopiero, gdy otwarto przejście i zaczęły się formalności celno-paszportowe. Laotański strażnik hurtem zebrał dokumenty i po kwadransie dostaliśmy je z powrotem, ozdobione odpowiednimi pieczątkami.

Po wietnamskiej stronie nie poszło już tak łatwo. Biurokratyczne zmagania trwały trzy godziny i ocierały się o groteskę, gdy bez wiz musieliśmy przechodzić do banku poza strefę odpraw, żeby potem w miejscowej walucie opłacić się pogranicznikom za “pracę w niedzielę". Stojącemu obok mnie w kolejce młodemu Izraelczykowi o bardzo wojskowym wyglądzie wyrwało się: - Jak oni mogli wygrać wojnę przy takich skłonnościach do bałaganu?

Około południa znów mogliśmy wsiąść do autokaru, żeby przebić się przez Góry Annamskie w drodze na wybrzeże. Strużki wody na szybach rozmazywały kontury eukaliptusów, posadzonych na terenach wyniszczonych przed laty napalmem i tzw. czynnikiem pomarańczowym (środek bojowy oparty na dioksynach). Amerykanie usiłowali w ten sposób pozbawić komunistycznych partyzantów naturalnej ochrony, jaką dawała dżungla.

Zacząłem czytać pożyczony przewodnik turystyczny po Wietnamie, w którym ktoś podkreślił buńczuczny cytat z Ly Thoung Kieta, owianego legendą dowódcy z XI w.: “Południowe wzgórza i rzeki należą do Wietów. Tak zapisano w Księdze Nieba. Ci, którzy odważą się zaatakować nasze ziemie, zostaną bezlitośnie zgładzeni".

Niedaleko Vinh skręciliśmy na południe. Ciągle padało.

Na 17. równoleżniku

- To prawda, że wojną się handluje - mówi Giang, znajomy wietnamski dziennikarz. - Ludzie z branży turystycznej dobrze wiedzą, że Francuzów trzeba oprowadzać po Dien Bien Phu [poniesiona tam klęska w 1954 r. przesądziła o ich wycofaniu się z Indochin - red.]. Albo trzeba pokazywać im zabytki z czasów kolonialnych, stare dzielnice, domy pobudowane na francuską modłę.

A co z Amerykanami? - Amerykanów - odpowiada Giang - obwozi się po dawnych polach bitew. Oni to lubią.

- I wszędzie po drodze wciska się im wojenne pamiątki? - pytam, mając przed oczami kilkunastoletniego chłopaka w Hanoi, który próbował mi sprzedać naręcze podrobionych śmiertelników: wojskowych blaszek identyfikacyjnych, z emblematem piechoty morskiej USA. - Teraz wszystko jest na sprzedaż w Wietnamie - słyszę pozbawioną emocji odpowiedź.

W Hue, dawnej cesarskiej stolicy położonej w centrum kraju, “wycieczki szlakami wojny" reklamuje się jako jedną z największych atrakcji turystycznych. Może trochę niesłusznie, bo to pełne uroku miasto ma więcej do zaoferowania niż tylko stare bunkry czy haubice z muzeum wojny (prawie każde większe miasto w Wietnamie ma taki przybytek). Bliskość 17. równoleżnika jednak zobowiązuje.

“Siedemnastka" przecina Wietnam w poprzek niecałe sto kilometrów na północ od Hue. W 1954 r. podczas konferencji w Genewie ustalono, że tędy pobiegnie linia demarkacyjna, oddzielająca komunistyczną Północ od popieranego przez zachodnie rządy Południa. Po obu stronach granicy utworzono tzw. strefę zdemilitaryzowaną. Ale demilitaryzacja okazała się krótkotrwała. Ani w Hanoi, ani w Sajgonie nikomu specjalnie nie zależało na przestrzeganiu warunków ugody. Już pod koniec lat 50. komuniści zaczęli budować “szlak Ho Chi Minha": misterną sieć dróg i tuneli, którymi słano przez granicę ludzi, broń i zaopatrzenie dla Vietcongu (komunistycznej partyzantki), rozsadzającego południową Republikę Wietnamu od środka. Już wtedy widać było, że celem Północy jest zjednoczenie kraju przez wchłonięcie “toczonego imperialistycznym nowotworem" Południa. Konflikt się zaostrzał, szybko rosło zaangażowanie weń podzielonego na dwa bloki świata, a 17. równoleżnik wnet zamienił się w linię frontu.

Teraz codziennie rano autokary i minibusy pełne turystów ruszają z centrum Hue w objazd dawnej “strefy zdemilitaryzowanej". Najczęściej są to jednodniowe trasy, pokazujące “wojnę w pigułce". Przewodnicy objaśniają funkcjonowanie umocnień południowowietnamskich, poganiają obcokrajowców w wioskach plemion Bru i Ta-oi, które wspierały przeciwne strony konfliktu, i oprowadzają ich po wzgórzu Ap Bia, lepiej znanym pod spopularyzowaną przez Hollywood nazwą Hamburger Hill (Wzgórze Hamburgerów), bo w maju 1969 r. po zaciętej walce jego zbocza były zasłane setkami ciał.

Wieczorem, z powrotem w Hue, autobusy wypluwają zmęczonych wycieczkowiczów, którzy nikną w kafejkach internetowych, by zdawać raport z kolejnego dnia wyprawy do Azji. A potem większość gna dalej na południe w stronę Sajgonu tym samym szlakiem, którym cofały się wiosną 1975 r. wojska Południowego Wietnamu.

Ci, którzy decydują się zostać w Hue dłużej, z pewnością natkną się jeszcze na ślady wojny wokół cytadeli i pałacu cesarskiego, gdzie mimo upływu lat wciąż straszą poszczerbione pociskami mury budynków, o które stoczono zażarte walki podczas ofensywy Tet w 1968 r. [patrz ramka obok - red.] i siedem lat później, gdy miasto ostatecznie zajęła armia Północy.

- Władze wietnamskie starają się o huczne obchody tych rocznic - opowiadał mi wcześniej Giang. - Organizacje pozarządowe przywoływały niedawno kwestie zniszczeń wojennych w negocjacjach dotyczących np. członkostwa Wietnamu w światowej Organizacji Handlu, więc jest w tym jakiś wymiar międzynarodowy. No i wewnętrzny, na to się wydaje mnóstwo pieniędzy. Państwowa telewizja zaczęła nadawać specjalne programy dokumentalne. Pokazali np. duży film o bitwie o Buon Me Thuot, gdzie załamała się obrona armii Południa. To kosztowna produkcja, a pokazano ją tylko raz, potem pewnie powędruje na półkę...

- Dla kogo to jest w takim razie robione? - pytam. - Czy dla młodego pokolenia, żeby uczyło się oficjalnej wersji historii? Poczuwało się do dumy?

- Zwykłych ludzi ta rocznica nie interesuje - odparł Giang. - Może weterani uronią łzę. Ale dla młodych rocznice zajęcia Sajgonu czy Hue nie mają najmniejszego znaczenia. Oni żyją innymi sprawami, chcą się dorobić. W ogóle nie wiedzą, co to była za wojna.

"Jedliśmy żaby i psy"

Pha (rocznik 1962) jest szefem kuchni w knajpce w Hoi An, urokliwym miasteczku kilka godzin jazdy na południowy wschód od Hue. Dosiadł się do mojego stolika, bo jestem o tej porze (kwadrans po trzeciej: ani to obiad, ani podwieczorek, za to upał taki, że gołębie rzucają się z murowanego nabrzeża do mętnej wody kanału) jedynym klientem.

Hoi An żyje z turystów. Niedaleko znajdują się najbardziej znane w Wietnamie ruiny średniowiecznego kompleksu świątynnego. Ale tak naprawdę większość przyjeżdża po to, by się “tanio obszyć" w tutejszym zagłębiu krawieckim. Tabuny spoconych “dewizowców" ganiają od świtu do zmroku za garsonkami i garniturami, a po przymiarkach i poprawkach wypełniają restauracje w starej części miasta. - Popołudniami jest spokojniej - mówi Pha, gdy pijemy sok ze świeżych ananasów patrząc na kobiety, które rozładowują owoce ze starej łodzi. - Można chwilę odetchnąć przed wieczorną godziną szczytu.

Pha urodził się i wychował w Hoi An. Podczas wojny chodził do szkoły. Słabo pamięta tamten okres: - Byłem dzieckiem. Wiedziałem, że coś się działo, ale nie bardzo rozumiałem, co. Ludzie znikali, ginęli. Zdarzały się strzelaniny, bombardowania. Potem, po zjednoczeniu, nowe władze zabrały mojego wuja do obozu reedukacyjnego, bo był sierżantem w armii sajgońskiej i nie zdążył uciec...

Przerywa nam na chwilę żona Pha, która zajmuje się księgowością. Trzymając jedną ręką niespełna roczne dziecko, drugą podtyka mężowi formularze do wypełnienia. Obok bawi się starszy synek. Pha z wyraźnym brakiem entuzjazmu zabiera się do podpisywania faktur, mamrocząc coś pod nosem o podatkach: - Płacimy półtora miliona dongów miesięcznie (ok. 100 dolarów), a czynsz za mieszkanie wynosi raptem 150 tys. dongów za rok. To czyste zdzierstwo.

Kiedy wracamy do rozmowy, Pha nie mówi już o wuju, tylko o tym, że dla jego pokolenia wojna zaczęła się później, w roku 1979. Prowokowane przez reżim Pol Pota władze Wietnamu uderzyły na Kambodżę “Czerwonych Khmerów". Okupacja Kambodży okazała się kosztowna, tym bardziej, że zaniepokojone rozwojem wydarzeń Chiny wszczęły kilkutygodniową wojnę przygraniczną z Wietnamem. - Miałem kolegów, którzy się bili z Chińczykami na Północy, a mnie trafiła się Kambodża - opowiada Pha, który jako żołnierz spędził w Kambodży pięć lat, na początku lat 80. - Ciężko było, choć ludzie byli nawet mili - wspomina.

Pha nie rozumie, jak Pol Pot i “Czerwoni Khmerzy" mogli zrobić swojemu narodowi to, co zrobili, czyli wymordować jedną trzecią populacji. Ale zrobili, bo sam widział setki szkieletów na wyschniętych ryżowiskach. Przyznaje, że Khmerzy byli trudnym przeciwnikiem, zaprawionym w partyzanckich bojach. - Mój brat, starszy o dwa lata, zginął w Kambodży na minie - mówi Pha. Do dziś trudno mu się z tym pogodzić. Czasem nie może spać. Męczą go wspomnienia: - Na miesiąc dostawaliśmy 20 kg ryżu, kilo soli, trochę cukru i puszkę z wieprzową konserwą. To były głodowe racje. Gdy się jest młodym, a jeszcze trzeba walczyć w dżungli, człowiek potrzebuje mięsa. Łapaliśmy w górach żaby, jaszczurki, psy, co popadło.

I wtedy postanowił zostać kucharzem?

Pha macha ręką, jakby chciał w powietrzu narysować barierę między tym, co było, a tym, co się jeszcze nie zdążyło wydarzyć. - Dobrze, że to już przeszłość - dodaje, sięgając po karafkę z ryżową wódką. Kątem oka widzę, jak jego 6-letni syn przebiega między stolikami z drewnianym karabinem-zabawką. Ma na sobie niebieską bluzę z logo “Gap Kids". Skrada się jak komandos, celuje do niewidzialnego wroga i... ojciec łapie go, mówiąc coś po wietnamsku, czego nie rozumiem. Przychodzi mi na myśl, że mały, dla którego wojna jest abstrakcją, może w swoich zabawach naśladować raczej bohaterów zachodnich filmów niż rodzime postacie, jak tutejszy odpowiednik kapitana Klossa, o którym opowiadali mi znajomi z Hanoi.

- To w kogo wciela się teraz twój syn - pytam - w Nguyen Chanh Tina? A może w Schwarzeneggera albo Rambo? Ale to by znaczyło, że ci ostatni są groźniejszym przeciwnikiem niż dywizje przysyłane kiedyś przez Pentagon...

Nie wiem, czy Pha się z tym zgadza; może nie zrozumiał mojej angielszczyzny, bo milczy, głaszcząc małego po ramieniu. Dopiero po chwili ożywia się, wznosi wietnamski toast: “Jo!". I wybucha zaraźliwym śmiechem.

W tunelach Cu Chi

Jeszcze jeden wdech, jeszcze trochę wypchnąć biodra do przodu... Udało się. Wokół mnie absolutna ciemność, oczy przyzwyczajają się do niej, a nozdrza do lekkiej stęchlizny i mogę na czworakach, po omacku, posuwać się w głąb tunelu.

Jestem w Cu Chi. Tutejszy kompleks kryjówek Vietcongu to najbardziej znany relikt wojny w okolicach Sajgonu (nazwę miasta zmieniono po zwycięstwie komunistów na Miasto Ho Chi Minha, jednak mało kto trzyma się tej wersji). Partyzanci wydrążyli system podziemnych magazynów i schronów połączonych korytarzami o długości ponad 200 km. Ukrywali się tu przed obławami i składowali broń.

Zwiedzającym udostępnia się kilkusetmetrowy odcinek tunelu, ale i tak niektórzy mają dość pełzania po tym labirycie już po pierwszej minucie, bo nietrudno tu o atak klaustrofobii. Samo wejście też nie należy do najłatwiejszych zadań, choć z myślą o turystach poszerzono właz do - powiedzmy - zachodnich gabarytów. Nagrodą za upór i wytrwałość (czytaj: przeciśnięcie się do wyjścia) jest partyzancki posiłek: zielona herbata, ryż, bambusowe pędy, maniok. Potem pamiątkowa fotografia na tle woskowych figur w czarnych bluzach Vietcongu. A na koniec spragnieni frontowych wrażeń mogą postrzelać z kałasznikowów albo amerykańskich M-16. Kule wydaje umundurowany funkcjonariusz, po dolarze za sztukę.

Moi wietnamscy znajomi kręcili nosem, kiedy im opowiadałem o swojej wyprawie do tuneli i późniejszej wizycie w Muzeum Wojny w Sajgonie. Uważali, że jedno i drugie ma w sobie coś z tandety Disneylandu.

Pewnie mieli trochę racji. Ale broniłem się, że przy zachowaniu zdrowego rozsądku i krytycyzmu wobec nachalnych zabiegów propagandy sporo można się podczas tych wizyt nauczyć. W końcu nawet kilkuminutowa namiastka tunelowego życia pomaga uzmysłowić sobie, ile wysiłku kosztowało przebywanie w takich warunkach przez tydzień, co się zdarzało regularnym użytkownikom schronów. A w sajgońskim muzeum - prócz wątpliwej jakości repliki “imperialistycznych kazamatów" - jest też znakomita wystawa zdjęć, na której prace klasyków wojennego fotoreportażu mówią więcej o indochińskiej tragedii niż biblioteki pełne pustobrzmiących frazesów.

- Zdjęcia też czasem kłamią - usłyszałem w odpowiedzi, aczkolwiek zgodziliśmy się, że kolorowa rolka Roberta Capy spod Thai Binh, którą zdążył “wypstrykać" przed śmiercią 25 maja 1954 r., robi wrażenie... Zwłaszcza fotografia przedstawiająca sylwetki objuczonych plecakami żołnierzy i nasyp czy wał ziemny po prawej stronie, na który za moment wskoczy autor zdjęcia, żeby zginąć na minie.

Kompas z Sajgonu

Rozmawialiśmy o tym ostatniego dnia mojego pobytu w Sajgonie, gdy wieczorem znajomi odprowadzali mnie do hotelu. Po drodze, niedaleko rynku Ben Thanh, minęliśmy parę Amerykanów, którym młody sprzedawca z walizeczką zawieszoną na szyi usiłował opchnąć jakieś suweniry. Bez słowa pokazywał im wachlarzyki i wojskowe modele zapalniczek. Ale oni, rozbawieni, kręcili przecząco głowami.

Robiło się późno i zbierało się na deszcz, sprzedawca spróbował zagrać swą atutową kartą: wyjął z kieszeni oryginalny kompas z wyposażenia amerykańskiego żołnierza z lat 60. Dla kolekcjonerów to gratka, jednak nagabywani nie dali się skusić. Odeszli ze znudzonymi minami.

I wtedy stała się rzecz dziwna w krajach azjatyckich, bo młody handlowiec stracił panowanie nad sobą i wykrzyczał za nimi stek anglosaskich przekleństw. Trzeba przyznać, że wulgaryzmy w języku Hemingwaya miał nieźle opanowane. A potem sprzedał mi kompas za siedem dolarów.

---ramka 350358|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2005