Kapelusz na wodzie

W tym roku mija 10 lat od jego śmierci. Wyrosło nowe pokolenie, dla którego jest on tylko jednym z wielu wielkich nazwisk z przeszłości. Myślałem przede wszystkim o tym pokoleniu. Chciałem odpowiedzieć na pytanie, które coraz częściej słyszę podczas spotkań: "Na czym polegał fenomen księdza Tischnera?".

30.03.2010

Czyta się kilka minut

Ks. Józef Tischner / fot. archiwum TP /
Ks. Józef Tischner / fot. archiwum TP /

Odkąd w 2001 r. ukazała się biografia "Tischner", wiele osób namawiało mnie, bym zebrał i wydał anegdoty, których ks. Józef był bohaterem, i dowcipy, które lubił opowiadać. Bardzo się przed tym broniłem. Uważałem, że anegdoty - a tym bardziej dowcipy - mają sens tylko wtedy, gdy umieści się je w odpowiednim kontekście; tak właśnie postępowałem, pisząc biografię. Nie chciałem, żeby powstało coś, co przypominałoby publikacje w rodzaju "Sto kawałów o góralach", które potrafią wprawdzie rozśmieszyć, ale radości dają niewiele.

Mam nadzieję, że te gawędy mają dobrą aurę, podobnie jak dobrą aurę miał ich bohater. I że będą zachętą do bliższego z nim spotkania - nie tylko dla tych, którzy go nie znali, ale i dla tych, którzy go pamiętają, przywołują, uznają za swój autorytet, lecz o jego słowach zapominają. Powtarzam od lat: warto wejść w Tischnera głębiej.

"Najpierw jestem człowiekiem..."

Kilka zdań ks. Józefa Tischnera weszło do powszechnego obiegu i chyba na zawsze pozostanie związane z jego osobą. Nie przypadkiem są to zdania, które za jego życia budziły kontrowersje. Dziś nie wydają się już tak śmiałe, ale kiedyś traktowano je jak prowokacje - i chyba sam Tischner też w pewnym stopniu tak właśnie je traktował.

Jedno z tych zdań brzmi: "Czasami się śmieję, że najpierw jestem człowiekiem, potem filozofem, potem długo, długo nic, a dopiero potem księdzem". Kiedy i w jakich okolicznościach zostało przez Tischnera wypowiedziane po raz pierwszy, nie sposób ustalić (tu podaję je za wydaną pod koniec życia rozmową rzeką "Przekonać Pana Boga"). Stało się to zapewne gdzieś w latach 80., bo na początku następnej dekady Tischner posługiwał się nim już jako autocytatem.

Zdanie to trzeba rozumieć dosłownie. Nie kryje się za nim (jak podejrzewano) rezerwa w stosunku do własnego kapłaństwa, bo Tischner traktował je niezwykle serio i nigdy, jak się wydaje, nie miał pokusy, żeby je porzucić. Jego życie tak właśnie się ułożyło: najpierw były pewne elementarne doświadczenia dzieciństwa i młodości, potem fascynacja filozofią, a wreszcie - rozpoznanie powołania i decyzja o wstąpieniu do seminarium.

Skoro jednak padły słowa: "długo, długo nic", wolno zapytać, jak daleko w jego przypadku było od filozofii do kapłaństwa? On sam mówił o tym następująco: "Kiedyś strasznie się złościłem, że muszę równocześnie robić filozofię i duszpasterzować, ponieważ nie miałem czasu na filozofię (a czasem na duszpasterstwo). Teraz widzę, że to była jedna z moich wartości; siedząc w bibliotekach, uschnąłbym, robiąc filozofię dla wyimaginowanego człowieka. A tak musiałem się konfrontować z człowiekiem umierającym, człowiekiem zdradzonym, z dzieckiem, które miało kłopoty z rodzicami. Nieustannie musiałem naginać transcendentalną teorię konstytucji Husserla do potrzeb Marysi czy Kasi w przedszkolu". Pod koniec życia sformułował tę myśl jeszcze bardziej radykalnie: "Jeżeli do czegoś doszedłem w filozofii człowieka, to tylko dzięki wglądowi w sytuacje wyznawane podczas spowiedzi".

Oczywiście istniało tu sprzężenie zwrotne. Kapłaństwo Tischnera nie byłoby tym, czym było, bez szczególnych przymiotów jego osoby ("najpierw jestem człowiekiem") i bez jego kompetencji filozoficznej ("potem filozofem"). Wszystkie trzy elementy wzajemnie się "napędzały". Nie ma jednak nic dziwnego w tym, że Tischner wysuwał filozofię na plan pierwszy. To ona była polem, na którym szukał porozumienia ze światem, w tym również z ludźmi inaczej myślącymi, stojącymi z dala od Kościoła. "Nigdy nie chciałem być człowiekiem polityki, człowiekiem władzy", mówił w 1993 r. "Natomiast chciałbym, żeby mnie postrzegano jako kogoś, kto proponuje pewien typ myślenia. Nawet wolałbym, żeby najpierw widziano mnie jako myśliciela, a dopiero na drugim miejscu jako księdza, duchownego, który składa Ofiarę. Chciałbym przede wszystkim reprezentować szeroki horyzont myślenia chrześcijańskiego".

Kiedy Tischner zmarł, jeden z moich przyjaciół - za życia księdza niezbyt z nim sympatyzujący, a w każdym razie mało interesujący się tym, co miał on do powiedzenia - wyznał mi nieoczekiwanie: "Wiesz, uświadomiłem sobie nagle, że teraz nie będzie nikogo, kto by, tak jak on, stał w drzwiach Kościoła i zapraszał". Słowa te dobrze opisują, kim Tischner był w Polsce, w polskim Kościele, także - poniekąd - w polskim życiu intelektualnym.

"Tischner był Kościołem wpisanym w życie", mówił kilka lat później Krzysztof Michalski, filozof i przyjaciel autora "Etyki solidarności", "i to tak, że jego życie, to Podhale, ten Kraków, stawało się otwarte na innych, potrafiło zmienić, przekształcić życie innych, tych nie z jego stron. Religię nazywał rytmem dnia codziennego. Religia nie była dla niego zespołem zdań, w które trzeba wierzyć, nie sprowadzała się też do instytucji, której należy okazywać lojalność. To być może też, ale to nie było najważniejsze. (Kiedyś, coś pisząc, radziłem się go w jakiejś teologicznej kwestii; podejrzewałem, że moja interpretacja będzie nie bardzo ortodoksyjna. »W razie czego się wycofasz, Krzysio«, powiedział. Nie potrzebowałem: nikt nie zwrócił uwagi). Najważniejsze jest to, co się robi co dzień, wśród innych ludzi. Różnicy między dobrem a złem nie da się bowiem zredukować do lojalności instytucjonalnej, jak też do podziałów między nami, wyznawcami »prawdziwej« wiary, i heretykami. Tischner, tak zresztą jak Karol Wojtyła czy Franz König, którego też miałem szczęście znać, był chodzącą reklamą Kościoła".

Ktoś kiedyś powiedział: "Kiedy Tischner wchodził do pokoju, to jakby się drzwi otwierały w człowieku". Myślę, że wielu potwierdziłoby te słowa: Tischner, wchodząc gdzieś jako gość, sprawiał, że człowiek sam stawał się gościnny, jakby przyjmował coś z jego postawy, której fundamentem był - chyba nieuleczalny - optymizm. "Człowiek jest takim drzewem, które czuje w sobie dobro i dlatego nie chce złych owoców rodzić", mówił Tischner. Człowiek z zasady nie był dla niego podejrzany, przeciwnie, był obiektem afirmacji, zaciekawienia, pogodnej zadumy. Z zachwytu nad urodą życia brała się u niego niechęć do manicheizmu i wszelkich ujęć pokazujących człowieka jako nosiciela zła, a świat jako tego zła siedlisko.

"Mamy pesymistów wielu. Krążą po naszych ulicach, mieszkają na tych samych piętrach co my, zaglądają do okien, wkradają się do domów, a niektórzy trafili nawet do szkół. Ale, co ja mówię! Są również w seminariach duchownych, są na placówkach w Kościele, na katedrach uniwersyteckich. Takie życie. Taka Polska", pisał w 1990 r. Żeby jednak nie pozostawić czytelnika z tym ponurym obrazem, dodał do niego anegdotę, która miała w przewrotny sposób pokazać, jak pesymizm wychowawców odbija się na wychowankach. Rzecz działa się na Podhalu: chłopcy z czwartej i piątej klasy chcieli uczcić imieniny kolegi Wojtka. "Kupili potajemnie trochę wina i na dużej przerwie ukryci gdzieś za deskami wznosili toasty, jak ich ojcowie w podobnych sytuacjach. Aliści solenizant wypił za wiele i padł. Przyjaciele, widząc biedę, uciekli. Po chwili dziewczynki zobaczyły leżącego. Przybiegły do klasy przerażone i mówią, co widzą: »Prose pani, bo Wojtek lezy umarty za wychodkiem«. Przepraszam, ale tak właśnie powiedziały. Nauczycielka pobiegła, doprowadziła Wojtka do stanu jakiej takiej używalności i posadziła w klasie przy stoliku. Posłała po rodziców, namawiając go przedtem, by sam zechciał wybrać się do domu. Ale Wojtek zdecydowanie nie chciał. Powtarzał: »Jo sie bede ucył«. Słysząc te słowa, jedna z dziewczynek stwierdziła: »Widać, że nietrzeźwy«. I to stwierdzenie prostego faktu było również przejawem głębokiego pesymizmu wychowawczego". >

> W maju 1993 r. redaktorzy tygodnika "Wprost" zadali Tisch-

nerowi pytanie o jego pozycję w życiu publicznym. "Mówią o mnie bardzo różnie ?- jedni, że wywodzę się z prawicy, inni, że z lewicy, a ja jestem z Łopusznej i wiele zawdzięczam moim tamtejszym przyjaciołom i sąsiadom", odparł Tischner. "Moim ideałem jest mój sąsiad, który pięć procent swej wyobraźni poświęca polityce, pięćdziesiąt procent zwierzynie, która się przechadza po lesie, a resztę - przechadzającym się po wsi dziewczętom. U mnie te proporcje układają się podobnie, z tym że ja jeszcze w tym wszystkim znajduję miejsce dla Pana Boga". "Odbywa się to kosztem zainteresowania dla zwierzyny czy raczej dziewcząt?", dopytywała się zaintrygowana redakcja. "Kosztem zwierzyny", odpowiedział Tischner.

Karczma w Gronkowie

Zdarzyło się to w święta Bożego Narodzenia 1933 r. Weronika Tischnerowa przebywała z synkiem u rodziny w Jurgowie. Józio był marudny, skarżył się na bóle brzucha. Domowe sposoby leczenia zawiodły, ściągnięto więc lekarza, który przebywał akurat na feriach w Bukowinie. Lekarz stwierdził, że chłopczyk musiał zjeść coś niestrawnego i zapisał środek na przeczyszczenie. Jednak po wyjściu lekarza ból się nasilił. Dziadek postanowił zawieźć córkę i wnuka do szpitala w Nowym Targu. Wymościł sanie, zaprzągł konia - i pojechali. Przez zaspy, w zadymce, modląc się, aby dziecko wytrzymało uciążliwą podróż.

"Jak świat światem", wspominał po latach Tischner, "przy drodze, która biegnie od Jurgowa przez Białkę i Groń do Nowego Targu, stała na skraju Gronkowa karczma, zaspokajająca najprzeróżniejsze potrzeby ludzkie, z potrzebą napitku na czele. Można się domyślać, że niejeden zostawił tam swój majątek, inny swoje zdrowie, a dla duszpasterzy była ona niewyczerpaną skarbnicą tematów do kazań, zwłaszcza w okresie postu. Tak się zdarzyło, że pewnego grudniowego dnia wieziono mnie saniami jako bodaj trzyletniego bachora do szpitala z ropnym zapaleniem ślepej kiszki. Nie było żartów. W okolicy karczmy zacząłem umierać. I wtedy mój dziadek, abym nie umarł ot tak, na drodze, wniósł mnie do owej karczmy. Nie pamiętam, co się stało, ale... ożyłem".

Wedle relacji braci matka udzieliła wtedy Józiowi czegoś w rodzaju "ostatniego namaszczenia". Dziecko ocknęło się, dziadek zaniósł je do sań i ruszyli w dalszą drogę. Do Nowego Targu zostało zaledwie kilka kilometrów. Jeszcze tego samego dnia w szpitalu przeprowadzono dwugodzinną operację, która zakończyła się powodzeniem. Mały Józio po wybudzeniu płakał i zrywał bandaże. Kiedy zmieniano mu opatrunki, darł się wniebogłosy. Ale rany szybko się goiły i po dziesięciu dniach dziecko wróciło z matką do domu.

"Cokolwiek by się rzekło", pisał Tischner, "musiało być w tej gronkowskiej karczmie coś takiego, co umierającemu przywracało życie. I jak tu pomstować na karczmy w ogóle, a na karczmę w Gronkowie w szczególności? Złego kościół nie naprawi, dobrego karczma nie zepsuje. Można by dodać: co ma żyć, będzie żyło, pod warunkiem że w porę trafi do odpowiedniego uzdrowiska".

W połowie lat 90. zaproszono Tisch­nera na kongres anestezjologów, który odbywał się w Zakopanem. Ksiądz zaczął swoje przemówienie od refleksji nad tym, czy możliwe jest odpuszczanie grzechów... ze znieczuleniem. Potem przyszedł czas na osobiste wspomnienie: chodziło o operację przepukliny, którą przeszedł latem 1992 r. Tischner był zaprzyjaźniony z wybitnym kardiochirurgiem Antonim Dziatkowiakiem. "Doszli do wniosku", opowiadał, "że profesor Dziatkowiak dla rozrywki raz zrobi operację innego typu. No więc przed operacją ja się go pytam: »Panie profesorze, czy pan wie, gdzie to leży?«. A on mi mówi, że właśnie przeglądnął taki radziecki atlas anatomiczny, w związku z czym wszystko będzie w porządku. Co mi tam wycięli, to jeden Pan Bóg wie, co mi zaszyli, to też nie wiem, bo oczywiście byłem wtedy nieświadomy. Tylko - strasznie państwa przepraszam, ale zacytuję dosłownie - jak mnie budzili, to usłyszałem głos anestezjologa, który chciał mnie przywrócić do życia. A ponieważ byłem jeszcze pod wpływem blokady i nie mogłem niczym ruszyć, to sobie pomyślałem: »A mam was w dupie!«. I jak dostałem to zaproszenie, to sobie pomyślałem, że to jest ogromne zobowiązanie - żeby nie wyglądało, że mój dialog z anestezjologami skończył się na tym".

Po tym wstępie Tischner wygłosił długi wykład o rozmaitych koncepcjach medycyny i o tym, jaki wpływ na nie miała filozofia. A na końcu nieoczekiwanie podkreś­lił... znieczulającą wartość świstaczego sadła. "Kiedy pani Szymborska dostała Nagrodę Nobla, to była właśnie w Zakopanem. I telewizja biegła, żeby zrobić z nią wywiad. A jakaś babcia się pyta, gdzie to biegną. »A bo«, mówią, »Szymborska Nobla dostała«. I wtedy ta babcia: »O, na nobla to nojlepse świstace sadło«".

Z rzęsami w kieszeni

Po wyborze kardynała Wojtyły na papieża w Krakowie zaczęły się spekulacje, kto zostanie jego następcą. Wymieniano bardzo wielu kandydatów, wśród nich także Tischnera. "Wtedy w ogóle w Krakowie był taki okres, że wszystkich podejrzewali", opowiadał Tischner w programie radiowym "Teologia humoru". "I, wiecie państwo, gdyby tylko podejrzewali, to nic, ale ja już dostałem nawet trochę »łapówek«... Pamiętam, od jednego znakomitego przełożonego znakomitego zakonu dostałem koniak, na wypadek taki, żebym łaskawym okiem patrzył na to zgromadzenie. Ja sobie w pierwszej chwili myślałem, że należy protestować. Ale potem, w wyniku działania łaski uczynkowej, doszedłem do wniosku, że nie należy protestować, tylko należy straszyć. I brać też. Z tym że nigdy nie miałem odwagi samemu pić tego wszystkiego, bo? - tak sobie myślę ?- tu mógłbym być narażony na karę Bożą".

W tym miejscu Tischner zrobił dygresję o tym, że w Polsce często rozmaite sprawy załatwia się za pomocą łapówek. "Pamiętam, raz jeden z moich kolegów się żenił, a już był w takim wieku dość zaawansowanym - więc gdyby to nie było w Krakowie, ale gdzieś na Podhalu, to na pewno proboszcz, zważywszy na wiek, w czasie kazania sylwestrowego wyczytałby go z ambony jako tego, który się powinien w najbliższym roku ożenić. (Bo to jest dobry zwyczaj, żeby proboszcz wyczytywał z ambony takich delikwentów, co to chodzą, budzą nadzieję, a potem wtrącają w depresję). I on się podjął tej żeniaczki, wysłuchał wszystkich konferencji przedmałżeńskich ?- prawdę mówiąc, niewiele mu pomogły, no ale wysłuchał - ale nie mógł się przełamać, by iść do spowiedzi. Dostał tych kartek do spowiedzi dosyć dużo, a że miał wpływy w środowiskach sportowych, przyszedł do mnie i mówi: »Podpiszże mi tę kartkę, a ja ci za to pływalnię załatwię«".

W "Teologii humoru" razem z Tischnerem wystąpił jego ówczesny asystent Tadeusz Gadacz, który zbierał w tym czasie anegdoty na temat swojego profesora. Okazało się, że historia z koniakiem miała ciąg dalszy. "Mianowicie ten przełożony, który ofiarował koniak ks. Tischnerowi, został później biskupem, i to bardzo ważnej stolicy diecezjalnej w Polsce. Byłem świadkiem", mówił Gadacz, "jak ksiądz Tischner pisał telegram gratulacyjny do niego. Napisał bardzo krótko: »Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. Józef Tischner«". W audycji nie padło nazwisko adresata, ale nie jest już tajemnicą, że chodziło o arcybiskupa gdańskiego Tadeusza Gocłowskiego, zaprzyjaźnionego z Tischnerem od lat 70. Co do historii z kartką do spowiedzi, nie wiemy, jak się zakończyła, ale - o ile mi wiadomo ?- Tischner nigdy nie chodził regularnie na pływalnię...

Okazało się, że publiczność uczestnicząca w nagraniu audycji pamięta również inne anegdoty dotyczące wspomnianego okresu. Jeden ze słuchaczy chciał wiedzieć, czy to prawda, że na pytanie, czy zostanie biskupem, Tischner odpowiedział jednemu z dziennikarzy: "O, co to, to nie, to już bym się wolał ożenić!". "Rzeczywiście, dziennikarze byli niesłychanie natrętni wtedy", tłumaczył Tischner. "Ja jakoś to znosiłem z poczuciem humoru, a lęk ogarnął mnie dopiero wtedy, kiedy do mojego ubogiego skądinąd mieszkanka na Marka 10 przyszedł przedstawiciel Wspólnoty Brytyjskiej w imieniu królowej... Chciał mnie po prostu poznać. Ja sobie myślę: »Do cholery, cóż on tak mnie chce poznać?!«. Obok tam mieszkają rozmaici, o wiele bardziej pobożni niż ja, a on mnie chce poznać. I rzeczywiście w tym czasie holenderscy dziennikarze się pojawili... A wie pan, zawsze trzeba mówić do ludzi takim językiem, który oni zrozumieją. Trzeba dążyć do tego, żeby ich przekonać. Np. jak ja nie mogę wziąć konferencji jakiejś, to mówię: »Nie mogę, bo umarłem«. I to ich przekonuje. I tym Holendrom rzeczywiście tak powiedziałem, nie przeczuwając, że oni to momentalnie ogłoszą jako wyraz, powiedziałbym, postępowości Kościoła katolickiego w Polsce".

Cały wątek niedoszłego wyboru na stolicę biskupią w Krakowie Tischner podsumował następująco: "Sprawa jest bardzo prosta. Ja, patrząc na siebie, widzę doskonale, że się do tej funkcji nie nadaję. Ale jak patrzę na to, co się dzieje w tych sferach, to... ja bym też tak potrafił". Odpowiedzią był gromki wybuch śmiechu słuchaczy.

Sytuacja z 1978 r. powtórzyła się trzy lata później. Po śmierci kard. Stefana Wyszyńskiego w plotkach na temat tego, kto będzie jego następcą, znów zaczęło pojawiać się nazwisko Tischnera. On sam był w tym czasie w Wiedniu, wspólnie z Krzysztofem Michalskim załatwiał sprawy związane z powołaniem Instytutu Nauk o Człowieku. I tak się złożyło, że miał przy sobie całą listę zakupów, którą mu przygotowano, kiedy wyjeżdżał z Polski. Były na tej liście m.in... sztuczne rzęsy, o które prosiła jedna z kuzynek.

"Sytuacja była rzeczywiście nieco makabryczna", opowiadał w "Teologii humoru" Tischner. "Napięcie w Europie, Breżniew, proszę państwa, w Pradze, szykuje się interwencja wojsk zaprzyjaźnionych w Polsce, a ja mam tuż przed wyjazdem z Wiednia załatwić jeszcze zakupy, które mam wypisane na kartce. Poszedłem z przyjacielem Krzysztofem Michalskim do sklepu. On po niemiecku lepiej, czytał z karteczki, co jakiś czas mu gęba rzedła, kiedy czytał coraz dalej - a ja nie wiedziałem, co tam jest napisane. A tam m.in. występowały te sztuczne rzęsy... Ja rozumiem, że jest sztuczne tworzywo, że jest sztuka piękna, ale żeby były sztuczne rzęsy, to nie domyślałem się tego. Domyślałem się, że jest w kobiecie trochę nieprawdy, ale żeby aż tyle?".

Niemniej zakupy z listy zostały zrobione. I może nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że robiąc zakupy, Tischner położył na ladzie najnowszy numer wiedeńskiej "Die Presse", gdzie wydrukowano jego zdjęcie z podpisem: "Prawdopodobny następca kardynała Wyszyńskiego w Polsce". "Z tymi rzęsami w kieszeni!", śmiał się Tischner. "Ale teraz już wszystko jasne, proszę państwa, dlaczego historia potoczyła się tak a nie inaczej: po prostu inni jeździli bez rzęs".

Jeszcze inną anegdotę związaną z "łowami na prymasa" przytoczył kiedyś Jerzy Turowicz. W artykule "Kim jest Józef Tischner?", napisanym do księgi pamiątkowej dedykowanej autorowi "Etyki solidarności", wspominał, że kiedy przyjaciele pytali Tischnera, dlaczego właściwie nie został następcą Wyszyńskiego, odpowiedział: "A bo kiedy do mnie telefonowali z Watykanu, to mnie nie było w domu". Podobne pytanie zadano zresztą Tischnerowi kilka lat później w telewizyjnym programie "Godzina szczerości": jak to się stało, że przy wyborze prymasa nie padło na niego, skoro donosiła już o tym wiedeńska "Die Presse"? Tischner się uśmiechnął. "Bo Duch Święty jest mądrzejszy niż wiedeńska »Die Presse«", powiedział.

"Kiedyś, wiele lat temu", opowiada Krzysztof Michalski, "Tischner wziął mnie w Rzymie na obiad do papieża, na którym byli też inni polscy dostojnicy kościelni. To było dla mnie nowe; nie miałem wielu znajomości w tych sferach. Po długim i ciekawym dla mnie obiedzie wracaliśmy z Tischnerem do hotelu: »Wiesz«, powiedziałem mu wtedy nieco pod wrażeniem tego, co mówili ci dostojnicy kościelni, »właściwie mam papieżowi nieco za złe, że nie zrobił cię jednak prymasem Polski albo przynajmniej arcybiskupem Krakowa. Choć z drugiej strony«, ciągnąłem, »może to nie jest takie ważne: Kościół, wieczny, będzie dalej trwał, a i Polska, już ponadtysiącletnia, też przeżyje«. Tischner popatrzył na mnie przez chwilę, jak zwykle w takich momentach z lekką ironią, i powiedział: »No wiesz, Krzysiu, ale konfliktu z inteligencją by wtedy nie było«".

Tak naprawdę Tischner nigdy nie dostał propozycji, by objąć którąś ze stolic biskupich. "Ale nawet gdyby mi to zaproponowali, nigdy bym się nie zgodził. Maksimum tego, co mogę dać Kościołowi katolickiemu, to to, że jestem księdzem". Kiedy biskupem został jego przyjaciel Adam Dyczkowski, późniejszy ordynariusz diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, Tischner napisał mu w liście: "Harnaś ostomilsy! W tyk cięzkik dlo Ciebie chwilak jestem przy Tobie. Musis wej na sytko znaleźć sposób. Bez sposobu nie rusys. Pewnie Ci godajóm, cobyś nie zbiskupioł. Co Ci powiym, to Ci powiym, ale Ci powiym, ze niby cymu. Trza być tym, kim sie jest. Chłop ma być chłopym, baba babóm, a biskup biskupym. Zaś filozof mo być mnóm. Amyn".

Kapelusz na wodzie

Najbardziej znany góralski dowcip opowiadany przez Tischnera ma za bohatera nieśmiertelnego Franka Gąsienicę. "Po mnie nic nie zostanie oprócz tych paru dowcipów - tym raduję się oczywiście - które Franek Gąsienica wymyśla, a ja, jak ten magiel, powtarzam", mówił Tischner podczas jednego z wykładów. Otóż w czasie powodzi w Łopusznej chłopi stali przy moście na Dunajcu i obserwowali, co się dzieje. Przedmiot refleksji był zawsze ten sam: czy woda zabierze most, czy nie zabierze. Ale tym razem chłopów coś zaintrygowało: unoszący się na wodzie góralski kapelusz. Patrzą ?- stanął na prądzie. Za chwilę ?- pod prąd. Zaś stanął - i z prądem. "Coz to? Cud?", pyta jeden. "E nie, to Franek Gąsienica. Pedzioł, ze ma w dupie powódź i orze".

Dowcip ten - góralska wersja wezwania: "Róbmy swoje!" - zrobił zrozumiałą karierę w latach stanu wojennego. Przy różnych okazjach Tischner powtarzał, że nie ma czasów tak złych, żeby nie można było uprawiać nauki, a w szczególności - oswajać świata myśleniem. "Doświadczenie wolności nie na tym polega, żeby móc robić to i tamto", mówił w lutym 1982 r. na wykładzie dla studentów UJ, "doświadczenie wolności polega na tym, żeby się czuć w świecie jak u siebie. Świat, który na początku jest w sobie, zmienia się na świat »dla mnie« dzięki myśleniu. Wolność nie polega na wyborze ani na braku wyboru. Wolność jest sposobem bycia. Jest to sposób bycia wedle rozumu".

Obraz powodzi Tischner miał przed oczami od naj­wcześniejszego dzieciństwa. Już jako trzyipółletni malec widział, jak Dunajec wystąpił z brzegów, zabrał w Łopusznej most, domy i stodoły, wdarł się do szkoły i kościoła. Częste powodzie, mówił po latach, "były jedną z nielicznych atrakcji domu nad brzegiem Dunajca. Kiedy przychodziła powódź, most zrywało i wtedy nasza część wsi na jakiś czas była odcięta od reszty świata".

W dzienniku Tischnera z czasów licealnych zachował się opis powodzi z czerwca 1948 r: "Padał deszcz przez kilka dni z rzędu, była mgła i ciemności. Ponieważ miałem sporządzić księdzu jakieś zadanie maturyczne o Służbie Polsce, pojechałem po południu [do Łopusznej], by go napisać na maszynie. Ponieważ na auto nie zdążyłem, miałem siedzieć do rana. W nocy tymczasem obudzono nas, że Dunajec wylewa. Rzeczywiście, chociaż most stał, woda płynęła zupełnie pod samym nim. Wynieśliśmy się do Kuboska [dom położony wyżej], gdy most woda zabrała. Wylewała się i szła po ogródku. Ledwo wynieśliśmy pszczoły. Jednak koło 6 rano woda szybko spadła, tak że pod wieczór opuściła krzaki poniżej nas i dworskie pola. Łapaliśmy ryby po kałużach, pełno było. Woda więcej szkód nie narobiła, do kościoła nie doszła, ale po dziedzińcu płynęła i mostek zalała po poręcze. A tata będzie się trapił na wycieczce w Szczecinie lub w Warszawie. Mnie tylko pszczoły ścięły, gdym je z powrotem przenosił, poza tym nic. Ksiądz uciekł do dworu".

Podczas każdej powodzi sytuacja się powtarzała: mieszkańcy domów stojących najbliżej Dunajca musieli wynosić swój dobytek do gospodarstw leżących wyżej. W czasie jednej z powodzi w latach 60. Tischner był świadkiem następującej sceny: przed sąsiednią chałupę wyszedł młody gospodarz i patrząc na wdzierającą się wodę, zaczął na głos zastanawiać się, czy o niczym nie zapomniał. "Koniam wyprowadził, krowem wyprowadził, świnie i kury tyz...". Nagle klepnął się w czoło: "O kurwa, jeszcze ociec!". Pędem wbiegł do chałupy i wyniósł ojca, który czekał na niego, siedząc na kuchennym stole.

Ostatni raz Tischner był świadkiem powodzi latem 1997 r. 8 lipca wezbrane wody zalały wnętrze kościoła do wysokości półtora metra. Ksiądz pomagał w akcji ratunkowej, wyniósł Najświętszy Sakrament. Przez całą noc mieszkańcy wsi czuwali na zmianę przy linach przytrzymujących świątynię. Kiedy woda opadła, trzeba było wynieść nagromadzone nieczystości, rozebrać podłogę i osuszyć ściany. Kościół remontowany od 1995 r. znów wymagał renowacji.

Cechą góralskiego poczucia humoru jest żartobliwy stosunek do zjawisk przyrody, z którymi człowiek musi się zmagać i na które niewiele może poradzić. Oto dwa przykładowe żarty z powodzią w tle: "Chłopy na moście w Łopusznej obserwują powódź. Woda jest już het, wysoko, most zaczyna się trząść. Idzie babka, chce przejść, ale się waha: »Rezykować? Nie rezykować?«. A jeden z chłopów: »E coz wy ta, krzesno matko, macie do rezykowania. Nojwyzy śtyry roki".

Drugi żart ma sens bardziej filozoficzny; Tischner dość często go opowiadał, żeby wytłumaczyć, na czym polega "świadomość nieszczęśliwa". Ale bywało też, zwłaszcza w latach 90., że odnosił go do swojej własnej sytuacji... "Stasek narzekoł, ze mu sie w zyciu nie wiedzie, ze mu Pon Bóg nie pomaga, ino mu jesce dopieka. »Panie Boze, co Ty do mnie mos? Piłek gorzołke? No piłek. Ale przecie za swoje. Biłek babe? No biłek. Ale nie mocno. Po cóześ mi jom zabroł? A pote powódź przysła, a pote inne niescyńścio. I tak sie poniewierom. Co Ty do mnie mos, ze mnie tak ciengiem doświadcos?« A na to rozlega się głos z nieba: »Tak konkretnie to nic. Ale ty mi sie coś nie widzis«".

Fragment książki "Kapelusz na wodzie. Gawędy o księdzu Tischnerze", która ukaże się niebawem nakładem wydawnictwa Znak. W dniach 21-24 kwietnia odbędą się w Krakowie X Dni Tischnerowskie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2010