Jezus Martina

Trzeba mieć trochę bezczelności, by nie będąc biblistą pisać książkę o Jezusie przez pryzmat swojej pierwszej pielgrzymki do Ziemi Świętej. Mógł to zrobić tylko najsłynniejszy jezuita Ameryki.

24.01.2016

Czyta się kilka minut

Ojciec James Martin zapowiada grupę Metallica w programie „The Colbert Report” / Fot. Screen z programu „The Colbert Report”
Ojciec James Martin zapowiada grupę Metallica w programie „The Colbert Report” / Fot. Screen z programu „The Colbert Report”

Przepis na książkę wydaje się banalny: Jezus przedstawiany przez pryzmat wiary i historii przy okazji odwiedzania świętych dla chrześcija miejsc. Były już takie, ale ta stała się światowym bestsellerem, ostatnio sprzedającym się świetnie także w Polsce. Sekret tego sukcesu tkwi nie tyle w samym pomyśle, co w jej autorze – amerykańskim jezuicie Jamesie Martinie.

Niestroniący od mediów Martin bywa nazywany kapelanem Ameryki. Jeszcze częściej mówi się o nim jako o „oficjalnym kapelanie narodu Colberta”, ponieważ pojawiał się w wieczornym satyrycznym programie telewizyjnym „The Colbert Report” jako gość Stephena Colberta.

Jest przykładem księdza-medialnego celebryty: jego wpisy na Twitterze śledzi 67 tys. osób; to on komentuje wizyty Franciszka w CNN; to jego zapraszają do BBC... Wreszcie, jest obecny nie tylko na łamach jezuickiego magazynu „America”, ale pisze też dla „New York Timesa”, „Boston Globe” czy „Wall Street Journal”.

Szczupły, przystojny 55-latek zwykle występuje w koloratce. Wie, jak zdobyć publiczność. Mówi jasno, z amerykańską swadą, sypiąc w odpowiednich momentach anegdotami. Jest mistrzem przekładania swoich doświadczeń na książki o wierze. Na przykład „A Jesuit Off-Broadway” pisana jest z perspektywy księdza, który konsultuje przedstawienie teatralne „Ostatnie dni Judasza Iskarioty” i grupie niewierzących musi wytłumaczyć różne kwestie związane z Biblią i wiarą. W tej i w innych książkach Martin filtruje przez siebie doświadczenia duchowe i opowiada o nich swoim czytelnikom.

Jezus, o którym wcześniej nie pisano

Polski tytuł książki – „Jezus” – jest nieco zwodniczy. Jej charakter lepiej oddaje oryginał: „Jesus. A Pilgrimage” („Jezus. Pielgrzymka”). To bowiem książka o Jezusie widzianym w świetle dwutygodniowej pielgrzymki do Ziemi Świętej autora oraz jego lektur na temat historycznej postaci Jezusa, modlitw i medytacji nad Biblią. To nie Jezus, ale Jezus oczami Jamesa Martina. Zresztą on sam chyba właśnie w tym widzi siłę książki. Zapytany przez przyjaciela (o to samo chciałam go spytać, gdy zobaczyłam jego publikację w księgarni): „Czy jest w stanie w tej książce powiedzieć coś, czego jeszcze nie powiedziano?”, odparł: „Napiszę o Jezusie, którego spotkałem w swoim życiu. To jest Jezus, o którym wcześniej nie pisano”. Faktycznie, książkę o Jezusie, którego Martin spotkał w swoim życiu, mógł napisać tylko on.

Martin pisze sporo o sobie. „Jezus” też jest o nim, miejscami nawet za bardzo. Jako czytelniczka początkowo byłam sceptyczna. Autor przekonał mnie wstępem tłumaczącym zasadność pisania takiej książki, po czym zniecierpliwił opisem momentu podejmowania decyzji, czy jechać, także wyboru współtowarzysza, dalej szczegółów podróży samolotem czy rozlokowywania się w jezuickim klasztorze. Męczył naiwny ton i nadmiar zbytecznych szczegółów, jak np. tłumaczenie, ile zapłacił za GPS. Irytowały przerysowania, które nie brzmią wiarygodnie, gdy zna się miejsca i ludzi, o których Martin pisze (Papieski Instytut Biblijny w Jerozolimie naprawdę nie wygląda jak zamek krzyżowców!). Gdy jednak wykończył mnie detalem – gdzieś w okolicach opisu zdziwienia obfitością śniadań serwowanych przez franciszkanki w hotelu na Górze Błogosławieństw – i gdy już błagałam, żeby dojechali do Nazaretu, książka zaczęła się toczyć nieco bardziej wartko. Wyrównały się również proporcje między anegdotą opisującą przygody Jamesa i George’a w Ziemi Świętej a historią i duchową refleksją o Jezusie. Od tej pory dałam mu się prowadzić przez pozostałe 450 stron.

W Ziemi Świętej z neofitą

Martin zaczyna z Nazaretu, od „tak” wypowiedzianego przez Maryję, i wiedzie nas przez Betlejem znów do Nazaretu, gdzie poświęca dużo miejsca rozważaniom nad ukrytym życiem Jezusa. Forma książki pozwala autorowi pisać więcej o tych kwestiach, które jego samego fascynują. Łatwo rozpoznać, które tematy go niosą, a które pojawiają się bardziej z chronologicznej konieczności.

Potem prowadzi nas przez Galileę i inne krainy aż ku Jerozolimie, gdzie Jezus zakończył życie. O ile książki dotyczące Jezusa, Biblii i archeologii Martin wyraźnie śledził od lat, to nie ukrywa on, że podróż po Ziemi Świętej przyjmuje z entuzjazmem neofity. Przyznaje, że płakał, opisuje, jak się wzruszał: „Kafarnaum! Bez zakłopotania przyznam, że rozpłakałem się, gdy uświadomiłem sobie, że patrzę na miasto Jezusa, być może z jednego z miejsc, z których On sam na nie patrzył”. Jego wzruszenia studzi naukowy sceptycyzm o. Jerome’a Murphy’eg0 O’Connora, autora najlepszego archeologicznego przewodnika po Ziemi Świętej, który Martin ma zawsze przy sobie.

Autor po wielokroć rozbraja własne mylne wyobrażenia (jak to, że Galilea jest tuż pod Jerozolimą) i przyznaje się do niewiedzy. Może specjalnie, aby ułatwić odbiór czytelnikowi, który też nie zna geografii tych okolic? Amerykanin w podróży dla Amerykanów śledzących jego pielgrzymkę palcem po mapie...

Być może dla osób, które nie odwiedzały nigdy miejsc związanych z życiem Jezusa, albo odwiedzały je w tłumie pielgrzymów, spojrzenie amerykańskiego jezuity na te miejsca okaże się ciekawe. Ja biegłam przez nie jak najszybciej, mając własne, często bardzo odmienne wspomnienia i przemyślenia na temat tych samych miejsc. Choć z satysfakcją odnotowałam, że w betlejemskiej bazylice nie podobało nam się z tych samych powodów. W części historycznej niejednokrotnie można by się spierać, wszystko zależy od tego, któremu z badaczy epoki Jezusa damy się przekonać. Ale skoro to książka filtrowana przez doświadczenie Martina, to nie ma co się kłócić z jego intelektualnymi wyborami.

Trzeba jednak oddać autorowi, że przedstawia historię wciągająco, czasem nawet łamiąc bieg wywodu poprzez wtrącenia, jak np. to o telefonie do eksperta, by wyjaśnił wątpliwość, której autor nie jest w stanie sam rozwikłać. Najmniej zaś da się dyskutować o tych częściach książki, w których Martin odsłania duchowy tok swoich myśli. Które pisząc – jak zdradza – sięgał do swoich notesów z rekolekcji i medytacji, przemyśleń zrodzonych na modlitwie. Te intuicje są różne, czasem urzekają, czasem są po prostu w porządku. Ich siłą jest to, że są własne, i w jakimś sensie także to, że swojemu czytelnikowi, który niekoniecznie zna dobrze świat wiary, mimochodem opowiada o modlitwie, rekolekcjach czy o tym, jak można obcować z Pismem Świętym. „Kiedyś modliłem się tym fragmentem biblijnym podczas rekolekcji...” – pisze Martin wielokrotnie.

Wciąż jednak myślę, że trzeba mieć trochę bezczelności, żeby nie będąc biblistą pisać książkę o Jezusie przez pryzmat swojej pierwszej, dwutygodniowej pielgrzymki do Ziemi Świętej. Nawet jeśli efekt jest niezły.

Przepis na bestseller

Co jednak zrobić z tym pisaniem o sobie, którego jest tu czasem za dużo? Czy to nie ekstrawertyzm czasów mediów społecznościowych? A może nawet lekki narcyzm? Tyle że to najwyraźniej działa – wszystkie książki Martina sprzedają się znakomicie. Czyżby tajemnica tkwiła właśnie w osobistym tonie?

Amerykański jezuita ma popularyzatorski zmysł, z łatwością pisze i porusza się w świecie mediów. Jego książki to zwykle marketingowe, ale też duszpasterskie perełki. Potrafi wyczuć potrzeby i nastroje. Umie promować swoje wydawnictwa. Ostatnio wydał pierwszą powieść „The Abbey” i niestrudzenie promuje ją w mediach społecznościowych. Wcześniej ukazała się pasująca do jego wizerunku książka „Between Heaven and Mirth”, o radości, humorze i wierze, pełna rozważań o wadze humoru w życiu duchowym. Były w niej też dowcipy o Jezusie, świętych, i zabawne anegdoty o postaciach takich jak Jan XXIII, kard. Avery Dulles czy Dorothy Day. Wydawnictwo promowało ją serią filmów w internecie, w których James Martin opowiadał kościelne dowcipy.

Książka „Moje życie ze świętymi” też opowiada o tym, jak odkrywał różnych świętych i dlaczego go fascynują. A jednak recenzenci dostrzegają w tym wartość. „Czym innym jest czytać żywoty świętych, a czym innym o kimś, kto żyje ze świętymi, kto myśli o nich, bada i zwraca się do niektórych świętych z pewną regularnością” – zauważa w „Booklist” Donna Chavez. I dodaje: „Taka osoba jest dziś rzadkością”.

Trochę jakby opowiadał, jak to się robi, jak się jest wierzącym katolikiem. I niby mnie ten osobisty ton irytuje, ale z drugiej strony: czy nie o to błagam na nudnych kazaniach („opowiedziałbyś, dlaczego to dla ciebie ważne, a nie zasłaniał się formułami i okrągłymi zdaniami”)? Może wzdycha tak więcej katolików w USA i innych krajach, a Martin tylko odpowiada na ich potrzebę? Spełnia błaganie o świadectwo, a nie nieprzeżyte osobiście formuły.

Ludzie to zauważają. Recenzenci mówią, że Martin ma rzadką umiejętność pisania książek o sobie i swoich doświadczeniach, które jednak ostatecznie nie są tylko o nim. „Jakby siedział obok i opowiadał o swojej duchowej pielgrzymce” – notuje czytelniczka w komentarzu na portalu Amazon. Zatem w książce „Jezus” jest tak, jakby dobry znajomy opowiadał o swoich przygodach w Ziemi Świętej, dodając duchowe refleksje. Tylko kto ma znajomych, którzy dzielą się tak osobistymi wrażeniami? Jak wielu jest księży, którzy o swoim życiu duchowym opowiadają tak szczerze, dowcipnie i z luzem? Martin pisze nie zakładając, że jego czytelnik już powinien coś wiedzieć. Gdy umiejętnie wplata informacje o powstawaniu ewangelii w opis Nazaretu, jest to ciut nudnawe dla kogoś, kto ma świadomość, jak powstały wczesne teksty chrześcijańskie. A jednak większość czytelników może nie mieć o tym pojęcia. Tak jak nie chcąc nas zawstydzić dużo mówi o swojej nieporadnej orientacji w izraelskiej topografii, tak też dyskretnie tłumaczy, kim był Jezus, ale też kim jest dla niego dziś.

„Chciałbym zatem zaproponować ci spotkanie z Jezusem, którego może już znasz. Będzie to jednak spotkanie na nowo” – obiecuje James Martin we wstępie. „Lub, jeśli nie wiesz zbyt wiele o Jezusie, chciałbym ci Go przedstawić. Chciałbym przedstawić ci Jezusa, którego znam, Osobę znajdującą się w centrum mojego życia”.

Ot, i przepis na bestseller. ©

James Martin „SJ Jezus”, Wydawnictwo Święty Wojciech, Poznań 2015

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolożka i publicystka a od listopada 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zajmuje się dialogiem chrześcijańsko-żydowskim oraz teologią feministyczną. Studiowała na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie i na Uniwersytecie Hebrajskim w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2016