Jesteśmy nieumarli

Tarsycjusz Krasucki, franciszkanin: Niby żyłem, niby robiłem różne rzeczy. Ale po latach zrozumiałem, że cały czas leżałem na ziemi przed Ogniskiem św. Brata Alberta i usiłowałem wstać.

08.11.2021

Czyta się kilka minut

 / JAKUB HALCEWICZ / WIĘŹ
/ JAKUB HALCEWICZ / WIĘŹ

TARSYCJUSZ KRASUCKI OFM: Chciałbym głośno i pod nazwiskiem mówić o sprawie ks. Andrzeja Dymera, ale już bez szczegółowego opowiadania o tym, jaką krzywdę mi wyrządził w swoim pokoju.

ANNA GOC: Ile razy Ojciec o tym opowiadał?

Gdyby tak zliczyć wszystkie przesłuchania przez sądy państwowe i kościelne, wszystkie próby powiadomienia hierarchów, wszystkie rozmowy z ludźmi, u których szukałem pomocy, to pewnie z kilkadziesiąt.

Zresztą o tym, co wydarzyło się w jego pokoju, opowiedziałem od razu, tego samego wieczoru, innym chłopakom ze schroniska. To było zimą 1993 roku, w szczecińskim Ognisku św. Brata Alberta, którego ks. Dymer był dyrektorem. Miałem wtedy nieco ponad 17 lat i podobnie jak inni mieszkańcy schroniska zdążyłem być już trochę poobijany przez życie. Schronisko było wtedy w remoncie, więc siedzieliśmy w jednej dużej sali, w której ustawiono ze dwadzieścia łóżek.

Jakie byłe reakcje pozostałych?

Na twarzach wielu chłopców widziałem przerażenie, ale nie zdziwienie. Wiem na pewno, że wśród osób, które mnie wtedy słuchały, byli inni krzywdzeni przez ks. Dymera. Zresztą jednego z nich kilka tygodni wcześniej szukaliśmy w lesie, gdy po wieczorze spędzonym w pokoju ks. Dymera wybiegł ze sznurem w ręku.

Co na to wychowawcy?

Ktoś im musiał przekazać, że opowiadałem takie rzeczy wieczorem, bo kolejnego dnia wezwali mnie na rozmowę w obecności psychologa. Mówiłem więc jeszcze raz o tym, jak mnie skrzywdził, ze szczegółami. Słuchali, ale widziałem, że mi nie wierzą.

Ks. Andrzej Dymer był już wtedy ważną postacią w diecezji szczecińsko-kamieńskiej.

Wychowawcy nie zadawali zbyt wielu pytań, po prostu kazali mi odwołać wszystko, co powiedziałem. I to publicznie, w czasie wspólnego śniadania. Nie mogłem tego zrobić. W ramach buntu położyłem się na swoim łóżku i nie chciałem się z niego ruszyć. Wtedy wychowawcy wzięli mnie pod ręce i siłą wyrzucili ze schroniska. Nie miałem na sobie butów, dlatego wylądowałem na ziemi bez nich. Chwilę później poleciały za mną buty i plecak.

Miał Ojciec dokąd pójść?

Zanim o tym pomyślałem, trzeba było podnieść się z ziemi. To jest dziwne uczucie, bo po latach zrozumiałem, że z tej ziemi podnosiłem się potem jeszcze wiele razy. Niby żyłem, niby robiłem różne rzeczy, ale cały czas byłem na tej ziemi, z której usiłowałem wstać.

Nie chciałem wracać do rodziców, bo byłem w konflikcie z tatą. Zanim trafiłem do Ogniska, byłem właściwie bezdomny. Nocowałem nawet przez jakiś czas na dworcu, szwendałem się po ogródkach działkowych. Nie chciałem tego powtarzać.

Trafiłem wtedy – paradoksalnie za podpowiedzią ks. Dymera – do parafii Matki Bożej Fatimskiej na os. Słonecznym w Szczecinie. Zamieszkałem w małej salce, która sąsiadowała z kaplicą, więc co rano budziły mnie kościelne dzwony. Wyznaczyłem sobie jeden cel – skończyć szkołę. To tam spotkałem siostrę Miriam. Ona mnie uratowała.

Siostra Miriam jest jedną z osób, które za wszelką cenę będą starały się ujawnić krzywdę, jaką wyrządził Wam ks. Andrzej Dymer. Ale nie powiedział jej Ojciec o tym, co się wydarzyło, od razu, tylko prawie 10 lat później.

Bałem się, że i ona mi nie uwierzy. Ks. Dymer cieszył się poważaniem, a my byliśmy chłopakami z marginesu. Dlaczego ktoś miałby nam uwierzyć?

Siostra Miriam była obywatelką USA i śledziła, co działo się w amerykańskim Kościele. Była świadoma problemu ukrywania pedofilii. Dlatego gdy dowiedziała się o sprawie, zaczęła działać.

Próbowałem też powiedzieć rodzicom, że ksiądz się do mnie dobierał i dlaczego zostałem wyrzucony ze schroniska. Ale oni mi wtedy nie uwierzyli. Byłem rozrabiaką, więc być może pomyśleli, że to za jakiś kolejny wybryk musiałem opuścić schronisko.

Uwierzyli potem?

Po reportażu „Grzech ukryty w Kościele”, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej” w 2008 roku, czyli 15 lat później. W tym tekście wypowiada się m.in. dominikanin Marcin Mogielski, który jako jeden z pierwszych zbierał nasze świadectwa i przedstawiał je kościelnym zwierzchnikom ks. Dymera. Pojawia się tam też moje świadectwo – choć pod zmienionym imieniem – które spisałem na prośbę o. Mogielskiego.

Wiele razy wydawało mi się, że zamknąłem tamten rozdział. Przeżyłem­nawrócenie, poczułem powołanie zakonne. Teraz już wiem, że nie da się tak po prostu zamknąć w przeszłości czegoś takiego.

Ludzie skrzywdzeni mówią, że trudno o tym rozmawiać z kimś, kto nie ma podobnych doświadczeń.

Mamy chwile załamania, bywają też lepsze momenty. Dopiero po latach zdajemy sobie sprawę z tego, że zepchnęliśmy coś na tyle skutecznie, by móc jakoś żyć – tyle że to coś cały czas z nami jest i drąży człowieka od środka.

W przypadku sprawy ks. Dymera to wracało także dlatego, że ten proces był jednym z najdłuższych w Kościele.

Od zgłoszenia sprawy w 1995 roku minęło właśnie 26 lat. Ci, którzy próbują działać, spotykają się z biskupem pomocniczym archidiecezji szczecińskiej Stanisławem Stefankiem, kolejni udają się w 1996 roku do abp. Mariana Przykuckiego. Stefanek jednak nie wierzy, nie podejmuje działań.

Pierwsze przesłuchania odbywają się przed szczecińskim trybunałem metropolitalnym dopiero w roku 2004. Byłem już po święceniach i nagle przyszło ­wezwanie na przesłuchanie. Po tylu latach.

Zeznawał Ojciec i co dalej?

Zapadła cisza. Nie dostałem żadnej informacji o dalszym przebiegu sprawy. Składaliśmy przysięgę, nie mogliśmy rozmawiać z nikim o szczegółach przesłuchania. Byłem przesłuchiwany już jako kapłan, tuż po święceniach, i wtedy jeszcze myślałem, że sądy kościelne zajmą się naszą sprawą na poważnie. Ale potem było coraz mniej nadziei. Aż do teraz, gdy nie mam już żadnych złudzeń.

Co się wtedy robi? Gdzie się szuka informacji?

Po tym drugim przesłuchaniu czułem, że jesteśmy w Kościele bezradni. Obserwowałem tylko, co dzieje się z ks. Dymerem, jak powierzane mu są kolejne prestiżowe funkcje kościelne.

Zwierzchnicy ks. Dymera przez wiele lat nie spotkali się z osobami skrzywdzonymi.

Abp Andrzej Dzięga zgodził się na rozmowę z mężczyzną, który został zgwałcony przez ks. Dymera. To było tuż przed śmiercią ks. Dymera. W reportażach mężczyzna ten występował pod imieniem Bożydar. Zapytał, jak to możliwe, że jego oprawca wciąż pełni ważne funkcje kościelne. Nazajutrz arcybiskup odwołał Dymera. Wkrótce miał się też ukazać reportaż w TVN24, więc to odwołanie wyglądało jak próba uratowania wizerunku. Nie było w tym szczerości ani słowa „przepraszam”.

Śledził Ojciec losy innych osób mieszkających w szczecińskim ­schronisku?

Nie mam kontaktu z żadnym z kolegów, którzy tam wtedy mieszkali. O ­losach niektórych z nich dowiadywałem się z artykułów prasowych. Jeden popełnił samobójstwo, ktoś zmarł na raka przedwcześnie. Ktoś żyje w bezdomności. Redaktor Sebastian Wasilewski dotarł do chłopaka, który był wykorzystywany przez ks. Dymera jako 14-latek. Bał się kontaktu, mieszka na działkach.

Widzę po różnych osobach pokrzywdzonych przez księży, że ich życie to nieustanna walka, lęki, nieumiejętność nawiązywania relacji. Ta ciemność wciąż wyłazi z człowieka. My czasami nawet nie jesteśmy świadomi, że źródło naszych problemów jest właśnie w tej krzywdzie.

Jak wyglądały przesłuchania?

Pamiętam dokładnie przesłuchanie w prokuraturze. Pani prokurator zadawała pytania w pomieszczeniu, w którym byli także inni, niezwiązani z moją sprawą ludzie. Siedzieli obok i słuchali. Ktoś gdzieś wychodził, wchodził, a ona zadawała intymne pytania, na przykład: gdzie dokładnie dotykał mnie ks. Dymer. Gdy skończyliśmy, w ogóle nie wiedziałem, gdzie jestem.

Przesłuchania przed sądem zaczynały się często od zdania: „Proszę mówić”. Gdy nie wiedziałem, co robić, słyszałem: „Mówić wszystko, od początku”. Raz nawet padło pytanie: „Co wy tam wyprawiacie?”, zadane w bardzo nieprzyjemnym tonie. Stałem tak naprzeciw sądu, wokół ludzie. Miałem opowiadać, z każdym szczegółem. Poprosiłem raz o to, żebym mógł składać zeznania na siedząco, bo nie mogłem zapanować nad trzęsącymi się nogami.


JAKUB PANKOWIAK, MUZYK: Zastanawiam się, jak to możliwe, że dla jednych mówienie o pedofilii w Kościele jest stawaniem po stronie słabszych, skrzywdzonych, a dla innych – atakiem na księży.


 

W procesie kanonicznym niektóre pytania obrońców ks. Dymera były tak brutalne, że zostały oddalone przez trybunał. Na sali był psycholog, który miał potwierdzić wiarygodność moją i innych zeznających. Po przesłuchaniu, które było wyczerpujące, zabierano mnie jeszcze na test, w czasie którego odpowiadałem na pytania związane z moją seksualnością. Zapytałem, czy naprawdę nikt nie mógł mi o tym wcześniej powiedzieć. Widziałem, że pani psycholog była zmieszana.

Czasami wydawało mi się, że jak kończyłem, to ludzie, także sędziowie, byli przerażeni.

W 2008 roku ks. Andrzej Dymer został skazany przez kościelny trybunał za molestowanie seksualne wychowanków. Kiedy się Ojciec o tym dowiedział?

Dopiero gdy uzyskałem wgląd do akt sprawy – zresztą tylko dzięki temu, że jestem duchownym. Treść tego wyroku ujawnił opinii publicznej Zbigniew Nosowski w ramach swojego śledztwa dziennikarskiego na portalu „Więzi”. Kara była raczej symboliczna, bo ks. Dymer miał wpłacić równoważność trzymiesięcznego wynagrodzenia na rzecz domu samotnej matki i otrzymał zakaz sprawowania funkcji związanych z edukacją.

Wstyd mi trochę wobec innych osób pokrzywdzonych, że miałem przywilej wglądu do akt procesu kanonicznego i korzystania z pomocy adwokata. Zasadniczo bowiem my, ludzie skrzywdzeni przez księży, nie jesteśmy stroną postępowania i nie mamy dostępu do akt sprawy.

Z osoby skrzywdzonej stał się też Ojciec oskarżonym.

Ks. Dymer oskarżył mnie o zniesławienie na podstawie listu, który wysłałem do mojego prowincjała. Opisywałem w nim doznane krzywdy i prosiłem o pomoc prawnokanoniczną. Wyraziłem też obawę, że ks. Dymer może dalej krzywdzić. Ten list trafił do akt sprawy, bo otrzymała go watykańska kongregacja, i w ten sposób wpadł w ręce adwokata ks. Dymera.

Czego jeszcze się Ojciec dowiedział z akt sprawy?

Adwokaci ks. Dymera próbowali udowodnić, że jestem osobą uzależnioną. Prawdopodobnie homoseksualistą. I na pewno osobą chorą psychicznie. Nie byłem w stanie przejrzeć wszystkiego dokładnie, bo to są bardzo obszerne dokumenty. W wielu miejscach pismo było odręczne i nieczytelne.

Mnie i innych skrzywdzonych adwokaci ks. Dymera charakteryzowali negatywnie: wskazywano na nasze słabe strony i obciążenia rodzinne. Próbowano udowodnić, że jesteśmy w spisku.

Jeszcze w połowie marca 2008 roku, tuż po publikacji reportażu „Gazety Wyborczej”, w kościołach archidiecezji szczecińskiej księża odczytują list abp. Zygmunta Kamińskiego, metropolity szczecińsko-kamieńskiego, w którym padają słowa, że „tak łatwo odrzeć człowieka publicznie z jego godności”. To o ks. Andrzeju Dymerze.

Mówienie o pedofilii w Kościele do dziś uznawane jest przez wielu za atak na Kościół. A my, ludzie skrzywdzeni, jesteśmy jakoby wrogami Kościoła.

Po odwołaniu od wyroku złożonym przez ks. Dymera sprawa trafiła do gdańskiego trybunału metropolitalnego, ale abp Sławoj Leszek Głódź, który odpowiadał za jej ponowne rozpatrzenie – takie zadanie powierzyła mu watykańska Kongregacja Nauki Wiary – przez ponad 9 lat nie rozpoczął postępowania. Wszystko było zawieszone, mimo że kongregacja kilkakrotnie się upominała.

Jeszcze nie tak dawno moja siostra usłyszała, że osoby skrzywdzone przez Dymera są finansowane przez środowiska LGBT. Wierzyć się nie chce, że są ludzie, którzy mogą opowiadać takie rzeczy.

Wielu skrzywdzonych, którzy próbują publicznie i pod nazwiskiem o tym mówić, słyszy, że zgłosili krzywdę „dla pieniędzy”.

Zdarza się, że w kościołach, które odwiedzam, słyszę, że tacy jak ja to wrogowie Kościoła. Myślę, że ci duchowni nie mają pojęcia, co się dzieje w życiu człowieka, który został skrzywdzony.

Często wydaje mi się, że ludzie, którzy nie zostali skrzywdzeni, nie potrafią zrozumieć, o co nam chodzi. Padają ­komentarze: „co ci ten ksiądz właściwie takiego zrobił, trochę podotykał”, albo „przecież cię nie zgwałcił”, albo „byłeś już prawie dorosły, nie wiedziałeś, co się dzieje?”.

To naprawdę trudne do zrozumienia, że jedno takie wydarzenie potrafi się przełożyć na całe życie. Że to jest taki straszliwy balast.

„I ty do kapłaństwa po tym wszystkim poszedłeś?” – zapytał Ojca podobno ksiądz notariusz w szczecińskim sądzie.

To nie jest tak, że nie ma we mnie zwątpienia, takich myśli, żeby zawiesić habit na kołku i powiedzieć samemu sobie: dobra, nie chcę mieć z tym towarzystwem więcej do czynienia. Te myśli jednak nie zwyciężają. Wolę mówić głośno o tym, co mnie spotkało. Być może to zmieni sytuację innych.

Bo nam, skrzywdzonym, często wydaje się, że sobie z tym poradziliśmy. Zepchnęliśmy, zamknęliśmy. Nie ma, skończyło się. Ale my się tylko tak oszukujemy. Całe życie pozostaje w cieniu tamtego wydarzenia. Po latach widzę, że to zawsze stanowiło ciemną stronę mnie samego.

Ludziom skrzywdzonym nie jest łatwo odzyskać zaufanie do kapłana. Nawet jeśli wiadomo, że w konfesjonale jest inny ksiądz, to już zawsze pozostaje strach, że on znowu mnie wykorzysta. Mówię to ze swojego doświadczenia.

Spowiedź jest często jednym z elementów uwikłania osoby krzywdzonej.

Ks. Dymer też to robił – zapraszał chłopaków do swojego pokoju, zwykle późnym wieczorem, na spotkania-spowiedzi. Obowiązywała tajemnica, a on zdobywał potrzebne informacje, by manipulować swoimi ofiarami, wykorzystywać je dalej.

Potem każde kolejne spotkanie z księdzem może być bardzo trudne. Dla mnie spowiedź, jeśli nie znałem kapłana, była zawsze ciężkim doświadczeniem. Myśli wracają do tego, co się wydarzyło. Widzę to też u osób, które chcą się spowiadać u mnie. Odkąd opowiedziałem swoją historię pod nazwiskiem, zaczęli przychodzić do mnie ludzie wykorzystani przez swoich spowiedników.

Wiedzą, że jestem kapłanem i osobą skrzywdzoną – to pozwala im zaufać. Czasami ktoś przyjeżdża po wielu próbach wyspowiadania się. Opowiada mi o tym, jak stał w kolejce do konfesjonału, ale w końcu uciekał.

Niektóre z tych osób próbowały się spowiadać z tego, że zostały wykorzystane przez księdza. I niestety – kolejny raz w konfesjonale zostały skrzywdzone.

Są i tacy, którzy traktują rozmowę ze mną jak telefon zaufania. To zwykle ludzie, którzy mimo wszystko chcą zostać w Kościele, ale nie widzą w tym Kościele ludzi, przez których byliby rozumiani. To nieraz dorośli, sześćdziesięciolatkowie. Widzę, ile ich to kosztuje, mimo że upłynęło kilkadziesiąt lat. Są silni, radzą sobie z życiem. Ale gdy wracają do tamtych wydarzeń, stają się na powrót pobitymi, skulonymi dziewczynkami i chłopcami.

Wiem, że muszę poradzić sobie ze swoją traumą, która się ponownie odzywa. Tę sytuację można porównać do zamordowania kogoś – tyle że my żyjemy dalej.

Tak mówią o sytuacji ludzi wykorzystanych seksualnie niektórzy psychologowie.

Robert Fidura nazywał nas nieumarłymi. Zamordowano nas duchowo, ale fizycznie nadal żyjemy.

Na początku się myśli, że można tak żyć. Potem dociera się do otchłani rozpaczy, widzi się, że to, co robiliśmy, było motywowane nieznanym lękiem. Zaczyna się dostrzegać jego źródło.

Pojawia się pokusa samozniszczenia. Osoba skrzywdzona chce sama siebie ukarać. Do tego dochodzi jeszcze niedowierzanie, z jakim spotykamy się w ­Kościele, traktowanie skrzywdzonych jako potencjalnych sprawców lub szukających tylko finansowego odszkodowania.


MACIEJ BISKUP OP: Nie wyobrażam sobie życia w zakonie i w Kościele, w którym mi ktoś odbiera możliwość widzenia, słyszenia i mówienia.


 

W końcu można znowu pomyśleć: może to jednak była moja wina? Bardzo ciężko definitywnie uznać, że to nie moja wina, tylko sprawcy.

A nawet jeśli się udaje, to i tak często kolejnego dnia zaczyna się wszystko od nowa. Tak wygląda nasze życie. Kręcimy się wokół tego.

Zadaję sobie pytanie: a gdyby nie to wydarzenie, jak wtedy potoczyłoby się moje życie?

I co sobie Ojciec odpowiada?

Jestem wierzący, więc raczej zastanawiam się, co dobrego może z tej krzywdy wynikać. Ale to nie jest tak, że czuję, iż musiało się tak stać. Raczej zastanawiam się: skoro tak się stało, to co ja mogę z tym zrobić. I wtedy widzę ludzi skrzywdzonych, którzy do mnie przychodzą.

Po 26 latach wyrok w sprawie ks. Dymera dalej nie został opublikowany.

Ludzie często myślą: sprawca zmarł, po co to rozgrzebywać. Po co wam ten wyrok jest potrzebny? A właśnie jest potrzebny – nie dla zemsty, ale jako wyraz sprawiedliwości, przywrócenie właściwego ładu świata.

W czasie wrześniowej konferencji na temat wykorzystania seksualnego małoletnich w Kościołach Europy Środkowo-Wschodniej przedstawiłem swoje świadectwo. Napisałem je wcześniej, chwyciłem się mocno ambony i starałem się je przeczytać, nie podnosząc wzroku. Miałem nadzieję, że bierze w tej modlitwie udział abp Stanisław Gądecki, przewodniczący episkopatu, który chwilę wcześniej mówił na obradach, że Kościół musi się wsłuchiwać w głos ofiar, stawiać je na pierwszym miejscu. Jednak na nabożeństwie, w czasie którego przemawiali skrzywdzeni, nie został...

Podczas tej konferencji przekazałem mój odręcznie napisany po włosku list do papieża Franciszka, z prośbą o publikację wyroku w sprawie ks. Andrzeja Dymera. Miał go dostarczyć do adresata przewodniczący Papieskiej Komisji ds. Ochrony Małoletnich, amerykański kardynał Sean Patrick O’Malley.

Rozumiem, że odpowiedź nie nadeszła.

Nie, na razie nie dostałem jeszcze żadnego sygnału. Trybunał gdański zasłania się tym, że opublikowanie wyroku leży w gestii Kongregacji Nauki Wiary.

Z nieoficjalnych rozmów wnioskuję, że zapadł wyrok drugiej instancji potwierdzający winę księdza Andrzeja Dymera.

Nam, osobom skrzywdzonym, ­bardzo na tym zależy. Dla nas ogłoszenie wyroku publicznie być może pozwoli zamknąć tę sprawę. Nazwać po imieniu przestępcę i ludzi skrzywdzonych.

Być może wtedy już nikt nam nie powie, że sobie to wszystko wymyśliliśmy. ©℗

TARSYCJUSZ SEBASTIAN KRASUCKI OFM (ur. 1975) był m.in. asystentem Franciszkańskiego Zakonu Świeckich, kapelanem wspólnoty ruchu „Wiara i Światło”, duszpasterzem bezdomnych i hospicjum, misjonarzem ludowym, katechetą, odpowiedzialnym za Kuchnię św. Franciszka dla ubogich. Od roku 2016 jest misjonarzem miłosierdzia ustanowionym przez papieża Franciszka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2021