Jestem samolotem rozpoznawczym

Paweł Dunin-Wąsowicz, pisarz, krytyk i wydawca: Pozazdrościłem sławy innym i teraz chcę kilka swoich książek napisać.

08.04.2017

Czyta się kilka minut

Paweł Dunin-Wąsowicz z przyjacielem w ilustrowanej opowieści zamieszczonej w „Fantastycznym atlasie Polski” (wyd. NCK, 2015) / Fot. Maciej Sieńczyk / Dzięki uprzejmości Narodowego Centrum Kultury
Paweł Dunin-Wąsowicz z przyjacielem w ilustrowanej opowieści zamieszczonej w „Fantastycznym atlasie Polski” (wyd. NCK, 2015) / Fot. Maciej Sieńczyk / Dzięki uprzejmości Narodowego Centrum Kultury

ARKADIUSZ GRUSZCZYŃSKI: Dwadzieścia lat temu wydałeś pierwszą część „Widmowej biblioteki”. Jan Gondowicz zwrócił wtedy uwagę, że brakuje w niej kilku kluczowych tytułów.

PAWEŁ DUNIN-WĄSOWICZ: „Widmowa biblioteka” i wydana teraz „Polska Biblioteka Widmowa” to nie dwie części tej samej książki, ale różne dzieła. A Gondowicz wymienił nawet kilkadziesiąt tytułów. Również prof. Henryk Markiewicz przysłał mi list z jednym, zasadniczym tytułem, o którym zapomniałem.

Chodziło o „Pana Tadeusza”?

Tak, i o książkę „Hrabia, czyli tajemnice Zamku Birbante-rokka”.

Katalogujesz coś, czego nie ma. Po co?

Bo lubię. Bardziej mnie to interesuje niż światy niezmyślone. I lubię zbierać nietypowe rzeczy. Niektórzy latami gromadzą znaczki, monety albo płyty. Moje zbiory mają zasadniczą cechę – mają służyć jako podstawa do pisania książek. Tak było w przypadku przedwojennej polskiej literatury fantastycznej, która stała się punktem wyjścia dla „Fantastycznego atlasu Polski”. Podobnie rzecz się miała z „Widmową biblioteką”. Trafiałem przez przypadek na zmyślone książki. Spisywałem ich tytuły, dodawałem krótkie opisy. Na początku szukałem po omacku. Dwadzieścia lat temu trudno było weryfikować widmowość wielu tytułów. W okolicy 1997 r. internet był czymś zupełnie innym niż dzisiaj.

Chcesz powiedzieć, że w „Widmowej bibliotece” wymieniłeś istniejące książki jako nieistniejące?

Podobno miałem parę wpadek.

A w tej nowej?

Nie mogę być pewien wszystkiego, ale istnieją obecnie lepsze sposoby weryfikacji. Jak zbierałem uzupełnienia jakieś piętnaście lat temu, to przywołane przez Piotra Wojciechowskiego w jednym z jego opowiadań dzieło Herskovitsa „The Myth of the Negro Past” uznałem za zmyślone i napisałem o nim notę. Po paru latach pokornie zapytałem Google’a i notę musiałem usunąć. A nazwisko i tytuł brzmiały jak żart.

Katalogi Biblioteki Narodowej są dostępne w internecie, książki można spokojnie zamówić z domu, a potem tylko je odebrać na miejscu w alei Niepodległości. Aczkolwiek dziś zepsuł się taśmociąg, którym są dostarczane książki, więc musiałem trochę poczekać. Lubię też chodzić do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, bo stoją tam książki w wolnym dostępie. Znalazłem dzięki temu całą masę romansów i kryminałów, o których normalnie nie wiedziałbym, że istnieją. Zwłaszcza wydanych w ciągu ostatnich piętnastu lat.

I przez ostatnie dwadzieścia lat szukałeś zmyślonych książek?

Wydawałem też czasopismo, czyli „Lampę i Iskrę Bożą”, i książki. Ale moje prywatne lektury często opierały się na wygrzebywaniu widmowych powieści. Szybko okazało się, że muszę wyznaczyć jeden obszar, zawęzić skalę poszukiwań. Myślę jednak, że książka zawiera reprezentatywny wybór. Starałem się kierować dwoma szkicami z „Zabaw literackich” prof. Markiewicza, dwoma ostatnimi tomami dzieła Piotra Kuncewicza „Agonia i nadzieja: literatura polska od 1918 roku” oraz weryfikować te wszystkie powieści o zmyślonych pisarzach i uczonych, o których dowiadywałem się od znajomych.

Jaką przyjąłeś metodę?

Zajmowałem się jedynie tymi książkami, które pojawiają się w polskiej literaturze pięknej. Musiały mieć tytuł lub w przypadku rozpraw naukowych opis, na podstawie którego można byłoby tytuł wymyślić. Poza tym musiały być – w rzeczywistości powieściowej – rozpowszechniane.

Czyli wydane na papierze?

Nie do końca, ponieważ u Stanisława Lema w „Kongresie futurologicznym” książka jest przyjmowana w postaci płynu, konsumowana gastrycznie, a nie optycznie. Jest też kilka e-booków. Nierozpowszechnionymi rękopisami nie zawracałem sobie głowy. Kilka razy uwzględniłem za to nieistniejące książki oparte na kłamstwie czy malignie.

Chodzi o książki, które wymyśla główny bohater, ale nie istnieją nawet w rzeczywistości powieściowej?

Tak, mówimy o podwójnym kłamstwie. Były one jednak na tyle wyraziste i zabawne, że nie mogłem się powstrzymać. O takich w malignie tylko widzianych pisali Andrzej Strug i Stefan Kisielewski, o nakłamanych Kazimierz Brandys i Dołęga-Mostowicz. Mój leksykon nie jest tylko pracą paranaukową, w której kataloguję zmyślone książki, ale też literaturą rozrywkową.

Spróbujemy uporządkować literaturę widmową?

Możemy według Lema, pisał o tym we wstępie do „Doskonałej próżni”.

Wymienia parodie, pastisze, szkice i nowe powieści do napisania oraz książki, które są tęsknotą za nieogarniętym.

Poza tym często zmyślone książki są po prostu rekwizytami literackimi, uwiarygodniającymi postacie.

Pasażer w pociągu czytający książkę?

Albo biografia pisarza romantycznego, który pojawia się w „Powieści bez tytułu” Kraszewskiego. Można ją potraktować jako syntetyczną biografię biednego romantyka z Wilna.

Zwróciłem uwagę na postacie autorów wymyślonych książek. Odnoszą oni często spektakularne sukcesy, wydają książki w wielomilionowych nakładach, a niektórzy ocierają się o Nobla. Czy w taki sposób realni pisarze projektują swoje marzenia?

Już w przedwojennych „Pasjach błędomierskich” Iwaszkiewicz powołał do życia noblistę nazwiskiem Zamoyłło. Chyba rzeczywiście niektórzy ze współczesnych autorów biorą to na poważnie, nie dystansują się od marzeń. A przecież te sukcesy są niewspółmierne do kształtu rynku książki w Polsce. Pisarze, którzy sprzedają miliony książek, pojawiają się jako bohaterowie u Marii Nurowskiej i Alka Rogozińskiego, już po zakończeniu pracy znalazłem kolejnego we „Wspaniałym życiu” Roberta Ziębińskiego. Pracując ostatnio nad przewodnikiem literackim po Żoliborzu trafiłem na powieść „Willa” zupełnie nieznanej autorki; tytułowy najpiękniejszy dom w drogiej dzielnicy kupuje mąż głównej bohaterki dzięki honorarium za debiutancką książkę. Akcja dzieje się jakieś dziesięć lat temu, więc mamy do czynienia z czystą fantazją! Choć może Janusz L. Wiśniewski mógłby sobie na coś takiego pozwolić.

Który pojawia się w książce Joanny Dziwak.

Jako Czereśniewski.

Jest tam też Andrzej Stasiuk.

Smaczne kąski. Ale trzeba je wyjaśniać: za dwadzieścia lat te dowcipy nie będą czytelne.

A nie myślałeś, żeby dołączyć do leksykonu teoretyczne opracowanie? Coś w stylu krytyki badań i ogólnych tez.

Zebranie tego materiału jest dla mnie o wiele wartościowsze niż próba jego teoretycznego omówienia. Każdy humanista, który wie coś o strukturalizmach, może na podstawie mojej książki napisać dowolny bełkot z częstym użyciem słowa „dyskurs”. Moją rolę porównuję do samolotu rozpoznawczego, funkcję bombowca zostawiam komuś, kto ma do interpretacji odpowiednie zdolności i wykształcenie. Tak jest ze wszystkimi książkami, które napisałem.

Z indeksu wynika, że najwięcej książek zmyślił Lem. Czy ktoś miał podobne zamiłowanie do wymyślania książek?

Sporo jest ich u Marcina Wolskiego, Jacka Dukaja, Andrzeja Pilipiuka, Piotra Wojciechowskiego.

Które wątki się powtarzają?

Książki kucharskie, szczególnie kosmiczne. Parodie rozpraw naukowych.

Widmowe dzieła w książkach dla dzieci?

Zdarzają się. U Zbigniewa Nienackiego w „Panu Samochodziku i tajemnicy tajemnic” pojawia się książka skradziona kolekcjonerowi ikon.

A Baltazar Gąbka?

Oczywiście! Jego dzieło o winniczkach, a także księga Bramborusa o mypingach.

Czy Twoja praca kiedyś się skończy?

Niestety nie. Gdybym wygrał 35 milionów w lotto, może powołałbym fundację z zespołem lektorów w celu wydawania comiesięcznych suplementów powszechnej biblioteki widmowej. Mogłaby powstać taka instytucja, która byłaby pomocą dla studentów kierunków humanistycznych, którzy zamiast dorabiać w McDonaldzie dorabialiby w niej. Ale w związku z tym, że nie wygrałem 35 milionów, pomysł odkładam na lepsze czasy.

Kim jest Paweł Dunin-Wąsowicz w tej książce? „Autor »Polskiej Biblioteki Widmowej« pragnie tu zaznaczyć, że ukończył właśnie Szkołę Podstawową nr 92 im. Che Guevary na Żoliborzu”. Gdzie indziej mówisz o piśmie „Bagno” wydawanym na UW. Czym było?

Jednokartkowym biuletynem towarzyskim, który relacjonował rozwój karier studentów dziennikarstwa, opisywał dziwne wydarzenia z życia wydziału i reprodukował rysunki konferencyjne różnych osób. Pamiętam, że Kuba Wojewódzki wygrał plebiscyt koleżanek na najlepiej ubranego faceta z naszego roku.

A jak wydałeś pierwszą „Lampę”? Krąży wiele legend na ten temat – jak było naprawdę?

„Jak to było naprawdę” to tytuł opowiadania Antoniego Słonimskiego o tym, jak Chrystus jadący na osiołku pojawił się we współczesnej Warszawie.

To jak było naprawdę z „Lampą”?

Przed maturą zaczęliśmy z paroma kolegami przepisywać napisane przez siebie opowiadanka, przez kalkę w kilku egzemplarzach. Wyszło nam kilkadziesiąt tomików. Zacząłem studia na dziennikarstwie, a jednocześnie dowiedziałem się o alternatywnym obiegu zinów muzycznych. Szybko się okazało, że wśród nich są też ziny literackie. To były głównie efemerydy, rzadko który miał więcej niż trzy numery. Cieniutkie pisma, w których znajdowały się małe formy literackie, wiersze, komiksy, kolaże. Ich zasięg zaczynał się od kilkunastu egzemplarzy, a kończył na kilkuset.

Ksero zrewolucjonizowało ten rynek?

Tak, oczywiście. Nastąpiło też wtedy ogólne rozluźnienie. W 1988 r. raczej nikt się już nie czepiał kserowanych kartek z opowiadaniami. Traktowano to jako coś niepoważnego. Aczkolwiek większość nakładu pisma Totartu „Higiena” została wtedy zaaresztowana przez SB – totartowcy korzystali z solidarnościowej poligrafii.

Fanziny nie należały ani do oficjalnego, ani do drugiego obiegu. Wypracowały własną sieć dystrybucji, czytelników i autorów. Słowem – ci ludzie nie opowiadali się ani po stronie władzy, ani opozycji współpracującej z Kościołem.

Takim zinem była „Lampa”?

W 1989 r. ze wspomnianych opowiadanek składam cztery numery pisemka „Iskra Boża”. Dwa lata później nakład sięga już 200 egzemplarzy, rozsyłam go pocztą, ale są też ludzie, którzy kolportują dobrowolnie po dziesięć egzemplarzy rozliczając mi się bezpośrednio z kasy. Sprzedawałem też ją na czad giełdach.

Czym one były?

Giełdy były związane głównie z punkową, alternatywną sceną. Pierwsze odbywały się w Hybrydach i w Szkolnym Ośrodku Socjoterapii na rondzie Wiatraczna w Warszawie. W wolny dzień klub udostępniał nam salę, płaciliśmy bodaj równowartość dzisiejszych 10 zł za możliwość rozłożenia stolika i sprzedawaliśmy płyty, kasety, koszulki, naszywki i ziny. Kojarzę stamtąd Sylwię Chutnik.

Co dalej dzieje się z „Lampą”?

Kupuję w 1991 r. pierwszy komputer, mam też dostęp do drukarki laserowej. Zaczynam pracować jako dziennikarz, więc stać mnie na wydrukowanie pisma, które ma 16 stron. Sprawa staje się poważniejsza, więc muszę zmienić nazwę. Wybieram „Lampę”, bo przeczytałem – o ironio! – o zmyślonym miesięczniku o takim tytule u Gałczyńskiego. Zachowałem starą część nazwy i tak powstała „Lampa i Iskra Boża”. Ukazywała się przez dziesięć lat jako nieregularnik, wyszło dwadzieścia edycji, większość w formie ponadstustronicowej książki.

I gdzie jest teraz „Lampa”?

Zawiesiłem. Może kiedyś do niej wrócę. Robienie „Lampy” odbiło się na mojej aktywności autorskiej. Pozazdrościłem sławy innym i teraz chcę kilka swoich książek napisać.

Dlaczego studiowałeś dziennikarstwo?

Dziennikarzami byli mój dziadek i stryj, miałem różnorodne zainteresowania. Od dziecka bawiłem się w robienie gazetek z wymyślonymi państwami. Mój kolega, obecnie wiceburmistrz Żoliborza, był głównym partnerem tych zabaw. W ósmej klasie wydawaliśmy co tydzień gazetki, które opowiadały o wojnach między naszymi państwami. Zresztą wymyślanie państw to częsta zabawa w tym wieku. Pojawiają się u Lema w „Wysokim Zamku”, u Miłosza w „Dolinie Issy”, w jednym z opowiadań Krzysztofa Kąkolewskiego ze zbioru „Lato bez wakacji”. Samo powstawanie gazety było czymś, co mnie kręciło.

Czytałeś jako młody człowiek gazety?

Tak, „Życie Warszawy”, „Politykę”, „Przekrój”, „Stolicę”, „Życie Literackie” czy miesięcznik „Literatura”. W tym ostatnim ukazywały się w latach 80. felietony „Prywatna taśmoteka” Piotra Bratkowskiego. Po latach zebrałem je wszystkie i wydałem w formie książki. To był pierwszy znaczący przypadek, kiedy tekst rockowy polskich piosenkarzy został poważnie potraktowany przez krytyka literackiego. Miałem też styczność z literaturą emigracyjną, ponieważ mój ojciec jako profesor Instytutu Historii PAN jeździł na stypendia i sprowadzał sobie różne rzeczy z Zachodu. Znałem „Małą apokalipsę” i „Kompleks polski” Konwickiego czy Orwella „1984”.

Po studiach zaczynasz pracę w „Życiu Warszawy”?

Wcześniej pojawiła się ekipa harcerzy z Trójmiasta, z którymi nawiązali kontakt moi koledzy ze studiów. Wciągnęli mnie do pisma „Elita”, które było poważnym magazynem dla młodzieży. Przez rok byłem ryczałtowym redaktorem graficznym. Makietowałem, kontrolowałem skład. Pismo się nie przebiło, dosyć szybko padło. Potem ta grupa zaczepiła się w „Życiu Warszawy”, więc pociągnąłem za nimi.

Byłem tam depeszowcem, a po komputeryzacji dziennikarzem sekretariatu redakcji, pełniącym obowiązki asystenta redaktora prowadzącego, czyli takim łącznikiem między działami. Chodziłem na planowanie, egzekwowałem zadania, adiustowałem materiały, wymyślałem tytuły, robiłem podpisy pod zdjęcia, tłumaczyłem grafikom i rysownikom – m.in. Markowi Raczkowskiemu – o co ma chodzić w ilustracji, bo tekstu jeszcze nie było. To była świetna szkoła. A wcześniej jako depeszowiec zdążyłem pół roku pracować z linotypistami i metrampażami na gorącym składzie. To było dołujące doświadczenie, bo tam się pracowało ze starymi drukarzami, których za pół roku miały zastąpić komputery. I wiadomo było, że oni się ich nie nauczą. I że cały ich fach jest nic niewart.

Mieli tego świadomość?

Tak. Dlatego często byli pijani. Musiałem raz z majstrem, panem Tadziem, podczas dyżuru wypić pod cebulę ciepłą wódkę, którą przyniosłem do zecerni, by się wkupić w jego łaski.

Poznałeś tam Bognę Świątkowską, pierwszą naczelną słynnej „Machiny”, w której potem pracowałeś?

Znaliśmy się już wcześniej z konwersatorium „Kultury alternatywnej” Mirka Pęczaka. To były na przełomie lat 80. i 90. chyba jedyne takie zajęcia na UW. Chodzili na nie m.in. Robert Leszczyński, Robert Sankowski, Mariusz Czubaj, Krzysztof Varga, Bogna i ja.

Czym była „Machina”?

Pierwszym popowym miesięcznikiem kulturalnym w Polsce. Ambicją było skupienie się nie tylko na muzyce, ale również na filmie, plastyce i literaturze.

Na czymś się wzorowaliście?

Byliśmy pod wrażeniem brytyjskich kolorowych pism takich jak „I-D” czy „The Face”.

Z magazynu „Vox” zerżnięty został pomysł na rozszyfrowanie piosenki: dziennikarz we współpracy z autorem ilustrował tekst różnymi przedmiotami lub zdjęciami. Z któregoś innego – pomysł rubryki z gadżetami, którą autorsko rozwinął jako „Rzecz kultową” Maurycy Gomulicki, notabene mój kolega z liceum. Pamiętam też, że wymyśliłem infografikę porównującą linie karier Muńka Staszczyka i Lecha Wałęsy. Były do siebie bardzo podobne.

Jaki był nakład?

Zbliżał się do 100 tys., ale pod koniec sprzedaż spadła do 20 tys. Nasz zespół przez kilka lat się zestarzał, konkurencją stał się internet, w dodatku dział promocji miał chyba inną wizję niż redakcja.

A w „Przekroju” czym się zajmowałeś?

„Machina” upadała, do „Przekroju” ściągnęła mnie Bogna Świątkowska, która została tam z czasem wicenaczelną. Byłem trochę autorem tekstów i trochę redagowałem duperele.

Wydawca przeniósł właśnie tytuł z Krakowa do Warszawy i kompletowano nowy skład. Po dziewięciu miesiącach w „Przekroju” przyszedł sukces „Wojny polsko-ruskiej”, więc zacząłem wycofywać się z redakcji.

Sukces Masłowskiej Cię zdziwił?

Zaskoczył pod względem skali, ale nie chce mi się o tym opowiadać.

Dlaczego?

Bo opowiadałem sto razy, a przy okazji przestałem lubić swoje wcielenie wydawcy książek i redaktora „Lampy”.

Czyli w jakim teraz jesteś wcieleniu?

Szperacza.

Dobra, to pogadajmy o sprawach towarzyskich. Świetlickiego gdzie poznałeś?

Kojarzyłem, że jest najważniejszym poetą środowiska „brulionu”.

Zespół Świetliki i samego Świetlickiego, przedzierającego się z plecaczkiem przez bramkę, pierwszy raz zobaczyłem w kinie Tęcza na Żoliborzu. Poznaliśmy go osobiście z Krzysztofem Vargą półtora roku później, już po wydaniu naszego leksykonu „Parnas bis”.

Który czym był?

Bazą wiedzy o polskich pisarzach urodzonych po roku 1960, czyli takich, którzy wtedy mieli mniej niż trzydzieści pięć lat. Znaleźli się w nim Tokarczuk, Gretkowska, Stasiuk, Świetlicki. Błędem dwóch pierwszych edycji było to, że ograniczyliśmy się do głównego nurtu i zignorowaliśmy fantastykę. Pamiętaj, że na początku lat 90. nie było zbyt wielkiego zainteresowania nowymi ludźmi w literaturze. Nie nasycił się jeszcze rynek wydawnictw podziemnych i emigracyjnych. A potem Polska została zalana tłumaczeniami Whartona.

Podobno opublikowałeś zmyślony wywiad ze Świetlickim.

Tak. Podobnych mistyfikacji było więcej. Podpisaliśmy też kiedyś jego wiersze innym nazwiskiem. A dwadzieścia lat temu wydrukowałem broszurę z wierszami, w których występowały cytaty ze Świetlickiego, pastisze jego wierszy albo on sam jako bohater literacki. Powieliłem to z nazwą wydawcy: Studenckie Koło Naukowe Polonistów „Świerszcze” ze Słupska. Jeden egzemplarz jakoś wpadł w ręce Marcina i zaczął szukać w Słupsku tego koła naukowego. Po roku się przyznałem.

Z lat 90. pochodzi też „banalizm”. Czym był?

To moja nazwa określająca nurt w literaturze, który wyszedł z twórczości groteskowej pojawiającej się w zinach literackich, wśród przedstawicieli mojego pokolenia, czyli roczników drugiej połowy lat 60. Jej głównym elementem był przygłupi bohater, które być może ma swoje korzenie we wczesnym Mrożku.

Banalizm był reakcją na lata 90.?

Na to, że nic ważnego się nie działo.

Jak to? Historia szalała.

Nastała normalność i polityka stała się nieistotna. Kiedy się nic nie dzieje, to właśnie o tym się pisze.

Kiedy to się zmieniło?

Wraz z pojawieniem się literatury zaangażowanej w okolicy 2003 r.

Z jakimi nazwiskami to wiążesz?

Na pewno ze Sławomirem Shutym. Potem powstała Krytyka Polityczna i Ha!art.

Dziś nie ma literatury zaangażowanej?

Nawet ta, która ukazuje się w Krytyce Politycznej, nie jest literaturą z wielkimi ambicjami. Sierakowski krytykował Masłowską, że jest za mało zaangażowana, ale sam nowego Żeromskiego nie odkrył. Chociaż spodobała mi się wydana ostatnio przez Krytykę powieść Anny Cieplak „Ma być czysto”. Nie ma w niej oskarżenia systemu, tylko opis kameralnej sytuacji realnego życia w Polsce pokolenia uczniów gimnazjum i ich zastępczych rodziców.

Krytyka literacka zmieniła się po Smoleńsku?

Mówimy każdy do swoich. Jest mało zaskoczeń, promuje się autorów związanych z własnym obozem politycznym. Zysk i S-ka wydaje głównie prawicę posmoleńską, a Czarne i W.A.B. pisarzy obozu liberalnego. Z chęcią przeczytałbym teksty polemiczne w działach kultury poszczególnych pism. Ale ich nie ma, jest tylko afirmacja swoich.

O czym marzy Paweł Dunin-Wąsowicz?

Nie marzę, tylko mam trzy książki do skończenia w tym roku. Jedna będzie gawędziarska i chciałbym do niej napisać esej o zmyślonych Duninach. Jest zmyślony pisarz Paweł Dunin w powieści „Żółwie” Eugeniusza Kabatca, u Zbigniewa Nienackiego jest w „Wyspie złoczyńców” dziedzic Dunin, u Stanisława Balińskiego w „Mieście księżyców” pojawia się pianista Dunin, Duninowie są u Jeremiego Przybory czy u Bratnego. Mam ich już kilkunastu. ©

PAWEŁ DUNIN-WĄSOWICZ (ur. 1967) jest dziennikarzem, publicystą, krytykiem literackim, redaktorem naczelnym miesięcznika „Lampa”, założycielem wydawnictwa Lampa i Iskra Boża. Wraz z Tomaszem Łubieńskim i Kingą Dunin prowadził program „Dobre książki” w TVP1. Pracował w „Życiu Warszawy”, „Machinie” i „Przekroju”. Odkrywca i pierwszy wydawca Doroty Masłowskiej. Razem z Jarosławem Lipszycem i Piotrem Mareckim założył blog Kumple. Śpiewa i gra na gitarze w zespole Meble, który reklamuje jako „najgorszy zespół świata” [nie grałem od trzech lat – dopisek PDW]. Ostatnio wydał „Fantastyczny atlas Polski” oraz „Polską Bibliotekę Widmową”, o której w tym numerze „TP” pisze Lektor.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2017