Jedzenie na trawie

Jeszcze 10 lat temu miałbym raczej brzydkie skojarzenia, jeśli ktoś by spytał o picie i jedzenie „pod chmurką”.

31.07.2017

Czyta się kilka minut

 / STANTON J. STEPHENS / AFP / EAST NEWS
/ STANTON J. STEPHENS / AFP / EAST NEWS

Mój klejnocik pięknie się wdzięczy do słońca. Pary, rodziny, grupki piknikują, opalając swe niekoniecznie apollińskie ciała w berlińskim parku Monbijou, z którego piszę te słowa. Jest dla polskiego ucha paradoks we francuskich nazwach przywołujących muszelki, miękkości i beztroskie sans souci, którymi usiana jest kolebka pruskiego militaryzmu. Coś tu nie pasuje – ale może nie dajmy się wodzić za nos uproszczonym obrazkom z jakichś czytanek, gdzie XVIII-wiecznymi Prusami trzęsły kaprale-Fryderyki, odmalowane jako wcielenie musztry i tępoty tylko dlatego, że zrobiły Rzeczypospolitej geopolityczną krzywdę.

Park powstały na miejscu rezydencji królowych pruskich, gdzie w następnym stuleciu książę Antoni Radziwiłł, ordynat nieświeski, urządził prapremierę teatralną „Fausta” swojego przyjaciela Goethego, to dobre miejsce, by pozrzucać z siebie nieco sparciałych stereotypów. Oraz ubrań i skrupułów co do tego, jak wypada spędzać lato w mieście. Mijając to miejsce, nieraz zazdrościłem tubylcom, że mogą tak bezceremonialnie traktować skrawek publicznej trawy w eleganckim kawałku miasta. Zboczyć z wyznaczonych alejek ku dowolnie wybranej plamie lipowego cienia. Zakreślić kocem granice tymczasowej intymności, zastosować plażowe standardy tolerowanego obnażenia, a przede wszystkim rozłożyć wiktuały, odkorkować butelki i na kilka godzin za jedyne zmartwienie mieć obawę, że mrówki i osy również przyjęły zaproszenie.

Jeszcze 10 lat temu miałbym raczej brzydkie skojarzenia, jeśli ktoś by spytał o picie i jedzenie „pod chmurką” (jest skądinąd w tym wyrażeniu piękny nasz fatalizm i beznadzieja klimatyczna. Bo dlaczego nie „pod słoneczkiem”?). Menele rozwaleni w szarej strefie zapokrzywionego nieużytku na obrzeżach blokowiska. Ludzie zbyt biedni, by wspólnie przepić wieczór w knajpie, nie dość jeszcze uwikłani w mieszczańskie wzorce kulturowe, które do wyjścia do lokalu są równie niezbędne jak portfel. Kręgi młodzieniaszków powiększających swoją zbędnością i bezładem gestów entropię otoczenia.

Co gorsza, sądziłem, że podniesienie Polaków na wyższą stopę piknikowania będzie procesem nieporównanie dłuższym niż inne widome przemiany, które zawdzięczamy ogólnemu bogaceniu się – takie jak wzrost kultury jazdy, dostępność pijalnej kawy czy stan toalet na dworcach i stacjach benzynowych. Hamulcem mogła być, jak sądziłem, przesadnie odświętna aura otaczająca u nas parki, jakby każdy gazon i aleja były outdoorowym przedłużeniem pałacu, po którym się szura filcowymi papuciami. Wychowani w metafizycznej bojaźni przed deptaniem trawnika, nie reagowaliśmy już nawet na takie absurdy, jak zakaz biegania po Łazienkach, obowiązujący jeszcze w zeszłej dekadzie.

A jednak coś pękło, i to całkiem szybko. W Łazienkach już można włazić na trawę i na niej siadać. W mniej paradnych stołecznych parkach ludzie kocykują, jedzą i piją na całego, przy czym robią tak z własnego wyboru, podlegając nowej modzie, a nie konieczności, która czyni z parku smutną namiastkę nieosiągalnej plaży. Tracą przyjemnie czas i tkają leniwe relacje, przez zmrużone oczy dostrzegając, tylko w zarysie, jak zdradliwe bywają w naszym kręgu konotacje biesiady na łonie natury.

Swoje „Śniadanie na trawie” Manet zatytułował wpierw bez ceregieli: „Partie carrée”, co się na polski tłumaczy jako czworokąt. Zresztą co to za śniadanie, gdzie za jedyne pożywienie robią owoce z różnych sezonów, wysypane z przewróconego kosza – symbol utraconej niewinności? Naśladowcy Maneta malowali sceny, w których co prawda wszystkie postaci były ubrane, lecz erotyczność sytuacji była dopowiedziana do ostatniego, bezwstydnego spojrzenia. Jego zaś wzorce z tradycji – wszystkie te koncerty pol­ne i spotkania przy skale – również służyły wydobyciu na jaw ukrytych pragnień i stosunków, które w plenerze dostawały powietrza, jakby pozwolono im zaistnieć.

Piknik jest okolicznością nie bardzo związaną z głodem, a za to bardzo z zabawą i teatrem odwróconych ról. Zjadając naprędce batonik na przystanku, bynajmniej nie piknikujemy. Trzeba do tego odrobiny celebry i zachodu, przeniesienia do parku minimum formy i szyku, z jakimi podalibyśmy posiłek w domu. W tym połączeniu fajansowych talerzy i szklanych kieliszków z tymczasowością miejsca, niezręcznością podawania, łażącymi mrówkami i niewygodą jedzenia w pozycji półleżącej – jest cały urok sytuacji biorącej swą nazwę z wyrażenia pique-nique, które znaczy mniej więcej „skubanie niczego”.

Nie zważając na to, że słowo „piknik” bywa nadużywane nawet przez polityków (myli im się z festynem), skubmy i rozciągajmy wokół nas krąg zapomnienia spraw powszednich, dopóki słońce na to pozwala. Miejskim strażnikom, chcącym wlepić mandat za picie alkoholu, wmawiajmy, że wino w karafce to przecież tylko sok porzeczkowy. Wszak piknik to świat na niby, który niech trwa do końca niedzieli.©℗

Ile rodzin, tyle rozmaitych strategii piknikowego teatru. Jedni zabierają pieczonego kurczaka w całości i bagietkę, inni pakują do plastikowych pudełek równo ułożone banalne kanapki. Wygodnie jest na kocyk wykładać rzeczy dające się zjeść palcami w małych porcjach, np. rozmaite pierogi w stylu hiszpańskich empanadillas, które w przeciwieństwie do naszych smakują dobrze na zimno. Na kruche ciasto wyrabiamy palcami 350 g mąki i 175 g miękkiego masła z rozkłóconym jajkiem i szczyptą soli, dodając po chwili dość letniej wody (nawet do 100 ml), by powstało zwarte ciasto. Schładzamy je, po czym wałkujemy na 3 mm grubości i wycinamy kółka o średnicy 12 cm. Wykładamy do środka dowolne w miarę gęste nadzienie – niech będzie trochę niezwyczajne, zalotne – zawijamy pieróg w pół i pieczemy około kwadransa w 200 stopniach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2017