Jedynak

Zamiast rozkoszy prezydentury Tusk zobaczył oczami wyobraźni siebie walczącego o samolot z innym politykiem Platformy.

09.02.2010

Czyta się kilka minut

W Polsce zanika analiza polityczna. Przez ostatnie dwa tygodnie dowiadywałem się z gazet i telewizyjnych programów, że Donald Tusk wycofujący się z prezydenckiej rozgrywki to albo kompletny tchórz i słabeusz, albo też fajny facet, który okazał się w równym stopniu twardzielem, co przenikliwym wizjonerem.

O palmę pierwszeństwa w produkowaniu oczywistych uproszczeń bili się Sławomir Nowak (PO) z Joachimem Brudzińskim (PiS), i trudno się dziwić. Politycy są od takich komunikatów - polscy politycy w szczególności. Ale gorzej, że podobnie pisała i mówiła większość komentatorów.

Już nie kokieteria

Niewiele osób było tak naprawdę przygotowanych na decyzję Donalda Tuska, aby przemodelować gotowy od paru dobrych lat scenariusz. Tak długo słał sygnały, że się waha, że polityczna Polska miała prawo uznać to za kokieterię, konsekwencję natury Hamleta lub nawet PR-owską sztuczkę. Dlatego też podobne sygnały można było z czystym sumieniem lekceważyć.

Start Tuska, rewanż za porażkę z 2005 r., wydawał się być rozwiązaniem najbardziej naturalnym i prawdopodobnym. Tylko osoby najbaczniej obserwujące sytuację wewnątrz Platformy Obywatelskiej nie przeoczyły rzeczywistego zwrotu akcji. Momentu gdzieś w okolicach afery hazardowej, kiedy te wahania lidera stały się czymś poważnym i - co więcej - naturalnym.

Tym, którzy najostrzej, najbardziej zjadliwie osądzają wycofanie się Tuska, zarzucę przesadę. Często jednym tchem wypominają mu strachliwość i żądzę władzy. Można odnieść wrażenie, że czegokolwiek Tusk by nie zrobił - walczył o "błyskotkę", jaką jest zdaniem wielu prezydentura, czy wyrzekł się jej dla realnej władzy rządowej - byłby potępiany. Przypomnę też, że jest to ucieczka szczególna. Przecież w ostateczności jako lider partii i autor "scenariusza awaryjnego", Tusk będzie politycznie odpowiadał przed kolegami za ewentualne niepowodzenie. A sądząc z sondaży, jego prezydencka kandydatura wciąż ma większe szanse niż najbardziej dziś prawdopodobna kandydatura Bronisława Komorowskiego (cokolwiek niektórzy politycy i komentatorzy nie szeptaliby o mitycznych tajnych badaniach sondażowych, których Tusk miał się przestraszyć).

Z kolei bezkrytycznym chwalcom samego Tuska i jego decyzji przypomnę, że tę drogę rozmaici ludzie, od Tadeusza Mazowieckiego począwszy, doradzali mu od dawna. Był czas, gdy jej wybór mógł być rzeczywiście odbierany jako akt bezinteresownej odwagi i perspektywicznego myślenia. Dziś jest ona może nie ucieczką, ale nieco bezładnym, improwizowanym naprędce przegrupowaniem wojsk w obliczu rozmaitych kłopotów. Ponieważ zaś tak zwany "projekt", jak mówią o nim sami platformersi, od lat był podporządkowany prezydenckim aspiracjom Tuska, więc rezygnacja z tych aspiracji za pięć, no, może za dziesięć dwunasta nie może być rozpatrywana jako sukces. Ten, kto tak twierdzi, staje się pochlebcą, a nie analitykiem.

Wielkość czy lenistwo?

Na początek wypada poświęcić kilka słów owemu głodowi władzy, któremu miał ulec Donald Tusk. Uczuciu skądinąd dla polityka normalnemu, a dla kogoś, od kogo oczekuje się rządzenia, wręcz pożądanemu.

Z relacji na temat Tuska w ostatnich latach wynikają same sprzeczności. Z jednej strony przypisuje mu się dążenie do zabawy polityką i zabawy rządzeniem. Paweł Piskorski, świadek nieżyczliwy, ale przecież dobrze poinformowany, przedstawiał dawnego kolegę w roli człowieka wyobrażającego sobie prezydenturę jako wypoczynek w pałacu, miłą sjestę przed wielkim ekranem telewizora, na którym w gronie osobisto-politycznych przyjaciół można oglądać sportowe transmisje.

Podczas kampanii w 2005 r. Tusk z człowieka nieco lekkomyślnego i miękkiego zmienił się - i owszem - w politycznego drapieżnika, ale niekoniecznie w człowieka świadomego swoich celów, poza czysto sportowym rewanżem. Przez następne lata pomagała mu sytuacja. Ponieważ weto Lecha Kaczyńskiego zdawało się przeszkadzać Platformie w rządzeniu, można było uznać prezydenturę dla Tuska za cel najważniejszy, strategiczny, pomimo niewątpliwej jałowości wielu posunięć. Równocześnie jednak Tusk smakował we władzy rządowej. Jeden z jego współpracowników przypisał mu zdradzane od czasu do czasu wobec najbliższych marzenie: aby dotknąć wielkości, zapisać się w historii.

Jeszcze niedawno Donald Tusk próbował łączyć ten cel z prezydenturą. Snuł wizje wzmocnienia tego urzędu, wielkiej aktywności zagranicznej, świetnie zorganizowanej planującej strategię kancelarii, na której czele miał stanąć Jan Krzysztof Bielecki. Ale pospolitość skrzeczała, stawało się jasne, że to obraz złudny, nieprawdziwy. Z pomocą przyszły nieubłagane realia - rok 2010 będzie rokiem budżetowych trudności, być może nawet załamania publicznych finansów. W takich warunkach waga zagranicznych podróży i pięknych prezydenckich deklaracji bez wątpienia słabnie.

Premier opuszczający w takim momencie stanowisko dla prezydentury mógłby być odbierany jako dezerter. Może wygrałby nawet rzutem na taśmę te najważniejsze w sensie symbolicznym wybory, ale mógłby w ten sposób osłabić szanse swojej partii w wyborach kolejnych - parlamentarnych w 2011 r.

Rzut oka na Kaczyńskiego

Wiele czasu zajęło Tuskowi odróżnienie władzy pozornej od realnej, ale w końcu uchwycił różnicę. Sam przecież zrobił wiele, aby osłabić prestiż prezydentury - nie tylko bijąc personalnie w Lecha Kaczyńskiego, ale odmawiając mu najróżniejszych uprawnień i interpretując polski system polityczny na jego niekorzyść. Marzenie o prezydenturze imperialnej stało się czystą abstrakcją, gdy zaledwie wczoraj PO wypisała na swoich sztandarach zasadę: to rząd odpowiada za dyplomację, a nie głowa państwa.

Tusk widząc na własne oczy trudności Lecha Kaczyńskiego w przełożeniu własnych politycznych intuicji na rzeczywistość, nie chciał znaleźć się w jego skórze. Stąd owe niedyplomatyczne, niesłużące innemu kandydatowi Platformy, szyderstwa z bezsiły lokatora prezydenckiego pałacu, któremu pozostaje zahaczanie o żyrandol. Były to przecież, mało kto to uchwycił, szyderstwa z własnych marzeń.

Być może rozstanie z marzeniami nie byłoby tak gwałtowne, gdy Donald Tusk stał na czele zintegrowanego obozu Platformy, takiego, jaki widzieliśmy przed dwoma laty, może nawet przed rokiem. Ale przecież (pomimo wciąż bardzo dobrych sondażowych wyników) zwłaszcza afera hazardowa mocno zachwiała jednością i spoistością PO. Zamiast rozkoszy prezydentury imperialnej Tusk zobaczył oczami wyobraźni siebie walczącego o samolot z innym politykiem Platformy. Dognała go brutalna uwaga: "On nie ma brata bliźniaka".

Cień hazardu

To w gruncie rzeczy może najbardziej istotny efekt afery hazardowej. Oczywiście liczy się także i lęk przed jej bezpośrednimi skutkami. Nie wiemy, co jeszcze wychynie z gąszczu kontaktów między czołowymi politykami PO a szemranymi biznesmenami. Politycznie Tusk odpowiada za kariery Chlebowskiego i Drzewieckiego, ba, nawet Marcina Rosoła - to jego ludzie. Ale obawa przed wyborczymi reklamówkami wypominającymi na wszelkie sposoby Mira, Zbycha i Rycha niekoniecznie musi być głównym motywem zejścia z pola. Na razie Tusk dość gładko przebrnął przez komisję śledczą. Niewykluczone, że z tej strony zagrożenia są niewielkie i hipotetyczne.

Gdy jednak w grudniu zeszłego roku swój start ogłaszał Andrzej Olechowski, Donald Tusk podobno z niepokojem obserwował w telewizyjnych programach informacyjnych reakcje swoich partyjnych kolegów. Poza niezawodnym rębajłą Stefanem Niesiołowskim, zareagowali zaskakująco miękko - i Bronisław Komorowski, i Grzegorz Schetyna. Z pewnym przeczuleniem Tusk wyciągał wniosek za wnioskiem: partia nie stoi za nim dostatecznie twardo. Lawirowanie między dwiema koncepcjami: odcięcia się od afery i jej zaklajstrowania - zaowocowało jawnymi konfliktami z poważnymi politykami (Schetyna) i ożywieniem ambicji innych (na przykład Komorowski). To jawiło się Tuskowi jako recepta na słabą kampanię, a potem - gdyby prezydentem jednak został - na nieustanną dywersję na tyłach.

Wybrał więc scenariusz ze swojego punktu widzenia pewniejszy i bardziej przewidywalny. Pewne pomniejszenie rangi prezydenckiej rozgrywki i szykowanie się do wyborów parlamentarnych. Wybór godny zręcznego, przewidującego polityka. Ale - czy męża stanu?

O tym zdecyduje szereg dodatkowych okoliczności - na przykład czego jeszcze dowiemy się w związku z aferą hazardową i jak Tusk poradzi sobie z tym problemem. Ale przede wszystkim pozostaje kwestia, jak w najbliższym czasie wykorzysta tę większą władzę, którą sobie rezerwuje. Na razie mamy do czynienia głównie z gestami - wielki plan reform to kolejna porcja w większości słusznej, ale publicystyki.

Pamiętajmy: wykonując kolejne manewry, premier działa pod presją czasu, ale sondaże wciąż go niosą, wciąż mu sprzyjają, słabość opozycji jest zaś ewidentna. To daje większy komfort, ale też odrobinę usypia czujność. Premier może wciąż spokojnie marzyć o wielkości. I coraz bardziej samotny w swojej wyczyszczonej ze współpracowników kancelarii, może przegapić moment, kiedy na wielkość będzie już po prostu za późno.

Piotr Zaremba jest publicystą dziennika "Polska. The Times".

O wyborach politycznych Donalda Tuska pisał także Jarosław Flis w poprzednim numerze "TP" .

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2010