Hazard przedwyborczy

Uderzając w Grzegorza Schetynę, premier Donald Tusk rozregulował jedyny skuteczny mechanizm administrowania partią, nie oferując niczego w zamian. Koronnym dowodem są jego własne kłopoty z zapleczem.

17.11.2009

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

Obchody drugiej rocznicy rządu premier Donald Tusk obmyślał z ludźmi "dworu", a więc tymi, których dopiero co przesunął lub miał przesunąć. Nadal się ich radzi, bo innego zaplecza politycznego - poza PR-owcem Igorem Ostachowiczem - w praktyce nie ma.

Bilans tych obchodów jest, formalnie rzecz biorąc, udany. Media, nawet te przyjazne, powtarzają wprawdzie, że brakuje im spełnionych obietnic wyborczych i modernizacyjnych reform, ale sondaże są wciąż dobre. Co prawda nie wszystkie - oceny rządu wypadają od miesięcy coraz gorzej, ale dopóki Platforma Obywatelska ma się nieźle,  nie widać powodu do desperowania. To partie wygrywają wybory i tworzą rządy.

Fasada i rysy

Można zatem spokojnie zanudzić dziennikarzy tabelami (rok temu przedstawiano prognozy do 2020 r.) i obwieścić - choćby ustami ministra Michała Boniego - że na większe przedsięwzięcia rządu nie ma co liczyć. Wchodzimy wszak w rok wyborów: samorządowych i prezydenckich. A ponieważ poprzednie lata też nie były przełomowe... Nie mamy własnego prezydenta, jesteśmy w koalicji z PSL i cenimy sobie ponad wszystko spokój.

Na tej gładkiej fasadzie można oczywiście wypatrzyć rysy. Nie tylko Jarosław Kaczyński, ale i socjolog Mirosława Grabowska przypomnieli ostatnio, jak wolno odkładało się społeczne niezadowolenie wywołane aferą Rywina. Nawet jeśli afera hazardowa jest trochę czymś innym, to jednocześnie jest pierwszym sygnałem, że "platformerska" stabilizacja miała i gorszą stronę.

Za sprawą hazardowej komisji śledczej  przypomnimy sobie raz jeszcze i początkową pobłażliwość Donalda Tuska wobec ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, i wątpliwości wobec prawdomówności samego premiera. Jaki to odniesie skutek? Nie wiadomo. Na razie koalicyjna większość, choć w rękawiczkach, próbuje powtórzyć manewr SLD - zgoda na pracę komisji, ale też kierowanie jej na inne tory niż przypatrywanie się ludziom obecnej władzy. Wtedy się nie udało. Zdecydował, z dużym opóźnieniem, werdykt społeczeństwa. Teraz może być inaczej, bo Platforma  zręcznie kojarzy spór o aferę ze swoją partyjną wojną z PiS. Jednak z ostatecznym werdyktem zaczekajmy. Możemy mieć bowiem do czynienia ze społecznym procesem.

Świętując bez pompy, ale w złudnym spokoju swoje premierowskie dwulecie, Donald Tusk może mieć też inne obawy co do przyszłości. Już dziś wiadomo, że 2010 będzie rokiem ostrego deficytu budżetowego. Z kręgów rządowych docierają plotki na temat innych niepokojących prognoz, dotyczących poziomu inflacji czy bezrobocia. Ale już sam kryzys publicznych finansów wystarczy, by postawić w centrum uwagi zaniechania, które jeszcze dziś wydają się błogosławione. W przededniu kampanii prezydenckiej Tuskowi wypadnie tłumaczyć się z tego, że nie próbował oszczędzać, racjonalizować, że nie znalazł dobrego sposobu na szybszą absorpcję unijnych środków. Czyli z tego wszystkiego, co powinno być specjalnością Platformy, ale nie było.

Rozregulowany mechanizm

Jest jeszcze jeden kłopot - na razie potencjalny, ale w obliczu kampanii może być dotkliwy. Nie wiemy, dlaczego Tusk rozgonił dwór i uderzył w swojego najwierniejszego zausznika Grzegorza Schetynę. Czy w swoim przekonaniu był do tego zmuszony aferą hazardową? Czy wykorzystał okazję, aby dokonać przemeblowania - osłabić wpływy kogoś, kto wydawał mu się zbyt potężny? Skutki są jednak dyskusyjne. Tusk rozregulował jedyny skuteczny mechanizm administrowania partią, nie oferując niczego w zamian. Jego własne kłopoty z zapleczem są tego koronnym dowodem.

Na dokładkę, chwiejąc ustaloną hierarchią, upodmiotowił lub przynajmniej rozbudził nadzieje na upodmiotowienie w partii osób, których ambicje były do tej pory tłumione: Janusza Palikota oraz konserwatystów Jarosława Gowina i marszałka Bronisława Komorowskiego. W normalnych czasach byłaby to tendencja ożywcza. Ale jeśli założyć scenariusz narastających kłopotów i spadających sondaży, wewnątrzpartyjny pluralizm staje się słabością. Tusk dążący do prezydentury może się w niego zaplątać.

Nic też dziwnego, że odpowiedzią są plotki dotyczące najbliższej przyszłości. Pierwsza głosi, że Tusk może nie wystartować w wyborach prezydenckich. Przyczynia się do niej on sam. Najbardziej zaufani mu ludzie twierdzą, że naprawdę się waha.

W poszukiwaniu władzy

Do tej pory te wahania były składane na karb PR-owskich sztuczek lub hamletycznego usposobienia premiera. Start do prezydentury wydawał się dla jego partii rozwiązaniem naturalnym, a dla niego wymarzonym - nieprzypadkowo trzymał w swoim gabinecie tekturową figurkę Lecha Kaczyńskiego na sprężynce. Miała mu przypominać o odwecie za porażkę w 2005 r.

Ale teraz? Informacja CBOS o spadku zaufania Polaków wobec Tuska poniżej 50 proc. (pierwszy raz od 2007 r.) mogła być przez niego odbierana jako sygnał przypadkowy. Gdy jednak "Rzeczpospolita" przedstawiła z kolei sondaż, w którym goni go Lech Kaczyński, stało się jasne, że nie o przypadku możemy tu mówić, a o trendzie. Podkreślmy: wątłym, niejednoznacznym, jednak Tusk słynął zawsze z tego, że dobrze czyta nastroje społeczne. Dodajmy do tego obawę przed konfrontacją z Mariuszem Kamińskim przed komisją śledczą.

I obawę jeszcze większą - kampanii w cieniu trudnych decyzji budżetowych. Dla premiera nie ma tu dobrej drogi. Zaskakująca porażka byłaby dla niego dużo boleśniejsza niż wycofanie się w ostatniej chwili.

A jest coś jeszcze. Donald Tusk od lat marzył o prezydenturze. Według Pawła Piskorskiego, świadka nie bezstronnego, ale dobrze poinformowanego, kiedyś wyobrażał ją sobie jako komfortowe rezydowanie w pałacu. Ale ostatnio nauczył się korzystać z władzy realnej. Stąd jego marzenia o silnej prezydenturze - swoich współpracowników raczył opowieściami o sobie jako głowie państwa określającej kierunki polityki zagranicznej, i o Janie Krzysztofie Bieleckim jako szefie prezydenckiej kancelarii, stającej się drugim rządem.

Jednak według polskiej konstytucji prezydent nie ma takich uprawnień, a PO Tuska zrobiła wiele, aby tę instytucję jeszcze osłabić. Z drugiej strony, aby ta wizja choć trochę się ziściła, potrzebny jest przyjazny rząd i przyjazna partia. Zwłaszcza dziś, przy rozregulowaniu platformerskich mechanizmów, takiej pewności nie ma. Jarosław Kaczyński trafnie zauważył: Tusk nie ma brata bliźniaka. W szczególności nie będzie nim Schetyna. Konflikt między nimi jest realny, nawet jeśli po wymianie uszczypliwości wchodzi w fazę utajoną. To być może wystarczy, aby Tusk nie zostawiał konkretu, który ma w rękach - premierostwa i władzy nad partią.

Gąszcz dylematów

Oczywiście, jest wiele argumentów w drugą stronę - z jakże trafną uwagą Jana Rokity, że Tusk wycofujący się dziś z wyścigu przyznaje się do obaw związanych z aferą hazardową i szkodzi własnej partii. Trudno zazdrościć wszechwładnemu premierowi gąszczu dylematów, przed którymi właśnie stanął.

Każdy widzi inne rozwiązanie. Nieprzypadkowo parlament pełen jest dziś najdzikszych plotek. Obok scenariusza "Tusk nie kandyduje", pojawił się inny, alternatywny: "Tusk przyspiesza wybory parlamentarne, aby przeprowadzić je razem z prezydenckimi".

Politycy, którzy o tym mówią, przekonują, że Tusk dostałby to, o co najbardziej mu chodzi. Jako lider PO układałby listy poselskie, więc to on miałby decydujący wpływ na kształt przyszłego układu rządowego. Trudno nie uznać poprawności takiego rozumowania. Nie niweluje to zasadniczego wyzwania: na końcu Tusk musiałby wygrać wybory prezydenckie. A startująca równolegle z nim Platforma mogłaby się okazać w wojnie o wszystko obciążeniem. Nie po to oczyszczał z jej wpływów rząd i własną kancelarię, aby brać ją teraz na swoje barki.

Takie całościowe scenariusze mają to do siebie, że rozbijają się o przeszkody najbardziej elementarne. Trudno sobie wyobrazić lidera, który mając komfortową większość w parlamencie, przekonuje własnych posłów do skrócenia sobie kadencji. Leszek Miller do dziś wzdycha, że niechybnie uratowałby SLD, gdyby jego parlamentarzyści okazali się bardziej przewidujący. A nie ma dowodu na to, aby ludzie Platformy byli jakimś lepszym gatunkiem.

W powodzi tych wszystkich plotek jedna pojawia się najrzadziej. To plotka, według której Platforma chciałaby zasadniczo zmienić sposób rządzenia. Choć wobec gorszych sondaży, wiano w postaci jednego czy drugiego projektu nawet by się jej przydało, Tusk pozostaje wierny swojemu minimalizmowi.

Jest jedna wątła nadzieja. W Sejmie mówi się, że urażony Schetyna chce wykorzystać swoją władzę nad klubem do forsowania modernizacyjnych przedsięwzięć, na które zabrakło czasu i ochoty w rządzie. Byłby to paradoks, gdyby dopiero konflikt w Platformie skłonił ją do generowania projektów ważnych i potrzebnych Polsce. Ale możliwe, że i tym razem skończy się na słowach. Właśnie gruchnęła wieść, że Tusk godzi się ze swoim dawnym zastępcą. A taka konkurencja nie jest mu potrzebna. Może więc wypadnie nam jeszcze poczekać. Jak długo?

Piotr Zaremba jest publicystą dziennika "Polska. The Times".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2009