Jawność, proszę!

W sprawie arcybiskupa Paetza najwyższa pora na - mówiąc językiem kościelnym - stanięcie w prawdzie. A mówiąc językiem świeckim: na więcej jawności.

22.06.2010

Czyta się kilka minut

Abp Juliusz Paetz na uroczystości nadania doktoratu honoris causa prof. Stefanowi Stuligroszowi, założycielowi Poznańskich Słowików. Lublin, październik 2009 r. / fot. Rafał Michałowski / Agencja Gazeta /
Abp Juliusz Paetz na uroczystości nadania doktoratu honoris causa prof. Stefanowi Stuligroszowi, założycielowi Poznańskich Słowików. Lublin, październik 2009 r. / fot. Rafał Michałowski / Agencja Gazeta /

"Wszystkie te rzeczy, gdy są piętnowane, stają się jawne dzięki światłu, bo wszystko, co staje się jawne, jest światłem" (Ef 5, 14).

Od ponad ośmiu lat w sprawie abp. Paetza wiadomo właściwie tylko tyle, że niewiele wiadomo. Cóż może na ten temat myśleć przeciętny katolik? Musi być pogubiony... Bo pewnie coś z prawdy było w zarzutach stawianych byłemu metropolicie poznańskiemu, skoro musiał zrezygnować z urzędu, a Stolica Apostolska w bezprecedensowy sposób zdecydowała o ograniczeniu jego aktywności publicznej. Ale skoro abp Paetz uparcie twierdzi, że jest niewinny, skoro pojawia się publicznie i w towarzystwie Papieża, i polskich biskupów, i na pogrzebie pary prezydenckiej - to może jego wina nie jest tak wielka, a rezygnacja była tylko przykładem pokory i szukania dobra Kościoła?

Wiadomo, że niewiele wiadomo - tak można było podsumować także stan wiedzy opinii publicznej po ubiegłotygodniowych publikacjach "Gazety Wyborczej" o możliwości zniesienia przez Watykan ograniczeń w pełnieniu posługi biskupiej przez abp. Paetza oraz o postawieniu ultimatum przez obecnego metropolitę, który miał zapowiedzieć rezygnację, gdyby jego poprzednik ponownie uzyskał prawo publicznego nauczania w imieniu Kościoła.

Całe szczęście, że głos zabrał rzecznik prasowy Watykanu i wyjaśnił, iż nie ma mowy o żadnej "rehabilitacji" abp. Paetza. Ks. Federico Lombardi podkreślił, że "zasady i restrykcje ustalone w 2002 r., i wciąż pozostające w mocy, nie ulegną zmianie". W Watykanie wyraźnie zrozumiano, że jakiekolwiek formalne wsparcie udzielone skompromitowanemu arcybiskupowi byłoby krokiem samobójczym.

Pożar został zatem, jak się wydaje, ugaszony. Ale może znowu ponownie wybuchnąć, jeśli nie zlikwiduje się przyczyny, dla której w tej sprawie mała iskra tak łatwo przeradza się w groźny ogień. Tą przyczyną jest, w moim przekonaniu, brak publicznego wyjaśnienia przez Stolicę Apostolską poważnych zarzutów, jakie padły wobec abp. Juliusza Paetza.

Przez osiem lat przyzwyczailiśmy się już, że niewiele na ten temat wiadomo - i że wiele więcej wiadomo nie będzie. Najwyższa pora na - mówiąc językiem kościelnym - stanięcie w prawdzie. A mówiąc językiem świeckim: na więcej jawności. Ubiegłotygodniowe zamieszanie pokazuje raz jeszcze, że bez publicznego wyjaśnienia meritum oskarżeń sprawa będzie wracała, powodując coraz więcej zgorszenia.

"Muszą wprawdzie przyjść zgorszenia, lecz biada człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie" (Mt 18, 7).

Nie jestem w tej sprawie bezstronny. Przed ponad ośmiu laty zaangażowałem się w część działań na rzecz jej wyjaśnienia. Zdecydowałem o tym po zapoznaniu się z wiarygodnymi informacjami o wyznaniach kleryków opisujących otrzymywane od arcybiskupa propozycje, które jednoznacznie odbierali jako homoseksualne.

W następnych latach spotykałem się w Poznaniu z bardzo różnymi reakcjami. Jedni, nieznani mi osobiście ludzie (zwłaszcza księża) dziękowali za udzielone wsparcie, podkreślając, że sami byli kompletnie bezradni wobec tej sytuacji i potrzebowali pomocy z zewnątrz. Drudzy stanowczo przestrzegali, że stanąłem wówczas po złej stronie, że zarzuty nie były wystarczająco udowodnione, że przecież nikt nie zgłosił sprawy do prokuratury, że zniszczyliśmy niewinnego człowieka, który miał jedynie zwyczaj serdecznie się odnosić do wszystkich.

Te skrajnie odmienne reakcje to przejaw największego zgorszenia, jakie jest skutkiem całej sprawy. Chodzi o głębokie podziały wśród duchowieństwa i wiernych archidiecezji poznańskiej, a właściwie w całej Polsce. Skrzywdzono ludzi, nie dając im jasnej odpowiedzi na frapujące wszystkich pytanie: czy zarzuty stawiane arcybiskupowi potwierdziły się, choćby częściowo, czy też okazały się wyssane z palca. Wszyscy zostali skazani na konieczność polegania nie na prawdzie, lecz na zaufaniu do osób, które uznają za autorytety. Jedni bardziej uwierzyli oskarżonemu arcybiskupowi, inni jego krytykom. Powielony został najgorszy model znany z życia publicznego: najpierw pojawiają się zarzuty wielkiej wagi, a w końcu okazuje się, że tak naprawdę niewiele wiadomo i zamiast wiedzy pozostaje nam jedynie wiara, że ten lub tamten ma rację.

Zgorszenie podziału na tym tle trwa - i się umacnia. Obecnie jego źródłem jest już nie tyle postawa arcybiskupa, ile dyplomatyczne milczenie instytucji kościelnych. Wciąż jesteśmy skazani na domysły - a niezbitych faktów jak nie było, tak nie ma. A przecież pod koniec roku 2001 sprawa była badana przez specjalną komisję watykańską, która doszła do jakichś ustaleń.

"Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą" (Łk 12, 48).

W XXI w. owo ewangeliczne "więcej" oznacza także jawność w sytuacjach kryzysowych. W naszych czasach, jeśli ktoś przyjmuje na siebie odpowiedzialność za innych, jeśli staje się osobą publiczną, a zwłaszcza jeśli uczy innych, jak żyć, i stara się być autorytetem duchowym czy moralnym - tym samym zgadzać się musi na przezroczystość swojego życia. Musi pogodzić się z tym, że jego moralna integralność stanie się przedmiotem publicznej dyskusji.

Sam jestem autorem publikacji o duchowości małżeńskiej - i mam świadomość, że jakiś (nie daj Boże!) poważny kryzys mojego małżeństwa zostałby z pewnością szybko wykorzystany przeciwko mnie. To jest koszt decyzji o podjęciu aktywności publicznej. Skoro tak odczytałem swoje powołanie, że mam m.in. opowiadać ludziom o małżeńskiej drodze świętości - to wiem, że z mojego małżeństwa rozliczy mnie nie tylko Bóg, ale także ludzie, i to zapewne bez tego miłosierdzia, na które mogę liczyć u Niego.

Z zasady przezroczystości nie mogą być wyłączeni hierarchowie kościelni. Właściwie powinno być to oczywiste. Wiadomo przecież, że stoją na świeczniku. Wiedzą - bo uczy tego i Ewangelia, i zdrowy rozsądek - że ich światło ma świecić przed ludźmi, że skoro reprezentują instytucję, która tak wiele wymaga od innych i ma ambicję formowania ludzkich sumień, to jest oczywiste, że od jej przedstawicieli wymagać się będzie jeszcze więcej, a zwłaszcza sumienności w stosowaniu do własnego sumienia zasad, które głoszą.

Wciąż jednak w Kościele łatwiej i ostrzej krytykuje się i potępia ludzi spoza własnego kręgu; wobec "swoich" stosuje się zaś najczęściej zasadę wyrozumiałości, wyciszania i przemilczania. Jezus czynił dokładnie odwrotnie: łagodnie odnosił się do grzeszników i wszystkich stojących z dala od religii; surowo zaś i ostro - do instytucjonalnych przedstawicieli religii (faryzeusze i uczeni w Piśmie) oraz osób wykorzystujących wiarę dla własnych celów (przekupnie w świątyni).

W przypadku chrześcijan aktywnych publicznie zgoda na przezroczystość własnego życia to, jak sądzę, nie tylko nieuniknione zło konieczne. To także specyficzna forma krzyża - ciężaru odpowiedzialności za siebie i za innych. Niesie go każdy z nas idących za Jezusem. Każdego bowiem bliźni rozliczają z wierności zasadom Ewangelii. Tych jednak, którzy są biskupami, duchownymi, osobami konsekrowanymi, "zawodowymi" katolikami świeckimi - rozliczają uważniej, dokładniej i czasem dużo boleśniej. I tak być powinno!

"Wiecie, że ci, którzy uchodzą za władców narodów, uciskają je, a ich wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie między wami" (Mk 10, 42-43).

Władza w Kościele nie jest wynoszeniem się ponad innych, lecz służbą. Trzeba zatem - zarówno w imię wierności Ewangelii, jak i w imię akceptacji współczesnych zasad życia społecznego - zgodzić się na przezroczystość instytucji kościelnych, zwłaszcza w sprawach, w których pojawia się podejrzenie wykorzystywania władzy duchownej do praktyk niezgodnych z moralnością chrześcijańską.

Zrozumiał to kard. George Pell z Australii - gdy w 2002 r. został oskarżony o molestowanie przed laty 12-letniego chłopca, zawiesił sprawowanie swego urzędu i ściśle współpracował z komisją badającą zarzuty. Został jednoznacznie oczyszczony. Zrozumiano to dobrze w USA i Irlandii. Tam biskupi boleśnie się przekonali, że zasłanianie się argumentem o poszanowaniu prywatności podejrzanej osoby i ochronie jej dobrego imienia jest zupełnie nie na miejscu w czasach, gdy tak wielką cenę (i w spadającej liczbie wiernych, i we wzrastającej wysokości odszkodowań) przychodzi Kościołowi płacić za niewrażliwość kościelnych przełożonych na krzywdę prawdziwych ofiar nadużyć seksualnych oraz za bierność i uchylanie się od zajęcia stanowiska.

Dlatego w tych krajach raporty kościelnych komisji badających skandale są jawne. Dlatego ich przygotowywaniem zajmują się najlepsi ludzie, jak chociażby arcybiskup Dublina, Diarmuid Martin - człowiek wielkiej mądrości, znakomity dyplomata watykański, którego Jan Paweł II wysłał do ojczyzny, aby ratował sytuację Kościoła tracącego wiarygodność. Ktoś może powiedzieć, że abp Martin "marnuje" swoje zdolności i czas na grzebanie się w  przeszłości. Ale to nieprawda. On ma świadomość, że bez szczerości w sprawie przeszłości Kościół w Irlandii nie będzie miał przyszłości.

Nie rozumiem zatem, dlaczego wciąż w sprawie abp. Paetza przedstawiciele Stolicy Apostolskiej nie zatroszczyli się o stwierdzenie, czy zarzuty były uzasadnione. Wciąż musimy się tego domyślać, odczytując ukryte znaczenie dyplomatycznych watykańskich decyzji, tajemniczych rozgrywek, potwierdzeń i zaprzeczeń. W czasach jawności i przezroczystości - gęsta mgła niedomówień i niedopowiedzeń.

Da się to zrobić z godnością. Nie trzeba opisywać szczegółów. Wystarczy, żeby watykański rzecznik otrzymał prawo do pójścia o dwa kroki dalej i mógł wyjaśnić własne słowa: dlaczego nałożono na arcybiskupa "restrykcje" i dlaczego "pozostają one w mocy". Wystarczy krótki komunikat - np., że komisja potwierdziła fakt zachowań nielicujących z godnością urzędu biskupiego.

W 1998 r. kard. Joseph Ratzinger, przemawiając do nowych ruchów i wspólnot kościelnych na ich kongresie, zebrał owacje, gdy powiedział, że w Kościele powinno być "mniej biurokracji, a więcej Ducha Świętego". Niestety, trudno powiedzieć, żeby dzisiaj biurokracji (i dodajmy: dyplomacji) było w Kościele znacząco mniej. Dlatego proszę o więcej jawności. Dzięki temu w Kościele będzie trochę więcej ducha prawdy, a także - więcej Ducha.

Zbigniew Nosowski (ur. 1961) jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Więź" i dyrektorem programowym Laboratorium "Więzi". W latach 2001 i 2005 był świeckim audytorem Synodu Biskupów, a w latach 2002-08 konsultorem Papieskiej Rady ds. Świeckich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2010