Inteligencka dusza

Niepolityczność, objawiająca się nerwowością i napadami złego humoru, czyniła go głęboko ludzkim.

13.04.2010

Czyta się kilka minut

Wiemy, że Lech Kaczyński był wybuchowy, że lubił odwlekać decyzje. Że przed ważnymi ceremoniami ogarniała go czasem taka niechęć do publicznych występów, iż jego ministrowie musieli go ciągnąć na salę prawie siłą.

Rzecz w tym, że jego wady poznaliśmy przez ostatnie lata na wylot. Nie pozwalano nam o nich zapomnieć. Ja także nie pozwalałem, jako dziennikarz piszący o polityce. O zaletach rozmawialiśmy rzadko.

Miał wielkie serce

Tragicznie zmarły prezydent był politykiem, więc jako polityk sam nieraz ostro atakował i bywał atakowany. Warto jednak mieć świadomość, że doczepiany mu wizerunek osoby wyniosłej i mściwej nie miał wiele wspólnego z rzeczywistością. Lech Kaczyński nie potrafił czasem wytrzymać stresu związanego z politycznym starciem, ale miał wielkie serce.

Poznałem go osobiście na początku 1992 r. - po raz pierwszy biegłem za nim w Sejmie jako reporter i koniecznie chciałem o coś spytać. Sęk w tym, że chciałem spytać... Jarosława Kaczyńskiego.

- Jestem prezesem NIK, a pan chce rozmawiać z moim bratem - żachnął się. To bardzo charakterystyczne - był przecież także posłem, ale uważał, że od wielkiej polityki jest brat.

Potem rozmawiałem z nim dziesiątki razy, przeprowadzilem wiele wywiadów. W 2004 r. pamiętam go doskonale z balu dziennikarzy, na którym pojawił się jako prezydent Warszawy. Podobno zmusiła go żona, nie przepadał za wielkimi ludzkimi skupiskami, zapewniał, że nie umie tańczyć. Ale tańczył i wyglądał na bardzo zrelaksowanego. Wymieniliśmy kilka zdań, kiedy okazało się, że zmarł Czesław Niemen, którego podziwiał. A potem wymknął się przed północą, choć mógł jeszcze zostać.

- Jarek występuje następnego dnia rano w radio, musimy jeszcze porozmawiać - taki podał powód. Rozmawiali ze sobą codziennie, czasem wymieniali jedynie zdanie lub dwa przez telefon.

Dom ludzi szczęśliwych

W 2005 r. spędziłem z nim już wiele dziesiątków godzin, przepytując go razem z Michałem Karnowskim do wywiadu rzeki, który robiliśmy z obydwoma braćmi. Ale chyba najlepiej poznałem go, kiedy w tym samym roku pojechaliśmy z Michałem do Sopotu, przeprowadzić z nim wywiad jako z prezydentem elektem. Przyjął nas wtedy, jedyny raz, w swoim mieszkaniu, tym prawdziwym, które było częścią jego życiowego dorobku i jego prawdziwego świata.

Uderzyła mnie panująca tam atmosfera - mieszkanie duże, typowo inteligenckie, z masą książek, pełne specyficznego rozgardiaszu, który cechuje ludzi wyluzowanych i szczęśliwych. Mieszkanie, w którym nowych gości wita się winem wyciąganym z jakiegoś zakamarka, gdzie córka wpada do pokoju, żeby powiedzieć, że wychodzi, i widać już po krótkiej wymianie zdań, że jest równoprawnym partnerem dla rodziców. I gdzie żona, pani Maria, zawsze pełna specyficznego, trochę rubasznego poczucia humoru, nie waha się strofować pana domu, ale robi to nie całkiem serio, z wyraźnym przymrużeniem oka.

Jeśli ktoś pyta o Marię Kaczyńską jako pierwszą damę, mającą własne zdanie, delikatnie dystansującą się czasem od poglądów partii męża, to genezy powinien poszukać właśnie tam, w Sopocie.

To nie było ognisko domowe człowieka nadętego, zapatrzonego w siebie, apodyktycznego. Widać było, że w tym domu ludzie są dla siebie nawzajem nie tylko członkami tej samej rodziny, ale i przyjaciółmi.

Z pomocą na skróty

Z perspektywy czasu rozmaite anegdoty o nim nabierają całkiem innego wymiaru. Kiedyś służyły żartom z jego naiwności czy impulsywności.

A dziś? Oto pod budynkiem warszawskiego ratusza, w którym urzędował w latach 2002-2005 jako prezydent miasta, wystawała każdego dnia starsza kaleka kobieta. Kaczyński, wprowadzając w zakłopotanie swoje urzędnicze otoczenie, sprowadził ją do swojego biura i dowiedział się, o co jej chodzi. Ustaliwszy, że kobieta marzy o podróży na grób papieża Jana Pawła II, kazał ją tam wysłać - za pieniądze miasta.

Takich historii było mnóstwo i nie miały nic wspólnego z bajkami o dobrym carze. W takich sytuacjach reagował intuicyjnie, często idąc na skróty. Jak wtedy, gdy wojował z ministrem spraw wewnętrznych Ludwikiem Dornem o to, żeby ratować stado łabędzi, któremu groziła likwidacja w związku z epidemią ptasiej grypy. Albo jak wtedy, gdy przywiózł do szpitala swoją starą przyjaciółkę, ranną w wypadku Ewę Juńczyk-Ziomecką, a trafiwszy na obojętność personelu, eksplodował. Bywał z tego powodu wyśmiewany za plecami albo nawet publicznie krytykowany, ale taki po prostu był - człowiek, który potrzebującemu oddałby ostatnią koszulę.

W tym zawierał się zresztą także i etos tego inteligenckiego domu, który zobaczyliśmy tak wyraźnie w 2005 r. Stąd jego wyjątkowo emocjonalny stosunek do tradycji Solidarności, której nie postrzegał tylko jako tarana rozbijającego komunizm, ale jako narzędzie zapewnienia wszystkim, biednym i wykluczonym, większej sprawiedliwości. Stąd zajęcie się prawem pracy - swoich kolegów z obozu dla internowanych w 1982 r. potrafił zadziwić wykładami o przepisach kodeksu pracy w NRD. Stąd lekko lewicowe poglądy społeczno-gospodarcze. I stąd jego oburzenie, gdy jego współpracownicy w Pałacu Prezydenckim napomknęli mu, że chętnie zasiedliby w jakichś radach nadzorczych. Dla niego to było coś niezrozumiałego, nie do pogodzenia z publiczną służbą.

Ale warto inaczej spojrzeć i na inne historie. Na przykład o psach panoszących się w prezydenckim pałacu i gryzących po butach funkcjonariuszy BOR. Ja to rozumiałem, bo byłem w jego mieszkaniu w Sopocie, a tam psy i koty (nie pamiętam, ile ich w sumie widziałem) czuły się równie swobodnie jak ludzie (jeden z tych piesków mnie dziabnął). Ich rozpuszczenie wynikało z miłości, jaką im tam najwyraźniej okazywano. Z ciepła, które biło od pani i pana tego domu.

Podwójne życie w Trójmieście

Lech Kaczyński był człowiekiem odważnym. Nie była to odwaga straceńczego rycerza, a jednak już w marcu 1968 r. we dwóch, razem z bratem bliźniakiem, wyszli na ulicę, aby zamanifestować sprzeciw. Byli wtedy studentami pierwszego roku prawa, synami powstańczej warszawskiej rodziny z Żoliborza.

W książce "O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich" bardzo szczerze opowiadał o swoim przystąpieniu do antypeerelowskiej opozycji w 1977 r. O pewności, że musi to zrobić, ale i o swoich wahaniach, a potem poczuciu rozdwojenia. Z jednej strony naukowiec Uniwersytetu Gdańskiego (gdzie szukał szczęścia, gdy dla absolwenta prawa nie było zajęcia w Warszawie), który zakłada rodzinę, kupuje małego fiata i bardzo chce zrobić doktorat. Z drugiej - konspirator, kolportujący ze stolicy do Trójmiasta nielegalne druki. Człowiek uwielbiający życie towarzyskie, przyjmujący znajomych, tych z normalnego "cywilnego" życia, albo biegający do nich z żoną "po kominkach", jak to nazywał językiem z tamtych czasów. A potem wpuszczający do swojego mieszkania Bogdana Borusewicza czy Andrzeja Gwiazdę. Ludzi inwigilowanych przez SB. Ludzi, o których było wiadomo, że wiązały się z nimi kłopoty.

To poczucie, że trzeba i warto ryzykować, zaprowadziło go w 1980 r. do strajkującej Stoczni Gdańskiej. Wszedł bez wahania na jej teren bez jednego dodatkowego ubrania na zmianę, i został na kilkanaście dni razem z robotnikami, choć nie było wiadomo, czym skończy się to wystąpienie przeciw władzy. Zaangażowanie w Solidarność zaprowadziło go na blisko rok do obozu internowanych, potem był ważnym działaczem podziemnego związku, pozostającym w cieniu, a przecież niezastąpionym. W sierpniu 1988 r. raz jeszcze znalazł się na terenie Stoczni Gdańskiej, przyłączając się do kolejnego strajku, który zwiastował już Okrągły Stół i wolną Polskę. Pytany przez nas po latach, czy Lech Wałęsa mógł przeskoczyć przez stoczniowe ogrodzenie (pewien poseł wówczas to kwestionował), uśmiechnął się figlarnie: "Panowie, nawet nam z Jarkiem się to udało".

Romantyczny niepolityk

Jak wielu innych ludzi Solidarności impet przemian wepchnął go po 1989 r. do polityki demokratycznego państwa. I tu pojawia się wątpliwość. Gdy pisałem kilka lat temu sylwetkę Lecha Kaczyńskiego, poseł Tomasz Nałęcz zauważył: "Gdyby nie miał brata, byłby pewnie teraz profesorem Uniwersytetu Gdańskiego o lewicowych przekonaniach".

I coś w tym jest - Lech Kaczyński nie sprawiał nigdy wrażenia urodzonego polityka, choć w naszym wywiadzie rzece twierdził, że postanowił nim zostać jako trzynastolatek - na planie filmu "O dwóch takich, co ukradli księżyc". Polityczne mowy uważał za stratę czasu, ciążył raczej ku funkcjom państwowym (prezes NIK, minister sprawiedliwości, prezydent Warszawy) niż ku aktywności w Porozumieniu Centrum, a potem w Prawie i Sprawiedliwości. I stale tęsknił do dawnego życia, do uniwersytetu, do prywatnych znajomych z uczelni czy z konspiracji, których nazwiska dziennikarzom od polityki nic nie mówiły. Zachował ich dużo więcej niż przeciętny polityk. Także do Pałacu Prezydenckiego stale ktoś taki przychodził. Kaczyński wolał pogawędkę ze starym znajomym niż strategiczną naradę.

Nie ukrywał też nigdy, że uznaje brata za swojego ideowego przewodnika - co najmniej od czasu, gdy w 1968 r. pomaszerował za nim na studencką demonstrację. Wyśmiewany wielokrotnie meldunek złożony "panu prezesowi" był błędem, ale nie było w nim przecież nic z kalkulacji. A ta jego pewna niepolityczność, objawiająca się czasem również nerwowością, napadami złego humoru, czyniła go głęboko ludzkim.

Zarazem - pomimo całej swojej profesorskości, a potem prezydenckości, która czasem wychodziła mu lepiej, a czasem gorzej - pozostał wyznawcą polityki w dawnym, romantycznym stylu. Stąd nie tylko jego słowne szarże i starcia z wpływowymi grupami i środowiskami, którym często się narażał, ale również takie ryzykowne ruchy jak wyprawa do Tbilisi w 2008 r., w obliczu rosyjskiej agresji na Gruzję. Można mieć wątpliwości, czy politycznie była ona przemyślana. Ale przecież budziła podziw i u ludzi bardzo od niego odległych, łącznie z Adamem Michnikiem. Nie zawsze mu bliscy polscy dziennikarze, którzy słuchali przed gruzińskim parlamentem, jak mówi o wspólnym losie i wspólnych zagrożeniach obu narodów, mieli łzy w oczach.

Na granicy światów

Równocześnie trzeba nazwać Lecha Kaczyńskiego człowiekiem skomplikowanym. Nie pasował do końca ani do lewicy, ani do prawicy. Z prawicą łączyły go ważne punkty programowe, twardy stosunek do przestępczości czy antykomunizm. Był człowiekiem nie tylko IV, ale i II Rzeczypospolitej, bardzo zwróconym ku historii. Był też jednak na przykład zaprzysięgłym, wręcz organicznym feministą. To też nie była wcale poza - nie tylko lubił się otaczać kobietami (roiło się od nich w ratuszu, a potem w prezydenckim pałacu), nie tylko zmuszał swoich współpracowników, aby byli wobec nich szarmanccy, ale też wierzył w świat, w którym będą miały więcej do powiedzenia, niż mają w obecnym życiu publicznym. Może to także symboliczne, że tak wiele kobiet-polityków z różnych partii zginęło wraz z nim w tym samolocie?

Jego religijność była religijnością inteligenta z Żoliborza, bardziej niż w przypadku jego brata zdystansowaną wobec takich zbitek pojęciowych jak "Polak-katolik". Nieprzypadkowo, gdy wprowadził się do Pałacu Prezydenckiego, zaprosił tam na kapelana znanego na Żoliborzu przedstawiciela Kościoła otwartego, ks. Romana Indrzejczyka. I to ks. Indrzejczyk, kapłan rzadkiej dobroci, człowiek ogromnie zasłużony dla dialogu katolicko-żydowskiego, wybrał się z nim w ten fatalny lot. Towarzyszył parze prezydenckiej do samego końca.

Bardzo długo żył na pograniczu różnych światów. Gdy jako prezes Najwyższej Izby Kontroli przychodził w latach 90. do Sejmu zdominowanego przez lewicę, widywano go najczęściej w towarzystwie posłów Unii Wolności, i to z tego bardziej lewego skrzydła. Oczywiście było to po trosze następstwo splotu okoliczności, ślad politycznych i osobistych przyjaźni z czasów konspiracji lat 80. Ludźmi, którzy go wtedy często odwiedzali w Gdańsku, byli na przykład Władysław Frasyniuk i Barbara Labuda. Podobno tak często, że w mieszkaniu Kaczyńskich czekała na nich oddzielna zmiana pościeli.

Ale można też śmiało powiedzieć, że przez lata nie należał do jednej umysłowej formacji, że był ciekaw ludzi o różnych poglądach, że nawet w swoich historycznych pasjach lubił komplikować - podziwiał Piłsudskiego, ale też go krytykował za podeptanie demokracji. Swoimi opiniami przełamywał niejeden ideologiczny schemat.

To dotyczyło także poglądów na najbardziej palące kwestie, które podzieliły go z dawnymi przyjaciółmi. Nagrodził orderem Andrzeja Gwiazdę i Annę Walentynowicz (z panią Anią zginął), ale jego poglądy na Okrągły Stół, na transformację, były bardzo zniuansowane, dalekie od wszelkiej spiskowości, choć pryncypialnie obstające za rozliczeniem PRL. Tyle że jego niepokorne i niepasujące do polskich schematów opinie ginęły w bitewnym zgiełku.

Nieśmiały wojownik

Dopiero podczas jego prezydenckiej niedokończonej kadencji poszczególne środowiska zamknęły się na siebie nawzajem bardzo szczelnie, czasem stały się wręcz fortecami. Był współtwórcą tego zamknięcia, jedynie na prezydenckich seminariach w Lucieniu spotykał się czasem z tymi, którzy mieli radykalnie inne poglądy niż PiS - Wojciechem Sadurskim czy Pawłem Śpiewakiem. A zarazem źle się z tym czuł.

Bo tak naprawdę był politykiem mocno nieśmiałym, boleśnie przeżywającym zderzenia z przeciwnikami. To prawda, prezydenturę potraktował bardziej jako narzędzie realizacji idei własnych i swojego brata niż jednoczenia różnych stron, ale płacił też tego cenę - zmęczeniem, koniecznością odpierania zjadliwych, czasem absurdalnych ataków, i samym występowaniem w skórze politycznego bojownika, za czym nigdy nie przepadał.

Paradoks jego położenia uosabiał może najlepiej złożony stosunek do Donalda Tuska, kolejnego znajomego z Trójmiasta, o którym zaledwie kilka lat temu, przed pamiętną kampanią z 2005 r., opowiadał z rozrzewnieniem jako o młodszym skromnym koledze, z którym miło było przy winku spierać się o przyszłość Polski ("Donald? Pamiętam, w tym jego hotelu asystenckim to bieda aż piszczała").

Już po tej kampanii miał do lidera PO żal, a zarazem po ludzku nadal go lubił. Ich następne spotkania przypominały kontredans rozstań i powrotów starej doświadczonej pary. Nadal przy czerwonym winie już jako prezydent i premier potrafili się wspólnie odprężyć, nawet jeśli następnego dnia czuli się zmuszeni znowu źle o sobie mówić.

Kustosz pamięci

Czy Lech Kaczyński był politykiem nowoczesnym? Na pewno nie w sensie formy, ta była archaiczna. Kiedy kazano mu się fotografować z psami dla kolorowych pism, oburzał się, że to męczenie zwierząt. Rzecznik PiS Adam Bielan zwrócił uwagę na paradoks: prywatnie dowcipny, żartujący z samego siebie, na konferencjach prasowych i podczas oficjalnych spotkań wypadał cokolwiek drętwo. Po prostu wierzył w politykę "na poważnie". Niezgodnie z duchem najnowszej epoki.

Ale gdy przychodzi ocenić treść, można powiedzieć tyle: był człowiekiem ciekawym współczesnego świata. Zafascynowanym możliwościami, jakie niosą ze sobą nauka i technika, nawet jeśli nieco speszonym własną wielką komórką, którą nosił jako prezydent Warszawy (nigdy nie nauczył się jej do końca obsługiwać, a zwłaszcza wyciszać, więc odbierał ją w najbardziej nieoczekiwanych momentach). Był przekonany, że polscy socjologowie powinni jak najszybciej narysować mapę polskiego społeczeństwa, która pozwoliłaby politykom zrozumieć jego kondycję. Wierzył w siłę sprawczą państwa w zaspokajaniu ludzkich potrzeb, w sposób niestrawny dla konsekwentnych liberałów, ale przecież zgodny z trendami dominującymi w wielu krajach europejskich. Władysław Frasyniuk nazwał go  "prawdziwym polskim socjaldemokratą". I choć to nie opisuje całości jego przekonań, jest jakoś trafne. Lech Kaczyński miał własną wizję modernizacji Polski, oryginalną i ciekawą, która popychała go niekoniecznie tylko ku politykom prawicy, ale i ku takim ludziom jak były minister nauki w SLD-owskich rządach profesor Michał Kleiber.

Ten rys jego osobowości, jego poglądów pozostał mniej znany. Co gorsza, ciąg paradoksów uczynił go dla części elit i mediów symbolem zaściankowości i obskurantyzmu. Trudno o większą niesprawiedliwość, ale i nieporozumienie. Zwłaszcza że w ten schemat wepchnął go tak naprawdę rzekomo nieżyciowy żarliwy patriotyzm, który kazał mu się upominać o upamiętnienie polskich zrywów. Który uczynił go patronem Muzeum Powstania Warszawskiego, człowiekiem konsekwentnie przyznającym odznaczenia głośnym i cichym bohaterom.

Niekiedy i w stosunkach z innymi narodami, i w obrachunkach polsko-polskich wybierał gesty ponad dyplomację. Był bardziej człowiekiem polemiki, walki, rewindykacji niż pojednania. Ale też nie wahał się iść pod prąd narodowym emocjom - gdy na przykład konsekwentnie zabiegał o pojednanie z Ukraińcami, mimo wszystkich zaszłości. W ostateczności jego rolę kustosza polskiej pamięci uznawali, choć półgębkiem, nawet jego wrogowie. W tym sensie jego śmierć w samolocie do Katynia była śmiercią na posterunku.

Nic na sprzedaż

Kim pozostanie dla mnie Lech Kaczyński? Strażnikiem polskiej pamięci? Konsekwentnym orędownikiem tak zwanej polityki wschodniej? A może kimś, kto wdając się z dużą zawziętością w największe boje, potrafił potem w jednej chwili wielkodusznie przejść do porządku dziennego nad tym, co dzieliło? Okazać sympatię największemu oponentowi. Wszyscy pamiętają jego pyskówkę z Moniką Olejnik podczas telewizyjnego wywiadu, gdy pojechał do Brukseli. Mniej ludzi wie, że ją także, trochę jak Tuska, bardzo lubił. A podczas ostatniego świątecznego przyjęcia dla ludzi mediów w prezydenckim pałacu znana dziennikarka mogłaby z nim zrobić, co chciała. To nie była serdeczność na pokaz. Nic nie robił na pokaz.

W mojej pamięci pozostanie jako nerwus, który w czasie wywiadów chodził po przepastnym gabinecie prezydenta Warszawy, odpalając papierosa od papierosa. I który w towarzystwie żony często przyjmował przepraszającą minę, jakby chciał powiedzieć: "Wybacz mi, duszko". Bo go pilnowała, żeby się za bardzo nie zasiedział, żeby nie ulegał za bardzo tym swoim emocjom. Żeby...

Pozostanie też w mojej pamięci jako przywódca, z którego posunięciami nie zawsze się zgadzałem (choć nazwałem go najlepszym prezydentem, jakiego miała Polska po 1989 r.) i którego parę razy swoją pisaniną dotknąłem, może nawet zraniłem. Nie będzie już nigdy okazji, by to sobie wytłumaczyć. Żałuję i wiem, że on także by żałował.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2010