Innej codzienności nie pamiętam

Stan Wojenny oczami pięcioletniej dziewczynki... Jeśli normalność potraktujemy jak kwestię statystyki, to czołgi, żołnierze i wszelkie odcienie strachu towarzyszyły mi od tych chwil życia, które wyznaczają początek świadomych wspomnień. Stanowiły codzienność - smutną i niepojętą, ale jednak codzienność.

11.12.2008

Czyta się kilka minut

Tego dnia mama wróciła z pracy wcześniej niż zwykle. Jeszcze ranek na dobre nie przerodził się w południe, a już była w domu. Rozentuzjazmowana i podekscytowana rzuciłam się jej na szyję, chcąc opowiedzieć o ponurym panu w mundurze, który niespodziewanie pojawił się na ekranie naszego Rubina, zamiast wyczekiwanego "Teleranka". Pana kojarzyłam, widywałam go nieraz w telewizji. Dawno wyczułam, że dorośli za nim nie przepadają. Może dlatego, że zawsze miał spięty wyraz twarzy?

Tym razem mama sprawiała wrażenie, jakby już ktoś ją poinformował o tych dziwnych zmianach. Drżał jej głos, ona sama również. Nie wiedzieć czemu, wbrew logice, odniosłam wrażenie, że to nie tylko na skutek przenikliwego zimna. Usłyszałam słowa, które pasowały mi tylko do jednego: do ulubionego serialu o "Czterech pancernych". No bo skąd tu nagle "czołgi", "wojsko" i "broń"? Ale nikt mi niczego nie wyjaśnił. Ostatecznie miałam niespełna 5 lat i przywykłam do odpowiedzi w stylu: "Zrozumiesz, jak będziesz starsza". Tym razem widocznie wiek nie szedł w parze z rozumem, bo mama po raz pierwszy wyglądała na zdezorientowaną. Samodzielnie zatem doszłam do wniosku, że budynek Polskiego Radia i Telewizji, gdzie pracowała mama, opanowali bandyci, a żołnierze w czołgach przybyli z odsieczą. Tylko dlaczego mama się denerwuje? No jasne, przecież zmarzła czekając przed zamkniętą bramą.

Świat widziany spod stołu

Pierwsze chwile stanu wojennego dostarczyły mi wiele radości, której jakoś nikt nie chciał ze mną dzielić. Najważniejsza dla mnie była oczywiście obecność mamy, która wreszcie przestała pracować na dwie zmiany. Właściwie nie pracowała wcale, dzięki czemu usypiałam wcześniej, zamiast czekać w łóżku z zamkniętymi oczami, aż usłyszę znajome stukanie obcasów o asfalt naszego akustycznego podwórza-studni. Noce także sprzyjały spokojnym snom: stały się przejmująco ciche. Przyjechała też babcia i została na długie tygodnie.

A jednak, mimo dziecięcego podniecenia spowodowanego tą innością, zaczął mi się udzielać niepokój wraz z odkrywaniem straszliwej prawdy. W Polsce rozpoczęła się wojna! Na skutek bohaterskich opowieści mojej babci historia wydawała mi się wciąż żywa. Byłam zatem pewna, że to pokonani hitlerowcy wrócili, by jeszcze raz zniszczyć Warszawę. Zresztą panowie o złych twarzach i śmiesznym przezwisku, którego musiałam uczyć się przez kilka dni, czyli "zomowcy", mieli podobne nakrycia głowy. Widziałam ich wyraźnie z wysokości pierwszego piętra, ale nie chciałam, żeby oni zobaczyli mnie, więc chowałam się za firanką.

Pamiętam ten moment, choć nie umiem umieścić go w czasie. Moment, w którym zaobserwowane zmiany wzbudziły we mnie lęk, dziwny stan ducha, który bardzo źle znosiłam, a który niebawem miał się pogłębić. Może stało się to nazajutrz, a może w tydzień od nagłego powrotu mamy? W jednej chwili entuzjazm zmienił się w coś, co było zbyt ciężkie do udźwignięcia, coś, czego nie dało się nazwać, ponieważ nikt jeszcze nie zdążył nauczyć mnie takich słów. Nikt mnie nie przygotował na to, co nadeszło. Nie było przecież podobnej potrzeby. To coś, ściskające za gardło, kazało mi chować się pod stół, kiedy za oknem słyszałam helikopter, a mama wychodziła do kuchni.

W końcu w tym nietypowym miejscu zauważyła mnie babcia.

- Dlaczego bawisz się tutaj? - zapytała, odwracając głowę od telewizora.

Na ekranie źle zestrojonego "Rubina", pośród odbierającej obrazowi naturalność czerwieni, zdołałam zauważyć żołnierza prowadzącego "Dziennik Telewizyjny". W myślach odnotowałam kolejną zmianę.

- Bo będą bombardować - odparłam z powagą.

- Kto? - zaniepokoiła się babcia.

- Samoloty Hitlera - wyjaśniłam. - Latały cały dzień nad naszą ulicą.

- Skarbie, to nie jest wojna! Poza tym Hitler dawno nie żyje.

- Jeśli nie wojna, to co? - patrzyłam na babcię wzrokiem okłamywanego dziecka.

- To się nazywa stan wojenny.

- A czym się różni? - zapytałam cicho, opanowując drżenie.

- W czasie wojny przyjechali do Polski obcy żołnierze. Opowiadałam ci o tym nie raz. Napadli na nas i usiłowali zniewolić. Teraz mamy polskich żołnierzy - kontynuowała babcia.

- Wiem - przerwałam jej nadąsana i nie mniej przestraszona. - Przyszli, żeby nas napaść i zniewolić - skuliłam się jeszcze bardziej.

Wieczory przy ogniu

Nie rozumiałam, czemu babcia nie zauważa wojny. Kto jak kto, ale ona powinna wiedzieć, co się dzieje dookoła. Słowo "stan" nic dla mnie nie znaczyło. Pojmowałam je jako eufemistyczny dodatek do sedna zjawiska: kolejną sztuczkę dorosłych, żeby nie mówić całej prawdy. Nie tylko dzieciom.

Skoncentrowałam się na rejestrowaniu zmian. Podsłuchiwałam toczone szeptem rozmowy, wyglądałam wiele razy dziennie przez okno, wspinając się na oparcie kanapy, choć surowo mi tego zabraniano. Oglądałam telewizję, która stała się nagle nieciekawa.

Przyszła ciepła, rodzinna Wigilia i prezenty: nowa porcja książeczek do kolorowania, maskotka i żółty wóz strażacki.

- Czemu żółty? - zapytałam.

- Bo innych nie było.

Babcia nie wyjechała od nas po świętach, a mama nadal nie chodziła do pracy. W domu robiło się coraz zimniej. Już od wielu dni nie przebierałam się do snu w piżamę. Zamiast niej nakładałam na dzienne ubranie dodatkowy sweter. Ponieważ dygotałam pod kołdrą, nakrywano mnie jeszcze narzutą, a potem też kożuchem. Wkrótce przestałam podchodzić do grzejnika i dotykać lodowatymi palcami lodowatych żeberek. Straciłam nadzieję.

Wieczorami wszystkie trzy skupiałyśmy się przy ogniu. Wyciągałyśmy skostniałe dłonie i trzymałyśmy nad palnikami kuchenki gazowej. Przypominało to dziwny, pierwotny rytuał. Czasem przychodzili sąsiedzi, żeby porozmawiać szeptem.

- A co będzie, jeśli wyłączą też gaz?

- Nie zrobią tego! - zaoponował ktoś. - Przecież pomordowaliby ludzi.

- Ciiicho, tu stoi dziecko - syknęła babcia.

Kiedy brakowało światła, musiałam pilnować, żeby kot nie poprzewracał zapalonych świeczek. Kiedy prąd był, usypiałam zasłuchana w terkot maszyny do szycia i zapatrzona w kolorowe diody nowoczesnego radioodbiornika "Julia". Zawsze w tej audycji powtarzało się jedno zdanie: "Tu Radio Wolna Europa". Zauważyłam, że ilekroć mama chciała posłuchać radia, prosiła babcię, żeby coś szyła.

- Nigdy z nikim nie rozmawiaj na ten temat - poinstruowano mnie.

O to samo babcia prosiła poważnym głosem w wielu innych sytuacjach. Dlatego doszłam do wniosku, że najlepiej będzie w ogóle nie odzywać się przy obcych.

Zduszony uśmiech

Jeszcze nie bałam się wychodzić na zewnątrz, zwłaszcza że trwała malownicza zima i na ulicach leżały sterty śniegu przypominające ten z górskich widokówek. Jedyną różnicę stanowili żołnierze zamiast turystów z nartami. Ale babcia obiecała, że nikt nie będzie do nas strzelać. Zawsze jednak przeżywałam moment trwogi, gdy żołnierze rewidowali siatki z zakupami. Na szczęście robili to tylko w wyjątkowych sytuacjach - to znaczy, gdy torby z Domu Towarowego "Smyk" były nadmiernie wypchane. Taka obfitość zakupów zdarzała nam się jednak rzadko.

Na ulicy miałam zachowywać się cicho i spokojnie bez względu na to, komu towarzyszyłam w wyprawie po artykuły spożywcze. Początkowo było to trudne dla tak żywego dziecka. Nie odzywać się za głośno. Nie śmiać się (zwłaszcza gdy przechodzimy obok żołnierzy). Nie biegać. Nie rzucać śnieżkami (dotyczy wyłącznie zimy).

- To wojna nie skończy się na wiosnę? - pytałam każdego, z uporem trzymając się własnej terminologii.

- Nikt nie wie, jak długo będzie trwał stan wojenny - odpowiadano łagodnie, nie siląc się już na tłumaczenie różnic między zjawiskami burzącymi znany mi dotąd porządek.

Szybko nauczyłam się przestrzegać nowych reguł zachowania na ulicy. Objęły one także przestrzeń samochodu, którym przekraczałyśmy granice miasta zatrzymywane przez patrole wojskowe. Wizyty u naszych pradziadków miały więc dla mnie dwa oblicza. Najpierw muszę zetknąć się z uzbrojonym panem, który zadaje dorosłym dużo pytań, często powtarzając te same, i ogląda szczegółowo nasze rzeczy w naszym starym fiacie. Później dopiero dojeżdżamy do podwarszawskiego domu ukochanych pradziadków, gdzie jest suczka Aza i wielka studnia. To jak z wizytą u dentysty, tłumaczyłam sobie, najpierw jest strach przed borowaniem, a później ładny drobiazg w nagrodę za odwagę.

W przypadku żołnierza tym razem było inaczej. Pewnie na skutek napięcia o mały figiel, a bym się roześmiała. Ugryzłam się w język. Pamiętam, że zabolało. Pan w mundurze popatrzył na mnie, a następnie zaczął przeszukiwać bagażnik, długo i szczegółowo. Spóźniłyśmy się. Zamiast dojechać na obiad, przybyłyśmy w porze kolacji. Pradziadek martwił się, a ja miałam poczucie winy. Wydawało mi się, że żołnierz odkrył mój zduszony uśmiech. I nie śmiałam się długo od tamtej pory. Przynajmniej wtedy, kiedy inni patrzyli na mnie.

Ręczniki pod drzwiami

Pewnego dnia stłukłam lusterko mamy. Szkło nie wypadło z oprawy, ale mój pokój widoczny w jego tafli załamywał się dziwnie w wielu miejscach, a taboret dwoił się i troił, potęgując wrażenie chaosu. Znane mi pomieszczenie, kojarzące się z bezpieczeństwem i stałością, stało się nagle inne. Pomyślałam, że przypomina moje obecne życie. Zapłakałam. Również dlatego, że przesądna ciocia powiedziała mi kiedyś o siedmiu latach nieszczęścia czekających tego, kto stłukł lustro. Dla mnie sprawa była prosta. Tyle lat będzie trwała wojna. No, może odrobinę krócej - usiłowałam siebie pocieszać. Ostatecznie to tylko małe lusterko.

Otarłam łzy. Zaczerwienione oczy nie mają prawa nikogo dziwić. Powiem, że to jak zwykle skutek gazów łzawiących. I jakbym wykrakała. Za oknem usłyszałam krzyki. Mama wpadła do mieszkania z dużą papierową paczką. Widać tym razem prywatny dostawca mięsa, znajomy naszych dozorców zaopatrujący całą kamienicę, przywiózł towar. Wszystko wskazywało, że wreszcie będzie porządny obiad.

Mama wbiegła do przedpokoju, zatrzaskując energicznie drzwi. Tobołek ze zdobycznymi smakołykami rzuciła na podłogę, nie przejmując się obecnością kota. Ten ostatni zresztą uciekł w popłochu na widok mamy, która błyskawicznie rozpoczęła upychanie szpar w drzwiach przygotowanymi do tego celu zawczasu ręcznikami. I chociaż doszła już prawie do perfekcji w tych akcjach ratunkowych, odrobina gazu i tak zawsze dostawała się do mieszkania.

W takich chwilach, kiedy oczy szczypały mnie tak, jakbym zanurzyła twarz w cebuli, naprawdę się bałam. Nie wiem, dlaczego. Przecież nasze solidne drzwi były zamknięte na dwie zasuwy, a mama stała obok. A jednak pełne agresji krzyki rozbrzmiewały na podwórzu, a gaz wnikał do wnętrza przez niewidoczne szpary i dziurkę od klucza. Może dlatego ten lęk dusił mnie silniej od gazu.

Dom przestał być bezpieczny - stracił w moich oczach status twierdzy. Miałam wrażenie, że panowie z ZOMO, jeśli tylko zapragną, wnikną do niego pewnego dnia tak samo niepostrzeżenie jak gazy łzawiące.

Stare ZOMO mocno śpi

W tamtym czasie jedzenia nie kupowało się ot tak, po prostu. Jego posiadanie związane było z takimi skomplikowanymi operacjami jak zdobywanie, organizowanie czy kombinowanie. Najczęściej jednak w spożywczej walce o przetrwanie pomagała nam przyjaciółka rodziny pracująca w Informacji Handlowej. Ona dyskretnie "dawała cynk" babci, która najszybciej, jak się dało, wsiadała do samochodu, by za jakiś czas przywieźć zgrzewkę mąki albo cukru. Kiedy skończyła się benzyna, babcia z poświęceniem jechała zatłoczonym autobusem na drugi koniec miasta.

Ów "cynk", termin tajemniczy i nieznany mi wcześniej, zaintrygował mnie tak bardzo, że poprosiłam mamę o jego wyjaśnienie. Zauważyłam, że dorośli często używają tego słowa.

- To jest tak, że jeśli musisz coś gdzieś zanieść albo przynieść, a tam czekają "zomowcy" i twój sąsiad o tym wie, to jeśli jest dobrym sąsiadem, szybko cię informuje. Taka błyskawiczna i ważna informacja to jest właśnie "cynk", moje dziecko.

Nowe słowo wciągnęłam do mojego słownika.

Jeszcze większą popularnością cieszyli się w nim "zomowcy", którzy weszli do przedszkolnych zabaw. Dzieci nie uciekały już przed wilkiem, ale przed ZOMO. I oczywiście pan, który porywał niegrzecznych urwisów, też był z ZOMO. Również stary niedźwiedź z piosenki włożył mundur. Ale w przypadku grupowych zabaw pod okiem troskliwej pani przedszkolanki podobne żarty nie były dobrze widziane.

- Dzieci, tak nie można, jeszcze ktoś usłyszy!

Jeśli zaś chodzi o babciną misję zaopatrywania nas w żywność, bywało, że przywoziła prawdziwe rarytasy: rodzynki lub kakao. Zapasy upychałyśmy w kuchennych szafkach, a kiedy te już się zapełniły, w tapczanie. Niektóre przetrwały kilka lat po zakończeniu stanu wojennego, niczym w pilnie strzeżonych magazynach, póki nie zabrały się za nie mole.

Świat zza zasłony

Za dnia żyłam w sferze dźwięków, do których z wolna zaczynałam się przyzwyczajać: krzyki, tupot stóp tych, którzy uciekali, i tych, którzy gonili. Czasem padał przejmujący dreszczem strzał. Noc wyciszona godziną policyjną i wspomnienia odchodzącego dnia zsyłały na mnie makabryczne sny. Najważniejsze jednak, że mama nadal nie chodziła do pracy, więc była przy mnie. Wiedziałam też już, czemu nie pracuje, chociaż tego nie rozumiałam. Z podsłuchanej rozmowy dorosłych wywnioskowałam, że część osób ponownie przyjęto. Ale mama zrobiła coś bardzo złego, dawno temu, w roku 1968, więc oni ciągle jej to pamiętali.

Kiedy coś się działo, biegłam naprzeciwko do sąsiada, żeby z okien jego dużego mieszkania obserwować sytuację. I mimo strachu, do którego także już przywykłam, siadałam na niższym niż u mnie parapecie, owijałam się bezpiecznie zasłoną i obserwowałam, dając pierwszeństwo ciekawości.

Z ostatniego okna widziałam skrzyżowanie ulic Chmielnej, Foksal i Nowego Światu z ciężkimi, ciemnymi czołgami. Jedno miejsce, w którym wojskowy pojazd stał przez długi czas niemal codziennie, nazywałam "przystankiem czołgowym".

Ale były też dni, kiedy ludzie, ledwo widoczni w oparach gazów, biegali niczym mrówki przed uszkodzonym mrowiskiem. Pamiętam mężczyznę, który przykucnął w budce telefonicznej na Foksal. Nie wiem, kim był, ale kibicowałam mu w duchu i czułam wielką radość, że tam się schował. A później wielką rozpacz, kiedy dwóch innych panów wywlekło go stamtąd. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak człowiek bije człowieka.

Nocne wiersze

Dni stały się ciepłe i dłuższe, a ulice spokojniejsze. Żołnierze nie robili już na mnie wrażenia. Babcia już dawno wróciła do siebie, choć i tak była częstym gościem. Pewnego dnia przyjechała rano, bardzo zdenerwowana. Mimo tego śmiała się, opowiadając, co spotkało ją kilka godzin wcześniej: otóż kiedy o północy w porywie natchnienia zaczęła pisać wiersz na maszynie, wizytę złożyli jej milicjanci. Zadawali wiele pytań, przeszukali pokój, obcowali chwilę z poezją babci, przeglądając jej maszynopisy - i po tak kulturalnie spędzonej nocy opuścili mieszkanie.

Za jakiś czas również mama wróciła do pracy. Nie zauważyłam, kiedy skończył się stan wojenny. Dla mnie trwał jeszcze długo w wyrobionych nawykach i koszmarnych snach.

Lecz jeśli normalność potraktujemy jak kwestię statystyki, to czołgi, żołnierze i wszelkie odcienie strachu towarzyszyły mi od tych chwil życia, które wyznaczają początek świadomych wspomnień. Stanowiły codzienność - smutną, trudną i niepojętą, ale jednak codzienność. Innej nie pamiętałam.

Z przyzwyczajenia zatem wciąż zapychałam skrawkiem waty nieużywaną dziurkę od klucza. I starałam się milczeć przy ludziach, których nie znałam. A kiedy wieczorem słuchałam radia, bardzo brakowało mi swojskiego, usypiającego terkotu maszyny do szycia.

KATARZYNA KASJANOWICZ ur. 1977 r. w Warszawie, jest absolwentką kulturoznawstwa UW. Uczestniczka warsztatów dziennikarskich Stowarzyszenia Młodych Dziennikarzy "Polis". Publikowała w "Tygodniku Powszechnym" i "Przewodniku Katolickim".

Materiał ukazał się w dodatku "Historia w Tygodniku" ("TP" 51/2006)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]