Sprawa milicji

30 lat temu schylił się, aby odrzucić milicyjną petardę i nie mógł już wstać, ciało odmówiło posłuszeństwa. Po chwili zrozumiał, że trafiła go kula. Długo wierzył, że w wolnej Polsce osądzi się tych, co kazali strzelać. Dziś przestał wierzyć.

13.12.2011

Czyta się kilka minut

Piotr Babrakowski (z lewej) w klasztorze w Pniewach, 1982 r. / repr. Waldemar Wylegalski /
Piotr Babrakowski (z lewej) w klasztorze w Pniewach, 1982 r. / repr. Waldemar Wylegalski /

16 grudnia 1981 r. pluton specjalny milicji otworzył ogień do strajkujących w kopalni "Wujek" w Katowicach. Zginęło dziewięciu górników, 21 zostało rannych. Piotr Babrakowski, 19-latek ze Skoków w Wielkopolsce, który niewiele wcześniej przyjechał na Śląsk za pracą, został postrzelony w obie nogi. Do kopalni już nie wrócił.

Wojna

Ojciec całymi wieczorami słuchał Radia Wolna Europa. Dzieciom opowiadał o poznańskim Czerwcu 1956 r. - pierwszym w PRL robotniczym buncie. W Poznaniu zginęło wtedy co najmniej 57 osób, władza musiała użyć czołgów. To, że Piotr zapisał się do Solidarności, było oczywiste.

Gdy nocą 13 grudnia 1981 r. zaczynają się aresztowania, przychodzą też po Jana Ludwiczaka, szefa Solidarności w "Wujku". Jest pierwsza w nocy, Rada Państwa PRL nie zdążyła jeszcze uchwalić dekretu o stanie wojennym, na mocy którego Ludwiczaka zaliczono do grupy 648 "ekstremalnych przywódców i aktywistów" z Katowickiego, którzy tej nocy mają trafić za kraty.

Ludwiczak nie chce otworzyć. Milicjant i esbek grożą, że wyważą drzwi. Gdy groźby nie pomagają, wzywają zomowców (funkcjonariuszy szturmowych oddziałów milicji).

Szychta

- W kopalni dobrze płacą, odsłużysz wojsko, a i towarów u nas w bród - tak ciotka z Bytomia kusi, by jechał na Śląsk. Piotr, rocznik 1962, skończył zawodówkę. Wojsko mu się nie uśmiecha (a praca pod ziemią pozwala "odrobić" służbę), chciałby zarabiać więcej, no i nie stać za wszystkim w sklepowych kolejkach. Jedzie na Śląsk ze starszym bratem, dostają robotę w "Wujku".

Pierwszy zjazd pod ziemię: myślał, że się udusi w windzie. Na przodku dźwiga belki i szyny do budowy chodnika, fedruje. Gdy po szychcie jedzie w górę, jest cały czarny. Nawet jak się umyje, pod oczami zostaje pył, jakby się henną pomalował. Po trzech miesiącach chce wracać, nie na jego zdrowie taka harówa. - Ale forsa trzymała - mówi. - I można się było obkupić.

Do domu przyjeżdża w dżinsach i modnych szetlandach. Mamie przywozi czeską pralko-

-wirówkę. - W tamtych czasach prawdziwy szał - powie dziś. Ojciec, co pracuje od kilku dekad, przynosi wypłaty 11 tysięcy. On, początkujący górnik - 25 tysięcy. Zostaje.

Przewodniczący

Gdy w nocy z 12 na 13 grudnia zomowcy rozwalają siekierą drzwi do mieszkania Jana Ludwiczaka, Piotr jest na nocnej zmianie. Dwie godziny później słyszy od brygadzisty, że milicjanci aresztowali ich przywódcę.

Ludwiczak jest w "Wujku" legendą. Urodzony w przedwojennej Wielkopolsce, w 1956 r. jako nastolatek demonstrował z robotnikami na ulicach Poznania. Był zatrzymany i przesłuchiwany. Jako politycznie niebezpieczny, nie poszedł do normalnego wojska, ale został zesłany do tzw. Wojskowego Korpusu Górniczego: zamiast karabinu, do ręki dostał kilof i łopatę.

Został już na Śląsku. Niespokojny duch: jeszcze przed "Solidarnością" kolportował ulotki Komitetu Obrony Robotników. Latem 1980 r. jest jednym z organizatorów strajku w "Wujku". Od początku przewodniczący Komitetu Zakładowego Solidarności; uczestnik pierwszego zjazdu związku w Gdańsku.

U górników ma autorytet - poszliby za nim w ogień. I choć górnicy nie wiedzą jeszcze, że jest stan wojenny, wiadomość o aresztowaniu Ludwiczaka wystarcza, aby przerwali pracę.

Piotr nie wie jeszcze, że była to jego ostatnia szychta i więcej na dół już nie zjedzie. Nocnym autobusem wraca na kwaterę. Na zaśnieżonych ulicach nie widzi nic podejrzanego. Zmęczony, kładzie się spać. - Nie miałem pojęcia, że jest stan wojenny - mówi.

Strajk

14 grudnia, poniedziałek. W "Wujku" o szóstej rano masówka. Górnicy żądają wypuszczenia Ludwiczaka, zniesienia stanu wojennego, przywrócenia działalności Solidarności. Mówią, że będą strajkować, dopóki ich żądania nie zostaną spełnione. Ludzie z sąsiadującego osiedla Brynów przynoszą jedzenie i ciepłe ubrania. Nie wiadomo przecież, jak długo strajk potrwa.

- Przyszedłem na drugą zmianę - wspomina Piotr. Sztygar mówi mu, że załoga strajkuje. Pyta, czy się przyłączy. Mówi, że przymusu nie ma. - Od razu się zgodziłem - opowiada Piotr. - Byłem młody, ale wiedziałem, że solidarność to jeden za drugiego.

W czasie strajku będzie spać w kącie lub na krześle, trzymać wartę przy bramach, stawiać barykady, szykować śruby i trzonki od kilofów na wypadek milicyjnego ataku na zakład. Na wiecu usłyszy, że może być niebezpiecznie, bo władza nie żartuje. Żeby nikt nie zostawał na siłę.

Niektórzy mają blisko, ich domy stoją za murem kopalni. Zostają. - Ja też nie stchórzyłem - mówi Piotr.

Rozgrzeszenie

15 grudnia, wtorek. O dwudziestej drugiej w Komitecie Wojewódzkim Milicji Obywatelskiej w Katowicach wojenna narada. Posiedzenie zwołał pułkownik Jerzy Gruba, komendant wojewódzki. Już wcześniej zapadła decyzja, że w środę trzeba "odblokować" kopalnię "Wujek". Tak to nazwali: "odblokować". Teraz ustalają szczegóły. W akcji ma wziąć udział kilka kompanii ZOMO, w tym tzw. pluton specjalny. Z ostrą amunicją. Milicjantów ma wesprzeć wojsko, w tym kilka plutonów czołgów. Władza jest zdeterminowana. Jeszcze ludzie gotowi pomyśleć, że generałowie przegrywają z narodem. Trzeba dać przykład zdecydowania.

Gdy milicja i wojsko szykują się do uderzenia, w szatni w "Wujku" ksiądz Henryk Bolczyk odmawia z górnikami różaniec. Są przy czterdziestej dziewiątej "zdrowaśce", została jeszcze jedna, gdy ktoś krzyczy: "Chłopy, idą!". Wszyscy wybiegają, ksiądz zostaje sam z różańcem w ręku.

Górnicy sami prosili, by do nich przyszedł. Niedawno razem świętowali Barbórkę. Zgodził się, w niedzielę i poniedziałek odprawił im Mszę. W szatni wisiały tabliczki z napisami "Zachowaj czystość" i "Palenie wzbronione", do nich nawiązał w kazaniu. "Zachowaj czystość myśli, o nikim źle nie myśl, twoje wczorajsze przekonania muszą być przekonaniami na dzisiaj, nie zmieniajcie ich. I nikogo nie palcie, bo Pan Jezus potępił grzech, ale nie grzesznika, dawał mu szansę" - mówił.

Piotr był na Mszy, ale po latach niewiele pamięta z tego, co powiedział ksiądz. - Musiał mówić ładnie, bo mi łzy poleciały - to pamięta.

Tamten alarm, gdy odmawiali różaniec, był fałszywy. Ale górnicy wiedzą, że będzie szturm. Słyszeli, że zomowcy rozbili strajki w innych kopalniach. Czują, że kolej na nich. Ktoś prosi księdza, by udzielił zbiorowego rozgrzeszenia, jakie daje się w chwili zagrożenia życia, gdy nie ma czasu na spowiedź indywidualną. Ksiądz się waha, w końcu staje na kupie zamarzniętego śniegu, wypowiada po łacinie modlitwę. - Górnicy byli świadomi, że może dojść do walki. Mam jednak wątpliwości, czy brali pod uwagę śmierć od ran z ostrych nabojów - powie po latach ksiądz Bolczyk.

- W tak młodym wieku człowiek nie myśli o śmierci - mówi Piotr. - Bałem się, że zostanę skaleczony albo pójdę siedzieć. O tym, że mogę zginąć, w ogóle nie myślałem.

Szturm

16 grudnia, środa. Od rana w okolicznych szpitalach lekarze wypisują lżej chorych. Władze kazały im przygotować kilkadziesiąt wolnych łóżek.

Do "Wujka" przyjeżdża dwóch wojskowych i wiceprezydent miasta. Próbują przekonać górników, by przerwali strajk. Na próżno. Gdy ktoś z delegacji zaczyna przemawiać, górnicy śpiewają: "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy".

Jeden z górników mówi, żeby do kopalni weszło wojsko, a nie milicja, to ustąpią i skończą strajk. - Wojsko nie jest od tego - odpowiada pułkownik. - To sprawa milicji.

"Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki" - niesie się po kopalni. Piotr: - W tej masie ludzi czuło się siłę.

Gdy wojsko i milicja szykują się do szturmu, Ludwiczak siedzi w celi w Szerokiej pod Jastrzębiem. Nie wie, co dzieje się w kraju, nie wie też o strajku w swojej kopalni.

Szturmujący wpierw rozpędzają tłum przed bramą, głównie kobiet. Myślały, że zagrodzą drogę do kopalni. Na górników leci woda z armatek i pojemniki z gazem łzawiącym. Nie pomaga. Do akcji wkracza wojsko: czołgi przebijają ceglany mur, przez wyłomy wchodzą zomowcy. - Skurwysyny! Gestapo! - krzyczą górnicy na uzbrojonych w tarcze i długie pałki. Wchodzi też pluton specjalny.

Wieczorem spiker w wojskowym mundurze będzie tłumaczył: "Do strajkujących udali się przedstawiciele Wojska Polskiego i prokuratury, którzy ostrzegli przed konsekwencjami kontynuowania strajku. W związku z nieusłuchaniem wezwania i agresywnym zachowaniem się części strajkujących na teren kopalni skierowane zostały siły porządkowe. Funkcjonariusze zostali zaatakowani kamieniami, łomami, kilofami oraz innymi niebezpiecznymi narzędziami. Użyto broni".

Piotr: - My się tylko broniliśmy.

Wiersz

Na miejscu zginęli: Józef Czekalski (lat 48), Józef Giza (lat 24), Ryszard Gzik (lat 35), Bogusław Kopczak (lat 28), Zbigniew Wilk (lat 30), Zenon Zając (lat 22). Andrzej Pełka (lat 19) zmarł kilka godzin później w szpitalu, Joachim Gnida (lat 28) po dwóch tygodniach, Jan Stawisiński (lat 22) po sześciu tygodniach.

Ciała ułożyli w punkcie opatrunkowym. Górnicy wchodzili, odsłaniali prześcieradła. Szukali kolegów. Piotr: - Nie znałem nikogo z zabitych.

Jeszcze w grudniu poeta napisze wiersz "Ostatnia szychta na KWK Piast". To o górnikach z kopalni "Piast" w Bieruniu, którzy strajkowali pod ziemią do 28 grudnia - był to najdłuższy strajk w stanie wojennym. Jest w nim wers: "Żona z »Wujka« ma czarną sukienkę / A poza tym - jest wreszcie normalnie!". Wiersz będzie krążył w odpisach w podziemiu. Jan Krzysztof Kelus rozsławi go śpiewem.

Nogi

Piotr ma stanowisko blisko kotłowni - tam, gdzie padną strzały.

Widzi, jak czołg przebija mur, a potem parę razy otwiera i zamyka klapki wizjera z przodu. - Jakby żołnierze chcieli dać znak, że są z nami - tak wtedy myślał.

W atakujących zomowców rzuca cegłami, śrubami, trzonkami od kilofów. Mają tego całą hałdę. Dwóch górników wyrywa zomowcowi tarczę. Cieszą się, jakby zdobyli trofeum na wrogu. Piotrowi wybucha w rękach pojemnik z gazem i oślepia na kilka minut.

Dochodzi do siebie, wraca. Znów schyla się po petardę, która spadła mu pod nogi. Chce ją odrzucić, ale nie może wstać. Robi mu się dziwnie ciepło. - Nogi! - krzyczy do kolegów. Ale dookoła nikogo, jakby się wszyscy rozpierzchli. Zomowcy są coraz bliżej. Jak dobiegną, zatłuką go na śmierć. Ktoś podbiega z tyłu, chwyta za ręce, ciągnie. W lewej nodze czuje teraz potworny ból.

To, co działo się potem, pamięta z przerwami: na przemian tracił i odzyskiwał przytomność. W izbie opatrunkowej słyszy jęki. Ktoś mówi, że milicja wyciąga rannych z karetek. Lekarz każe rozciąć spodnie, krzyczy: "Do szpitala z nim!". Pamięta, że jak go nieśli na noszach, przypomniało mu się, że ma przy sobie wypłatę. Na pół przytomny wyciąga z kieszeni zwitek banknotów i prosi, by oddać bratu. W karetce znów traci przytomność.

Kula

16 grudnia wieczorem strażnicy zaprowadzili Ludwiczaka do sali, gdzie był telewizor. Zaczął się "Dziennik Telewizyjny". Gdy spiker w mundurze czyta wiadomość, że w "Wujku" zginęli górnicy, Ludwiczak płacze (z internowania wyjdzie na dzień przed Wigilią 1982 r., jako jeden z ostatnich internowanych).

Brat (wyszedł cało ze strajku) długo szuka Piotra. Że został ranny, dowiaduje się od górników, którzy oddają mu Piotrową wypłatę.

W domu dowiedzą się za dwa dni, gdy dostaną telegram. Długo nie mogą przyjechać na Śląsk, do szpitala, władze nie chcą wydać przepustek. Zresztą w szpitalu jest zakaz odwiedzin.

Lekarz pokazuje mu wyjętą z ciała kulę. Przeszyła prawe udo, w lewym roztrzaskała kość. Lewą nogę będzie mieć odtąd krótszą, nigdy nie wróci do pełnej sprawności.

Chce zabrać kulę na pamiątkę. Ale w szpitalu wszyscy o kuli milczą, jakby bali się mówić.

Sny

Czemu strajkował? Kto go namówił? Czym rzucał w milicjantów? Czy widział siekiery i dzidy, które górnicy mieli naszykować na milicję i wojsko? Przesłuchujący był w wojskowym mundurze. Przyszedł kilka dni po tragedii. Piotr odparł, że nikt go nie namawiał, siekier nie widział, nikogo nie zna. Dali mu spokój.

Ze szpitala wyszedł po dwóch miesiącach. Był do połowy w gipsie. Większość mu współczuła. Ale byli tacy, co mówili: "Po co się tam pchał?". Musiał mieć drugą operację. Po niej pojechał do klasztoru Urszulanek w Pniewach. Żeby wydobrzeć i żeby go nie nachodzili. O tym, gdzie jest, wiedziała rodzina i kilka osób z Solidarności. - Chcieli mnie ukryć - mówi.

Będzie jeszcze trwać stan wojenny, jak pójdzie o kulach pieszo z pielgrzymką z Poznania do Częstochowy. - Żeby podziękować za ocalenie życia i prosić o zdrowie - mówi.

Do zdrowia będzie dochodził kilka lat. Ożeni się, urodzą mu się córki. Niby normalne życie.

A jednak bał się aż do 1989 r. Śniły mu się czołgi i strzały, i że zomowcy zaraz do niego dobiegną. - Żyłem w strachu, że tamto może wrócić - opowiada. - Wtedy nikt nie myślał, że komuna tak szybko upadnie.

Odżył po czwartym czerwca. Znowu zapisał się do Solidarności.

Prawo

Myślał, że teraz nastanie sprawiedliwość. A tu trzeba było kilku procesów, żeby zomowcy z plutonu specjalnego zostali skazani. Pamięta pierwszy proces. On był bardziej zastraszony niż oni. - Siedzieli pewni siebie i szydzili z nas - opowiada.

Gdy po wielu latach szli do więzienia, nie czuł satysfakcji. Ani nienawiści. Tylko obrzydzenie, za te ich szyderstwa. Żałuje, że nigdy nie osądzono tych, którzy kazali strzelać. Nie wierzy, że tego doczeka. - W Polsce nie ma prawa - mówi. Nalega, by to zapisać.

Żadnego zadośćuczynienia czy odszkodowania nie dostał. Przeciwnie: latami musiał walczyć o stałą rentę. Tyle że Wałęsa, już prezydent, dołożył mu kilkaset złotych i dał Krzyż Kawalerski.

Duma

Piotr Babrakowski mówi, że nigdy nie żałował, iż przyłączył się do strajku. - Jestem dumny, bo dałem cząstkę siebie, żeby była wolność - wie, że brzmi to strasznie górnolotnie. Ale cóż, tak myśli. Choć duma bywa gorzka. Nieraz słyszał, że za komuny było lepiej. Że bezrobocie i bieda, to przez takich jak on.

Gdy był ostatnio w Katowicach, na kolejnej rocznicy, czuł się jak intruz. Koledzy, którzy też zostali wtedy ranni, również się tak czuli. - Najważniejsi byli oficjele, a my siedzieliśmy cicho z tyłu. Jakbyśmy byli najmniej ważni.?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2011