Grudniowe salwy

17 grudnia 1970 roku wczesnym rankiem babcia zbudziła moją mamę, najstarszą z rodzeństwa. „Strzelają, trzeba kupić chleba” – powiedziała.

07.12.2020

Czyta się kilka minut

Ulicą Świętojańską przechodzi pochód ze zwłokami Zbigniewa Godlewskiego, który zginął  w okolicy przystanku SKM Gdynia Stocznia, 17 grudnia 1970 r. / EDMUND PEPLIŃSKI / PAP
Ulicą Świętojańską przechodzi pochód ze zwłokami Zbigniewa Godlewskiego, który zginął w okolicy przystanku SKM Gdynia Stocznia, 17 grudnia 1970 r. / EDMUND PEPLIŃSKI / PAP

Pół wieku temu przystanek Szybkiej Kolei Miejskiej Gdynia Stocznia był pułapką.

Torowisko w tym miejscu rozlewa się szeroko. Aby wydostać się z peronu, trzeba wejść schodami na długi pomost wznoszący się nad trakcją. Z pomostu zejście możliwe jest tylko na jego krańcach: z jednej strony schodami na ulicę, która w 1970 r. nosiła nazwę Czerwonych Kosynierów (dziś Morska), a z drugiej na przedwojenny wiadukt drogowy, którym ulica Marchlewskiego (dziś Janka Wiśniewskiego) – przechodząca potem w ulicę Czechosłowacką (dziś al. Solidarności) – prowadziły ku odległej o 500 metrów bramie Stoczni im. Komuny Paryskiej. Codziennie rano szły tędy tysiące ludzi, dowożonych kolejkami SKM. Poranną zmianę zaczynali o szóstej.

Także peron był zwykle zatłoczony: przystanek był wówczas miejscem, gdzie wysiąść musiał każdy – właśnie tu zmieniało się wówczas napięcie prądu zasilającego kolejki i pasażerowie pragnący podróżować dalej musieli się przesiadać.

Tak więc w zwykły dzień roboczy od strony Wejherowa i od strony Gdyni Głównej na peron z obu stron wjeżdżały co kilka minut zatłoczone składy SKM, z których wysiadali wszyscy pasażerowie. Większość wchodziła po schodach na kładkę, by skierować się ku stoczni. Pozostali przechodzili na drugą stronę peronu, oczekując na dalszą podróż.


CZYTAJ TAKŻE

NIEOBECNOŚĆ: Do 18 grudnia 1970 r. w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie i Elblągu zginęło łącznie co najmniej 45 robotników, studentów, uczniów. Każdy z zabitych pozostawił jakichś bliskich: rodziców, dzieci, ukochanych. To opowieść o nich >>>


Jednak 17 grudnia 1970 r., między piątą a szóstą rano, było inaczej. Liczba ludzi na peronie i pomoście nieustannie rosła, gdyż kierujący się ku swemu zakładowi stoczniowcy za wiaduktem napotykali kordon żołnierzy i wozów bojowych. Było jeszcze całkiem ciemno, więc z ­peronu wojskowa blokada nie była dokładnie widoczna.

A wojska nie brakowało: kordon wokół stoczni utworzył tego ranka 32. Pułk Zmechanizowany, przerzucony tu z Kołobrzegu. Łącznie kilkadziesiąt czołgów i wozów pancernych oraz kilkuset żołnierzy z ostrą amunicją. Tłoczący się ludzie nie mieli możliwości się wycofać, zbliżali się więc coraz bardziej ku kordonowi i czołgom. Wojsko wzywało do zatrzymania się. Wkrótce padły strzały – i padły pierwsze ofiary w Gdyni.

Fasada i kulisy

Skąd w ogóle wojsko przed stocznią? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy cofnąć się o kilkanaście dni.

Scentralizowana i zideologizowana gospodarka PRL przechodziła w końcu lat 60. kolejny kryzys. Dwa lata nieurodzajów doprowadziły do spadku produkcji żywności. W normalnych warunkach mechanizmy rynkowe pozwoliłyby zrównoważyć tę różnicę. Jednak w centralnie planowanej gospodarce PRL wszystkie decyzje skupiały się w Warszawie, na biurku Władysława Gomułki, pierwszego sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Władający autorytarnie krajem Gomułka dopiero co osiągnął, jak pisze historyk Jerzy Eisler, wielki dyplomatyczny sukces: oto po trudnych negocjacjach 7 grudnia 1970 r. podpisano w Warszawie układ między PRL a Republiką Federalną Niemiec. Zachodnioniemiecki kanclerz Willy Brandt uznawał swym podpisem powojenne granice Polski. W tej sytuacji Gomułka czuł się wystarczająco pewnie, by wprowadzić w życie drastyczną podwyżkę cen żywności.

Dziś wydaje się absurdem, że władze państwa zajmują się wysokością cen w sklepach. W PRL tak to jednak działało. A konkretniej, tak miało działać w teorii. Bo mimo tysięcy referatów, raportów i wniosków uchwalanych na kolejnych posiedzeniach partyjnych, uparcie działać nie chciało. Polacy żartowali, że w normalnej gospodarce zbiera się plony, a w gospodarce socjalistycznej zbiera się plenum (obrady władz partyjnych).

Tymczasem w ściśle cenzurowanym i niemal całkowicie upaństwowionym dyskursie publicznym malowano obraz krainy mlekiem i miodem płynącej. Ledwie w ostatni piątek przed ogłoszeniem podwyżki gdański „Dziennik Bałtycki” prezentował statystyczne dowody na to, że „mimo wielu – czasem poważnych – trudności występuje wyraźna tendencja ciągłej poprawy warunków życiowych”. Wśród tych dowodów przytoczono np. spadek „wskaźnika zagęszczenia izb mieszkalnych” z 1,38 do 1,34 osoby na pomieszczenie.

Taka propaganda coraz bardziej odbiegała od realiów. Własne mieszkanie było trudne do zdobycia, wymagało zapisania się do spółdzielni mieszkaniowej i oczekiwania na przydział, oparty na niejasnych zasadach. Zakupy żywności wymagały stania w kolejkach.

Obniżka, czyli podwyżka

Ogłoszenie podwyżki pojawiło się w sobotnich wydaniach gazet – po to, aby ludzie nie mogli od razu wykupić towaru po starych jeszcze cenach.

W „Dzienniku Bałtyckim” datowanym na 13-14 grudnia zamieszczono je na pierwszej stronie. Oczywiście w tekście nie mówiono o „podwyżce”, lecz o „zmianie cen detalicznych niektórych artykułów spożywczych i przemysłowych”. I tak czytelnicy mogli dowiedzieć się, że od poniedziałku zapłacą o 19,2 proc. mniej za radia przenośne i samochodowe, o 10,3 proc. mniej za maszyny do szycia, o 21 proc. mniej za magnetofony.

Kontynuowany na drugiej stronie, komunikat głosił jeszcze więcej pozytywnych wieści: oto o 22 proc. potanieć miało obuwie („niektóre rodzaje kozaczków ze skaju”), a rajstopy elastyczne o 30 proc. Nie zapomniano o panach: o 38 proc. spadała cena żyletek Polsilver. Listę zamyka papa asfaltowa (minus 26,6 proc.). Razem obniżka cen objąć miała 40 grup towarów.

Potem nastąpiły wieści mniej przyjemne. Oto na dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem władza podnosiła ceny mięsa średnio o 17,6 proc., ryb o 11,7 proc., dżemów o 36,8 proc., mąki o 16 proc., pieczywa o 12 proc., makaronu o 15,3 proc. Lista wymienionych artykułów spożywczych liczy 14 pozycji, niektóre rozbito na podrodzaje.

U progu zimy podnoszono też ceny drewna, węgla i koksu. A także ceny jakościowych tekstyliów i skórzanego obuwia („niektórych rodzajów”, jak pocieszano). Liczącą 46 pozycji listę grup drożejących towarów zamyka pasta do zębów Nivea i zasypka dla dzieci (wzrost o 15,7 proc.).


Czytaj także: Jerzy Eisler: Co wypada pamiętać?


Komunikat opatrzono komentarzami. Deklarowano więc zasiłki dla najbiedniejszych i umorzenie spłat ostatnich rat w przypadku przedmiotów nabytych, jak byśmy to dziś nazwali, na kredyt. Deklarowano: „Kwota podwyżek cen tylko w nieznacznym stopniu przewyższa sumę obniżek cen i korzyści ludności [rozstrzelenie oryginalne – red.] z tytułu dodatków do zasiłków rodzinnych”.

Słowem: obywatele nie mieli się czego obawiać. Ani oburzać, bo, jak głosił komunikat: „Przewidywana zmiana struktury konsumpcji już w końcu roku 1971 spowodować powinna pełne zbilansowanie strat i korzyści ludności związanych z obecną zmianą cen detalicznych”.

„Mazurek” i „Międzynarodówka”

Obywatele jednak nie uwierzyli w to zbilansowanie strat. Potrafili natomiast oszacować, co będzie dla nich oznaczała „zmiana struktury konsumpcji”.

Pierwsze strajki, protesty i pochody robotników – do których dołączali przechodnie, uczniowie i studenci – kierujące się pod siedziby PZPR zaczęły się w poniedziałek 14 grudnia. Przebieg wydarzeń jest znany – na podstawie oficjalnej dokumentacji i relacji uczestników zrekonstruowali go historycy. Do największych protestów doszło w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie i Elblągu. Mniejsze odbyły się także w innych miastach.

Dziś można dostrzec tendencję do postrzegania niekiedy tych wydarzeń jako kolejnego zrywu „Polaków przeciw komunistom”. Jednak w opisach historyków i relacjach zwraca uwagę fakt, że jakaś, może nawet znaczna część protestujących zwracała się raczej przeciwko „wypaczeniom” systemu, w który wielu mimo wszystko wciąż wierzyło. Wśród pieśni śpiewanych przez protestujących był oczywiście „Mazurek Dąbrowskiego” oraz „Boże, coś Polskę”. Ale równie chętnie śpiewano pieśni robotnicze, zwłaszcza „Międzynarodówkę” (dziś chyba doszczętnie skompromitowane, za sprawą ich instrumentalizowania przez władze PRL).

Nie powinno to dziwić. W 1970 r. wielu Polaków pamiętało, że II Rzeczypospolita dla licznych obywateli nie była dobrym miejscem do życia. Pamiętano chroniczne bezrobocie i niedożywienie przechodzące w głód. Pamiętano arogancję sanacyjnej władzy i odmawianie krytykom prawa bytu. Jak wspominał dziesięć lat po Grudniu ’70 przedwojenny działacz PPS, który uczestniczył w grudniowych protestach: „Przed wojną takich biedaków jak ja (…) wyzywano i odsądzano od czci i wiary jako tzw. »żydokomunę«”.

Mój dziadek opowiadał o przedwojennych latach w Gdyni nie z perspektywy kuracjusza czy mieszkańca modernistycznych kamienic w centrum miasta, lecz osieroconego wcześnie przez ojca chłopca z robotniczej dzielnicy, zmuszonego od najmłodszych lat do ciężkiej pracy. Choć więc dziadek komunizmu chronicznie nienawidził, przyznawał niejednokrotnie, że „za sanacji” o wieczorowym technikum i wieczorowych studiach inżynierskich nie mógłby marzyć.

Dlatego nie powinien dziwić fakt, że wielu Polaków nadal wierzyło w system deklarujący oddanie władzy w ręce robotników i chłopów – uznając niesprawiedliwość i arogancję władz PRL za „wypaczenia” wciąż możliwe do usunięcia.

Gniew na ulicach

W grudniu 1970 r. władze PRL nie okazały litości. Protesty tłumiono brutalnie. Do zbuntowanych miast kierowano znaczne siły milicji i wojska, niekiedy z odległych garnizonów. „Bito na oślep, kogo popadnie – wspominał uczestnik protestu. – Zobaczyłem przed sobą wściekłe oczy (…) funkcjonariusza zasłonięte maską z pleksy, miał w ustach pianę”.

Brutalność milicji, użycie pałek, petard i gazu wobec protestujących w Gdańsku podsyciły gniew. Na ulice wychodziło coraz więcej ludzi. Jak wspominał inny protestujący: „Znalazłem »rasową« kostkę bruku (…) i rzuciłem – nie wiem, z jakim skutkiem, ale rzuciłem i chciałem trafić człowieka”.

Gniew protestujących kierował się głównie przeciw partii rządzącej. Już 14 grudnia w Gdańsku usiłowano podpalić gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR.

Nazajutrz w mieście ogłoszono strajk powszechny, a na ulicach doszło do eskalacji. Protestujący żądali uwolnienia aresztowanych. Jednocześnie dochodziło do rozbijania i rabunku sklepów. Dziś wiemy, że mogło to być inspirowane przez prowokatorów ze Służby Bezpieczeństwa (ich obecność jest pewna, ale wyznaczone im zadania pozostają niejasne).

Część rabujących rzucała się na alkohol, pijąc go na miejscu lub wynosząc, okradziono też sklep jubilerski i futrzarski. Inne światło na te wydarzenia rzuca cytat z jednej z relacji: „Widzę starszą kobietę wynoszącą z rozbitego sklepu siatki z cukrem, mąką i innymi artykułami”. Grudniowe rabunki, z racji na propagandę władz i jej zdolność do fałszowania dokumentacji, pozostaną zapewne najtrudniejszym do oceny aspektem tych wydarzeń.

Pierwsze ofiary

15 grudnia w Gdańsku spodziewano się już ataków milicji. Mirosław Piepka wspominał, że stoczniowcy przyszli do centrum miasta „w kaskach, roboczych ubraniach (…), każdy trzymał w ręku kawałek rury, łomu, pręta. Zdarzały się też kilofy i młoty. Maszerowali prosto pod gmach partii”.

Tego dnia protestującym udało się podpalić Komitet Wojewódzki. Ludzie nie dopuszczali do budynku straży pożarnej, jeden z jej wozów spalono. Broniący budynku milicjanci poddali się tłumowi i zostali odprowadzeni w eskorcie stoczniowców.

Na ulicach padły też ofiary śmiertelne. Jeden z milicjantów (funkcjonariusz ZOMO, Zmotoryzowanych Odwodów MO; dziś mówi się na takie oddziały policji: formacje zwarte) zastrzelił młodego stoczniowca Józefa Widerlika – po czym został zabity przez tłum. Historyk Robert Chrzanowski, badający losy wszystkich ofiar Grudnia, pisze, że zomowiec ten dwa lata wcześniej został napadnięty, ciężko pobity i okradziony m.in. z broni służbowej. Mogło to mieć wpływ na jego zachowanie. Broni użyli jednak także inni milicjanci.

Na ulice skierowano też pierwsze oddziały wojska, z zadaniem odblokowania płonącego budynku KW PZPR, ale przyniosło to jedynie natężenie chaosu i przemocy. Tego dnia w Gdańsku zginęło ­łącznie sześć osób, w tym co najmniej jedna rozjechana przez wojskowy transporter opancerzony.

Kierowanie do tłumienia demonstracji wojska z ciężkim sprzętem było proszeniem się o tragedię. Trzeba pamiętać, że wśród protestujących większość miała za sobą obowiązkową służbę wojskową. Umieli posługiwać się bronią ręczną, niejeden umiał jeździć transporterem i czołgiem. Albo strzelać z zainstalowanego na nich uzbrojenia. Stąd wydawane żołnierzom surowe rozkazy niedopuszczania do utraty broni i sprzętu – powtórzone i zaostrzone jeszcze po tym, jak w Gdańsku demonstranci opanowali przejściowo transporter TOPAS.

Po „tamtej stronie”

Tymczasem wychodzący na bieżąco „Dziennik Bałtycki” tylko zdawkowo wspominał o „emocjonalnych wystąpieniach” oraz o „awanturach i burdach” w mieście. Wspomnienia rodzinne przejmująco dowodzą, jak trudno było o informację.

Moja mama, studiująca wówczas na Politechnice Gdańskiej, jeszcze w środę 16 grudnia była na zajęciach, które odwołano dopiero w południe. Ponieważ zawieszono kolejki SKM, mama z narzeczonym (moim ojcem) musiała iść pieszo do odległej o 6 km Oliwy, skąd autobusami można było wrócić do Gdyni. Ojciec pojechał dalej, kursującą od stacji Gdynia Stocznia kolejką, do rodzinnego domu w Rumi.

Choć wiedziano o trwających w mieście protestach – i widziano na ulicach milicję oraz wojsko – to informacja o skali wydarzeń była dla większości mieszkańców niedostępna. Telefonów nie było wówczas w każdym mieszkaniu, zresztą władze je powyłączały.

Dlatego ogromna większość mieszkańców nie miała pojęcia o tym, co się dzieje, ani o chaosie decyzyjnym, jaki panował po „tamtej stronie”. Dla zwykłych ludzi władze PRL prezentowały jeden centralnie sterowany monolit, sprawnie dyrygujący partią, milicją, armią i propagandą.

Tymczasem, jak wynika z badań prof. Eislera, w Trójmieście znajdowali się wtedy (poza miejskimi i wojewódzkimi władzami PZPR): Zenon Kliszko (specjalny wysłannik Gomułki, członek Biura Politycznego PZPR), Stanisław Kociołek (wicepremier), gen. Franciszek Szlachcic (wiceminister spraw wewnętrznych) i inni decydenci. Do tego dochodzili dowódca Marynarki Wojennej admirał Ludwik Janczyszyn, dowódcy stacjonujących w Trójmieście i przerzuconych do Trójmiasta jednostek wojskowych, dowódca Wojsk Obrony Wewnętrznej gen. Grzegorz Korczyński i szef Sztabu Generalnego armii gen. Bolesław Chocha.

Wszyscy oni mogli wydawać decyzje. Mieli też możliwość przekazywania tych decyzji w różne miejsca. I niestety korzystali z tych możliwości.

Do tego dochodziła – niemożliwa dziś do szczegółowego odtworzenia – rozgrywka w najwyższych władzach państwa, obliczona na obalenie Władysława Gomułki.

Kontrrewolucję należy zlikwidować!

Ten ostatni, wyniesiony do władzy w 1956 r. na fali autentycznego entuzjazmu społeczeństwa, łapiącego oddech po czasach stalinizmu, w roku 1970 nabrał już – wraz z większością swego otoczenia – absolutnego przekonania, że jego władza jest najlepszym, co spotkać mogło Polskę.

W ostatnich latach rządów Gomułka stawał się coraz bardziej apodyktyczny, coraz ostrzej reagował na jakikolwiek sprzeciw. Coraz bardziej odrywał się też od realiów. Była to jedna z przyczyn podjętych jeszcze przed Grudniem ’70 intryg wewnątrz PZPR, mających odsunąć go od władzy. Jednocześnie cechy te sprawiły, że protesty robotnicze Gomułka z miejsca uznał za „kontrrewolucję”, którą należy zlikwidować. Taką postawę wykazywali też wierni mu jeszcze członkowie władz.

Gdy więc 16 grudnia wieczorem wicepremier Kociołek, niegdyś I sekretarz PZPR w województwie gdańskim, wzywał stoczniowców do powrotu do pracy, oddziały 32. Pułku Zmechanizowanego kierowano już do utworzenia kordonu wokół stoczni. Żołnierzom tłumaczono, jak wynika z szeregu relacji, że w Gdańsku i Gdyni „autochtoni” i „mniejszość niemiecka” podburzają ludność, celem oderwania Wybrzeża od Polski. „Ci ludzie żądają uznania mniejszości narodowej niemieckiej w Gdańsku (…), chodzą z transparentami domagającymi się Gdańska jako wolnego miasta. (...) tłum ludzi wyreżyserowany politycznie, inspirowany tłum” – wspominał słowa swych dowódców jeden z żołnierzy.

Wygląda na to, że oskarżanie mieszkańców Gdańska o proniemieckie sympatie – celem wzbudzenia do nich niechęci – ma w Polsce długie i ponure tradycje.

Ludzie pobici

Efekt jest znany. W czwartek 17 grudnia, wczesnym rankiem, napierający tłum został ostrzelany przez żołnierzy. Jedną z ofiar – 18-letniego Zbigniewa Godlewskiego – poniesiono na wyjętych z baraku drzwiach przed budynek Miejskiej Rady Narodowej. Tam demonstrantów atakowali milicjanci, zabijając kilka kolejnych osób.

W przedwojennym, modernistycznym budynku Miejskiej Rady (obecnym Urzędzie Miejskim w Gdyni) milicja i ZOMO urządziły katownię. Bestialsko bito tu protestujących i ludzi przypadkowo złapanych. W pościgu za demonstrantami zomowcy próbowali nawet wedrzeć się do szpitala w Gdyni, aby aresztować rannych.

Tego dnia do walk doszło także w Szczecinie, gdzie wojsko i milicja zabiły kilkanaście osób, oraz w Elblągu. Do pomniejszych wystąpień doszło w wielu innych miastach.

Agresja „stróżów prawa” kierowała się głównie przeciw ludziom młodym. Charakterystyczną cechą były „ścieżki zdrowia” – zmuszanie zatrzymanych do przebiegania między szpalerami bijących ich pałkami i kopiących milicjantów – oraz obcinanie nożem długich włosów, uznawanych (w myśl kampanii propagandowych) za objaw kapitalistycznego zepsucia.

Jeden z aresztowanych wspominał: „Do celi wrzucono jakąś postać. Był to młody człowiek w wieku około 20-paru lat straszliwie pobity. Z uszkodzonego łuku brwiowego płynęła krew, na głowie sterczały kępki powyrywanych i skrwawionych włosów (...) został wyciągnięty przez milicjantów z tłumu, skopany, pobity pałką (...), ciągnięto go do wozu za włosy i w końcu oszołomiono gazem z dmuchawki”. Skatowanego młodzieńca wkrótce zabrano na przesłuchanie przez prokuratora, gdzie dowiedział się, że wedle protokołu zatrzymania to on pobił, skopał i znieważył milicjanta.

Inny zatrzymany w Gdańsku chłopak wspominał po latach, że po „ścieżce zdrowia” trafił z czterema milicjantami do pokoju przesłuchań, gdzie „uprzejmy funkcjonariusz po spisaniu danych i daniu »po pysku« (...) zgasił na moim ramieniu papierosa, potem ten drugi i jeszcze jeden z tych, którzy mnie prowadzali”. Chłopak zapamiętał, że czwarty milicjant tego nie uczynił. „Widocznie był niepalący” – wspominał.

Ręka spod plandeki

W miastach Wybrzeża o tym wszystkim jeszcze nie wiedziano.

17 grudnia wczesnym rankiem babcia zbudziła moją mamę, najstarszą z rodzeństwa. „Strzelają, trzeba kupić chleba” – mówiła. Ulica Śląska w Gdyni, gdzie mieszkali, to najkrótsza droga z Gdyni Stoczni do szpitala w Gdyni-Redłowie. Stojąc w kolejce po chleb, mama widziała mijające ją liczne samochody, osobowe, nyski i ciężarówki jadące pospiesznie w stronę Redłowa. Spod plandeki jednej z półciężarówek wystawała bezwładna ludzka ręka.

Wówczas zrozumiała, że to wożone są ofiary słyszanych rano strzałów. Poszukiwania żywności trzeba było przerwać, w sklepach albo nic nie było, albo dotarcie do nich było zbyt niebezpieczne.

Nad miastem krążyły śmigłowce, z których zrzucano ładunki gazu łzawiącego. Niektórzy wspominają, że ze śmigłowców strzelano do demonstrantów. Ojciec tego dnia próbował dostać się do Politechniki, jednak gdy około ósmej rano dotarł na dworzec SKM w Rumi, dowiedział się, że pociągi nie kursują, a wśród zgromadzonych słyszano już o ofiarach przy stoczni. Wrócił więc do domu.

Mama z babcią i rodzeństwem zdołali zamknąć się w mieszkaniu, gdy milicjanci i zomowcy, po krwawym rozpędzeniu demonstracji w centrum Gdyni, zaczęli ścigać uciekających i atakować hotele robotnicze przy ul. Śląskiej, strzelając z pistoletów w stronę okien. – W mieszkaniu gazu było tyle, że oczy szczypały – wspominają dziś mama i ciocia. Drżeli o los dziadka, który długo nie wracał z pracy w Redłowie, gdyż szedł na piechotę, po drodze kryjąc się przed śmigłowcami, z których zrzucano gaz.

Grozę tego dnia potęgował całkowity brak informacji, brak łączności z bliskimi i docierające powoli wieści o ofiarach. Zginął m.in. jeden z uczniów Technikum Chłodniczego, w którym dziadek dorabiał jako nauczyciel.

Już nie śpiewali

Dla społeczeństwa Trójmiasta apel Kociołka o powrót do pracy i dokonana nazajutrz masakra robotników, odpowiadających na ten apel, sprawiały wrażenie planowego działania, obliczonego na sterroryzowanie ludności. Nie wiedziano nic o wysiłkach niektórych decydentów, by wobec ogłoszenia apelu i zablokowania stoczni przynajmniej wstrzymać ruch pociągów. Ludzie uznali, że władza celowo ściągnęła pod gdyńską stocznię robotników, aby ich zmasakrować. Do najsławniejszej z grudniowych pieśni trafił więc wers „Krwawy Kociołek to kat Trójmiasta” – choć po latach nie udowodniono mu winy za masakrę.

Władze PRL, pragnące tuszować własne zbrodnie i niekompetencję, deklarowały nowe otwarcie wraz z zastąpieniem skompromitowanego Gomułki przez Edwarda Gierka. Jednocześnie rodziny ofiar zastraszano. Pogrzeby organizowano nocami. Cmentarze były obstawione przez milicję i SB. „Prokurator przed pogrzebem rozkazał nam cicho się zachowywać i nie płakać” – wspominała siostra jednego z poległych. Ta przepojona grozą tajemnica sprawiała, że w społeczeństwie istniało przekonanie, że ofiary śmiertelne Grudnia ’70 szły w setki, może tysiące.

Krążyły najróżniejsze plotki. Jedna z najpopularniejszych głosiła, że do robotników strzelało nie wojsko, lecz milicjanci przebrani za żołnierzy. Wynikało to zapewne z faktu, że do wojska szedł wtedy, chciał czy nie chciał, niemal każdy młody mężczyzna, a do milicji i ZOMO jedynie chętni.

W każdym razie grudniowy mord zapisał się trwale w pamięci mieszkańców Trójmiasta. Dziesięć lat później robotnicy – bogatsi o doświadczenia Grudnia i masakry – nie wychodzili już protestować pod siedzibami partii, lecz strajkowali w swoich zakładach.

I nie śpiewali już „Międzynarodówki”. ©

Polecamy: dodatek historyczny na 40-lecie Grudnia'70

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2020