Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pierwszy powołałby się na swą znaną sympatię do tego, co młode i naiwne, wbrew powikłaniom własnej egzystencji. Drugi na fakt, że był zawsze obrońcą kultury przed tymi, którzy swoje pokątne sympatie do barbarzyństwa stroją w szaty politycznej słuszności. I - jak to bywa między przyjaciółmi - nie chcieliby, by wygrywać ich przeciwko sobie, wyciągając na światło dzienne i tak widoczne gołym okiem różnice.
Niefortunne spotkanie
Ale podobne rozważania mogą przebiegać jedynie w trybie przypuszczającym. W 1968 roku Tomasz Mann i Hermann Hesse już nie żyli - pierwszy zmarł w roku 1955, drugi - siedem lat później. Zostały tylko - i aż - książki. Wielka tradycja literacka, jaką w znaczącym stopniu współtworzyli, tradycja naj-
istotniejszych pytań i artystycznych poszukiwań, przestała istnieć, tak jak nie istniała Europa, której czuli się obywatelami i którą w gruncie rzeczy wyobrażali sobie na sposób utopijny - nie jako projekt polityczny, ale miejsce spotkania wielkich, wolnych duchów. Nowoczesność poszła z dymem unoszącym się z krematoryjnych kominów, do głosu dochodziło pokolenie otwarcie wyrażające niechęć do wielkich narracji, trwała zimna wojna.
Korespondencja Hermanna Hessego i Tomasza Manna jest spotkaniem na szczycie. Książka jest oczywiście także ważnym źródłem biograficznym, bez którego trudno wyobrazić sobie głębszą rozmowę o każdym z tych pisarzy. Jednak patrząc z kilkudziesięcioletniego dystansu, łatwo przeoczyć inne znaczenie tego dialogu dwu postaci zasadniczych i jednocześnie głęboko przeciwstawnych, nie zauważyć niemal cudownej natury spotkania dwu wielkich pisarzy niemieckich, do którego byli predestynowani przez własną rangę i zmienne koleje własnego życia.
A do ich spotkania - nie w sensie fizycznym, ale duchowym - mogło w ogóle nie dojść. Pierwszy kontakt osobisty, zaaranżowany w 1904 roku przez wydawcę obu młodych pisarzy, Samuela Fischera, zaowocował nie tyle bliskością, co poczuciem zakłopotania. Mann stawił się w nienagannym stroju, uzbrojony w świeżo zdobytą pozę światowca. Hesse - w codziennym ubraniu i schodzonych butach. Trzy lata później Mann z niesmakiem mówił o wydawanym przez Hessego piśmie "März", zarzucając mu prostactwo. Po kolejnych trzech latach nadchodzą pierwsze grzecznościowe, oficjalne listy. Dotyczą "Królewskiej Wysokości", drugiej po "Buddenbroo-kach" i - co tu kryć - bardzo nieudanej powieści Manna. Na umiarkowanie pochlebną recenzję Hessego (bardzo pochlebną, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że krytyka dosłownie zmiażdżyła tę książkę) Mann reaguje obronnie. Nic dziwnego: ocena Hessego, sprowadzająca się do stwierdzenia, że autorowi powiodła się rzecz niewiarygodna - stłumienie własnego, autentycznego głosu - trafiała w sedno rzeczy, z czego z pewnością musiał zdawać sobie sprawę autor powieści.
Przez kilka kolejnych lat - milczenie. W 1912 Hesse opuszcza Niemcy i osiedla się w Szwajcarii, by z chwilą wybuchu I wojny zdystansować się wobec niemieckiej polityki - najpierw umiarkowanie, potem coraz bardziej radykalnie. Zupełnie inaczej Mann, którego własny kryzys duchowy i artystyczny (jego oznaką była wspomniana już "Królewska Wysokość"), konflikt z bratem Henrykiem oraz estetyzujące spojrzenie na wojnę - z ducha Nietzschego - prowadzą wprost w objęcia narodu. Rezultatem są eseje takie jak "Mowa na rzecz Niemiec" czy uciekający się do kostiumu historycznego "Fryderyk i Wielka Koalicja" (powstały najwyraźniej zamiast nigdy nienapisanej powieści o Fryderyku Wielkim), stanowiące przygrywkę do obszernych - i do dziś nieprzetłumaczonych na polski - "Rozważań człowieka apolitycznego". Przemyślenia Manna z tego okresu - np. takie, że prawo Niemiec jest prawem potężniejszego mocarstwa - trudno dziś tłumaczyć czymś innym niż nacjonalistycznym zaczadzeniem, ale na korzyść pisarza należy zaliczyć fakt, że odcinając się od nich w późniejszym okresie, nigdy nie starał się ukrywać prawdy o własnej ideowej biografii.
Uwaga, Europo!
Z pierwszej wojny i Hesse, i Mann wychodzą poharatani. Hesse - choć historia przyznaje rację jego politycznym poglądom - wychodzi z niej z piętnem zdrajcy ojczyzny (jakby jego ofiarna działalność na rzecz niemieckich jeńców zupełnie się nie liczyła). Już wcześniej rzuca się w wir psychoanalizy, pisze terapeutycznego "Demiana". Mann jest ideowym bankrutem - pisane wielkim nakładem duchowych sił "Rozważania" okazują się, w chwili publikacji, dziełem kompletnie nieaktualnym, a niepozbawiony wewnętrznych przeszkód proces "demokratyzacji" autora "Buddenbrooków" dopiero się rozpoczyna.
Mann - wbrew tytułowi swego eseju - do końca życia pozostanie człowiekiem politycznym, nie zawsze w najbardziej szczęśliwy sposób i nie bez związku ze - skądinąd słusznym - przekonaniem o własnej wyjątkowej roli w życiu narodu. Hesse będzie człowiekiem prawdziwie apolitycznym w najbardziej szlachetnym znaczeniu tego terminu: żywiącym przekonanie, że jedynym skutecznym sposobem oddziaływania artysty jest jego sztuka. Poglądem tym - będącym rezultatem świadomego samoograniczenia, a nie oportunizmu - należy tłumaczyć fakt, że w hitlerowskich Niemczech, choć z coraz większymi ograniczeniami i właściwie wbrew woli pisarza, jednak wydawano jego książki. Temu poglądowi sprzeniewierzył się bodaj tylko raz - dając się namówić Mannowi do przyjęcia członkostwa w Pruskiej Akademii Literatury, z którego po kilku latach zrezygnował, słusznie przeczuwając, że artyści wkrótce staną się kwiatkiem do hitlerowskiego kożucha. Niczego nie cenił wyżej niż własnej niezależności i może właśnie stąd brała się jego zadziwiająca - jak na człowieka apolitycznego - polityczna dalekowzroczność.
Mann, który tak samo jak Hesse nie skończył szkoły i całe życie był opętany myślą o nadrobieniu zaległości, w tej przyjaźni - choć starszy o dwa lata - występuje jakby w roli ucznia. To, że nazizm rozwija się jak rak, prowadząc do wielkiej ogólnoświatowej katastrofy, jest dla Hessego już z góry oczywiste, Mann nie bez trudności dopiero stopniowo to odkrywa. Autor "Czarodziejskiej góry" zazdrości Hessemu jego światopoglądowej solidności, opanowania, spokoju. W praktyce przekłada się to na półżartem wyrażaną zazdrość o życiową, materialną postać jego egzystencji: dlaczego nikt nie wybuduje mu - tak jak Bodmer Hessemu - jakiegoś domu w Szwajcarii, nie powie o nim "mamy go, jest nasz"?
Odpowiedź tkwi prawdopodobnie w naturze samego Tomasza Manna. Autor "Wybrańca" nie wytrzymałby z pewnością skromnych warunków materialnych, w których Hesse, coraz bardziej skazany na pomoc przyjaciół, bez skargi przetrwał wojnę. Zamiłowanie Manna do reprezentowania, pokazywania się, podróży po prostu (pomimo narzekań na niewygody i zmęczenie), skazuje go w tej burzliwej epoce na ciągłe zmiany miejsca. Rozpacz z powodu utraty monachijskiego domu zamienia się w końcu w długo celebrowany spektakl wyboru nowego miejsca zamieszkania - Wiedeń, Włochy czy może jednak Szwajcaria?
Ta zmienność i kapryśność jest zewnętrznym wyrazem lęku przed jednoznacznym określeniem własnego miejsca na mapie duchowej, która to cecha stanowi sam rdzeń jego natury. Czy odnajdzie się w obozie emigrantów, czy powinien walczyć o jakąś formę istnienia w opanowanym przez Hitlera kraju? Opowiedzieć się po stronie socjalizmu czy kapitalizmu? Odwiedzić wschodnie czy zachodnie Niemcy? To tylko echa jednego, podstawowego pytania: być artystą czy mieszczaninem? Odpowiedź prawie zawsze będzie uzbrojona w jakieś zastrzeżenie, jednoznaczna - bardzo rzadko.
Mann jest wszak egzystencją problematyczną. Jeszcze w 1935 roku - dwa lata po opuszczeniu Niemiec - przygotowuje esej "Uwaga Europo", który, wbrew alarmującemu tytułowi, jest kulturalną - nazbyt kulturalną - analizą europejskiej sytuacji, a do nabrzmiewającego i coraz bardziej bijącego po oczach zła przykłada teorię buntu mas. Dopiero w 1936, sprowokowany listem Eduarda Korrodiego - który, powołując się na przykład Manna, stwierdził, że nie jest prawdą, jakoby cała współczesna literatura niemiecka przeniosła się na emigrację, i utożsamił literaturę emigracyjną z literaturą pisaną przez pisarzy pochodzenia żydowskiego - Mann opowiedział się jednoznacznie po stronie emigracji, tłumacząc ostateczne zerwanie z Niemcami słowami Augusta von Platena: "Ten, kto zła z całej duszy nienawidzi, / Ojczyznę nawet rzucić będzie musiał, / Gdy tam służalców lud wielbić je zacznie...".
Choć zarówno Hesse, jak i Mann nie znosili, gdy przeciwstawiano ich sobie, a zwłaszcza gdy wygrywano jednego przeciwko drugiemu, doskonale zdawali sobie sprawę z dzielących ich różnic. Dopiero ich podkreślenie, a nie bagatelizowanie, pozwala zobaczyć ich przyjaźń we właściwym świetle. Mann poetycko przeciwstawiał własną egzystencję problematyczną "czystemu kształtowi" życia Hessego. Dzielił ich nie tylko tryb życia i podejście do sfery politycznej; różnili się w oczywisty sposób cechami charakteru. Do zazdrości, z gruntu obcej Hessemu, Mann przyznawał się otwarcie, opisując własne uczucie po lekturze "Gry szklanych paciorków" jako "czasem nawiedzający człowieka żal, że nie jest się samemu na ziemi". O pomocy udzielanej innym Mann lubił mówić głośno, Hesse robił wiele, ale wolał milczeć.
Swoje muzyczne namiętności kierowali w odmiennych kierunkach - podczas gdy Mann, mimo wszelkich zastrzeżeń, pozostał do końca życia wierny młodzieńczemu kultowi Ryszarda Wagnera, Hesse dostrzegał w muzyce Wagnera niewiele więcej niż nacjonalistyczny kicz. Sam słuchał Bacha, Mozarta i Chopina. I choć obydwaj cenili Nietzschego, to za zupełnie odmienne rzeczy: podczas gdy Mann cenił w autorze "Genealogii moralności" przede wszystkim psychologa dekadencji, Hesse chciał widzieć w nim "antypatriotę i krytyka wszelkiego kolektywizmu, dla którego najwyższą instancją było tylko sumienie". Miarą ich niezależności jest fakt, że żadnemu z nich nie przyszłoby do głowy widzieć w Nietzschem duchowego ojca faszyzmu.
Magister ludi i doktor Faustus
Przynajmniej niektóre spośród dzielących ich różnic miały źródło w pochodzeniu: podczas gdy Mann był potomkiem patrycjuszowskiej rodziny z północnych Niemiec, pochodzenie Hessego było znacznie skromniejsze, a jego ojczyzną była południowa kraina - Szwabia. Stąd skłonność Manna do przypisywania Hessemu naiwności i stąd twierdzenie Hessego, że choć Mann sam został później mieszkańcem Południa, nigdy nie zrozumiał jego mieszkańców i miał skłonność do traktowania ich na sposób satyryczno-komediowy, czego wyrazem był portret mieszczańskiego środowiska Monachium w "Doktorze Faustusie".
Zdumiewająca równoległość "Gry szklanych paciorków" i "Doktora Faustusa", muzycznych powieści o kryzysie kultury, przyobleczonych w podobną, humorystyczną szatę fikcyjnej biografii, nie pozostała oczywiście niezauważona przez ich autorów. Mann pisał (w "Jak powstał »Doktor Faustus«"): "moje bardziej zdecydowane, ostrzejsze, gorętsze, bardziej dramatyczne, bliższe w czasie i bezpośrednio uchwycone. Jego - bardziej miękkie, marzycielskie, zawoalowane, romantyczne i rozigrane". Złożył też w swej powieści hołd Szwajcarii, "w której można znaleźć wiele współczucia dla cierpień, wiele zrozumienia". Hesse natomiast oddał całkiem osobisty hołd urodzonemu w Lubece (nad rzeką Trave) Mannowi, portretując go w powieści jako Tomasza von der Trave, poprzednika Józefa Knechta na stanowisku magistra ludi.
"Zarzucano mu - pisał - że jest chłodnym, wręcz zimnym człowiekiem intelektu, zaledwie uprzejmie odnoszącym się do zagadnień artystycznych, a wśród młodych, entuzjastycznych wielbicieli gry szklanych paciorków słyszało się o nim niekiedy raczej ujemne opinie - błędne opinie, gdyż choć nie był entuzjastą i podczas wielkich, publicznych gier usiłował w miarę możności nie tykać doniosłych a podniecających tematów, jego świetnie skonstruowane, formalnie nieprześcignione gry ujawniały przecież znawcom intymną znajomość ukrytych problemów świata ludycznego".
Pytanie o to, który z tych utworów jest lepszy, jest zbyt nęcące, by go nie zadać, ale odpowiedzieć na nie jednoznacznie też nie sposób. Utwór Manna jest artystycznie bardziej ryzykowny, łączący różne i odległe konwencje literackie, źródła, pomysły, nieraz na granicy literackiej hochsztaplerki, dzięki temu - bardziej wciągający. Utwór Hessego - w którym gra wydarzeń została zastąpiona grą idei - bardziej jednorodny, ale jednocześnie nie brakuje mu autentycznego oddechu, swobody, których najdobitniejszym przykładem był pomysł dołączenia do tekstu właściwej powieści dzieł Józefa Knechta. Z punktu widzenia artystycznej zręczności zaspokajają nas obydwa, jako polityczna diagnoza tekst Manna jednak zawodzi - i to zarówno jako komentarz Zeitbloma do bieżących wydarzeń, jak i jako wielka polityczno-moralna metafora.
Zawinił brak wyczulenia Manna na historię. Podczas gdy pozytywny przykład, na który wskazuje Hesse, polega na "przebudzeniu się ku żywemu odczuwaniu historii oraz traktowaniu własnej osoby i działalności jako komórki, współuczestniczącej i współścierającej się w nurcie stawania się i przemian", a wniknięcie w zawiły ciąg historycznych przyczyn i skutków po to, by przeniknąć historię (i, w miarę możliwości, uniknąć powtarzania dawnych błędów), jest pedagogicznym postulatem, Mann proponuje z samej swej istoty ahistoryczny mit o pakcie Diabła z Niemcami, którego fatalizm z góry już podkopuje jego pedagogiczną skuteczność. Chyba że "Doktor Faustus", jak tego chce Hubert Orłowski, nie jest powieścią o pakcie z Diabłem, ale o wyobrażeniach rządzących zbiorową wyobraźnią.
***
Choć kulisy powstawania "Gry szklanych paciorków" i "Doktora Faustusa" będą zapewne dla wielbicieli Hessego i Manna najciekawszą częścią tej książki, na nich jej zawartość się przecież nie kończy. Najbardziej uderzającą cechą jej autorów i bohaterów jest elitaryzm, charakteryzujący dwu prawdziwych arystokratów ducha. U jednego otwarcie wyrażany, przyobleczony w odpowiednią życiową pozę, u drugiego bardziej dyskretny. Przekonanie, że kultura duchowa - "pociecha marzeń, gry i formy" - nie jest dodatkiem do życia ludzi i społeczności, ale samą jego istotą, nie jest nawet otwarcie wyrażane, przyjmuje się je jako oczywiste założenie. To przekonanie przynosi uzasadnioną dumę: "niejednego dokonaliśmy i niejedno z tego pozostanie, na przekór wysiłkom oszczerców".
Hermann Hesse, Tomasz Mann, "Korespondencja", przedmowa Volker Michels, posłowie Anni Carlsson, przełożyła Małgorzata Łukasiewicz, Warszawa 2006, Państwowy Instytut Wydawniczy.