Góra stracona

Sześćdziesiąt lat, które mijają od zdobycia szczytu przez Nowozelandczyka Edmunda Hillary’ego i Szerpę Tenzinga Norgaya, to opowieść o jego degradacji i dewaluacji.

24.05.2013

Czyta się kilka minut

Kolejka na Mount Everest (widoczny po lewej). W majowym szczycie sezonu ustawia się w niej nawet ponad 100 osób dziennie.  / Fot. Christian Kober / JAI / CORBIS
Kolejka na Mount Everest (widoczny po lewej). W majowym szczycie sezonu ustawia się w niej nawet ponad 100 osób dziennie. / Fot. Christian Kober / JAI / CORBIS

Spod najwyższej góry świata docierają ostatnio głównie smutne wieści. Najpierw 27 kwietnia na południowych, nepalskich zboczach Mount Everestu doszło do awantury – kuriozalnej, ale groźnej – między sławami europejskiego alpinizmu a Szerpami, pracującymi dla komercyjnych wypraw. Potem, 15 maja, w wypadku na Icefallu – wielkim lodospadzie, broniącym dostępu do Everestu od południa, zginął Rosjanin Aleksiej Bołotow, jeden z najwybitniejszych himalaistów. Wraz z rodakiem Denisem Urubko próbował on dokonać czegoś, co wcześniej nie udało się nikomu: wspiąć się nową, skrajnie trudną drogą w południowej ścianie w stylu alpejskim – czyli szybko, bez tlenu i bez zakładania wcześniej obozów. Bołotow chciał przywrócić Everestowi dawne oblicze: góry najwyższych wyzwań.

W obu zdarzeniach splatają się wszystkie wątki budujące 60-letnią kronikę zdobywania tej góry: relacja między białymi wspinaczami i wynajmowanymi przez nich Szerpami; konflikt górskiego idealizmu z biznesowym pragmatyzmem; wielkie dokonania i głośne dramaty. W symboliczny sposób, 60 lat po osiągnięciu Hillary’ego i Tenzinga, duch alpinizmu na Evereście zamiera.

ZDOBYWAĆ KAŻDY MOŻE

Najwyższa góra świata zdewaluowała się dziś do roli ekstrawaganckiego przedmiotu konsumpcji. Kwiatka do kożucha dla sponsorów wypraw i areny wysokogórskiego freak show – gabinetu osobliwości, gdzie o miano największych dokonań (i poklask mediów, wynagradzający hojność darczyńców) rywalizują np. pary biorące ślub na wierzchołku. W minionym tygodniu dołączył do nich najstarszy zdobywca szczytu: 80-letni Japończyk Yuichiro Miura, który wszedł nań w dodatku po raz trzeci w ciągu ostatniej dekady i po czterech operacjach serca (sic!).

Ale nade wszystko Everest został zdegradowany do roli targowiska próżności i monstrualnego konsorcjum. Rzesze robotników, głównie miejscowych Szerpów, montują kilometry lin poręczowych, jak taśmociąg do masowej produkcji zdobywców. Ta nić Ariadny, chroniąca wpiętych do niej turystów przed upadkiem, ciągnie się nieprzerwanie od początku Icefallu (5300 m n.p.m.) po wierzchołek, wymierzony według różnych pomiarów na 8848 bądź 8850 metrów n.p.m.

Czasem tworzą się na niej... korki ludzkie. 25 maja ubiegłego roku w ciągu jednego dnia wierzchołek osiągnęła rekordowa liczba 150 osób! Natomiast w ciągu całych 60 lat było ich już około pięciu tysięcy. Około, bo w pobliżu trzeciego tysiąca stracono dokładną rachubę. Ostatnio – tj. od czasu, gdy rząd Nepalu przestał limitować ilość zezwoleń, a Chiny wpierw umożliwiły, a następnie ułatwiły wejścia od północnej, tybetańskiej strony – liczba zdobywców ciągle rośnie i przekracza 500 osób rocznie. Ponad połowę stanowią Szerpowie obsługujący komercyjnych klientów, za spełnienie marzenia gotowych zapłacić kilkadziesiąt tysięcy dolarów.

BUNT SZERPÓW

Po ostatnich wydarzeniach w gruzach legł mit Szerpów – jako łagodnych, sympatycznych i ofiarnych pomocników. Choć już wcześniej na micie – wywodzącym się z romantycznych czasów pionierskiego himalaizmu – pojawiały się rysy, teraz było naprawdę ostro: troje wspinaczy, próbujących wytyczyć nową drogę na szczyt i wspinających się bez tlenu, w alpejskim stylu – Szwajcar Ueli Steck, Włoch Simone Moro i brytyjski wspinacz fotograf Jon Griffith – zostało na nepalskich zboczach zaatakowanych przez setkę Szerpów.

Himalaiści działali indywidualnie, bez wsparcia Szerpów i nawet w czasie aklimatyzacji nie korzystali z asekuracji, ani tym bardziej z lin poręczowych. Rzekomym powodem kłótni miały być bryły lodu, przypadkiem zrzucone przez wspinaczy na znajdujących się poniżej Szerpów, wynajętych przez agencje ekspedycyjne (tak twierdzą Szerpowie; himalaiści zaprzeczają).

Tak czy inaczej: Szerpowie zaatakowali wspinaczy. Popychali ich i kopali, rzucali kamienie. Być może tylko interwencji obecnych na miejscu uczestników wypraw komercyjnych trójka wspinaczy zawdzięcza życie. Do bazy wycofywali się już okrężną drogą, najeżoną szczelinami i pozbawioną stałej asekuracji, uznając to za bezpieczniejszą opcję niż powrót drogą normalną, który mógłby narażać ich na kolejną konfrontację z Szerpami.

Smutny jest tu też fakt, iż ofiarami napadu są himalaiści, którzy Szerpów zwykli traktować jako partnerów, a nie najemnych robotników. Steck wspiął się w ubiegłym roku na Everest bez tlenu w towarzystwie Szerpy Tenji – w roli partnera, a nie tragarza. Moro – legenda himalaizmu (wywiady z nim publikowaliśmy dwukrotnie w „Tygodniku” w 2012 r. i niedawno po tragedii na Broad Peak) – często pomagał Szerpom przy pomocy swego helikoptera ratunkowego, jest też fundatorem szkoły w Nepalu. Teraz pierwszy zaapelował o pojednanie i dał przykład, ściskając Szerpę, który podczas zajścia próbował ugodzić go nożem. Powiedział do niego: „Obaj jesteśmy dziś szczęściarzami, ja dlatego, że żyję, a ty, bo mnie nie zabiłeś”.

„ZAŁATWILIŚMY SKURCZYBYKA”

Szerpowie, lud wywodzący się ze wschodniego Tybetu, już ok. XIII-XIV wieku – uciekając przed Mongołami – osiedli w dolinie Khumbu (jej górne partie zamyka mur najwyższych gór świata). Z Khumbu rozprzestrzeniali się na przyległe rejony Nepalu. Przez wieki byli nomadami, zajmowali się hodowlą, a na niższych terenach także rolnictwem.

Świat poznał ich jako tragarzy, a także przewodników wypraw. Stało się to jeszcze zanim w 1949 r. Nepal otworzył granice dla zagranicznych alpinistów. Szerpowie pomagali przy pierwszych wyprawach, które w latach 20. i 30. XX wieku atakowały szczyt od północy – w tym przy próbach kierowanych przez George’a Mallory’ego, zakończonych śmiercią i jego, i jego partnera Andrew Irvine’a (w okolicznościach rodzących pytanie, czy ta dwójka nie stanęła w 1924 r. na szczycie). Ponieważ Nepal był zamknięty, Szerpowie zgłaszali się do pracy w indyjskim Dardżylingu. Siedmiu z nich – znanych tylko z imion – porwanych przez lawinę w 1922 r. otwiera liczącą 242 osoby listę znanych śmiertelnych ofiar góry.

Szerpa Tenzing Norgay – pierwszy zdobywca Everestu, wraz z Hillarym – był w 1953 r. jednym z najbardziej doświadczonych wspinaczy, uczestniczących wtedy w brytyjskiej wyprawie kierowanej przez Johna Hunta. Już jako 17-latek szukał w Dardżylingu pracy przy wyprawach. Dwa lata później, w 1935 r., odkrył go brytyjski alpinista Eric Shipton. Potem Tenzing Norgay uczestniczył nie tylko w kolejnych wyprawach brytyjskich w 1936 i 1938 r., ale już po II wojnie światowej wsparł sekretną i samotną próbę Kanadyjczyka Earla Denmana. Uczestniczył też w wyprawach na pakistańskie Tirich Mir czy ośmiotysięczną Nanga Parbat w pionierskiej próbie jesienno-zimowej. Za najtrudniejsze wyzwanie uznawał później udział we francuskim ataku na owianą złowrogą legendą Nanda Devi.

Ale o sukcesie, który 29 maja 1953 r. odnieśli Tenzing i Hillary, zdecydowały nie tylko doświadczenie, determinacja i braterstwo ludzi dwóch kultur, Nowozelandczyka i Szerpy, ale też szczęście. Zdobywcą mógł zostać albo drugi Nowozelandczyk w brytyjskim zespole, George Lowe (zmarł 20 marca br., jako ostatni członek tamtej wyprawy), który osiągnął 8500 metrów n.p.m., albo kierownik wyprawy Hunt. Zaś 26 maja tylko zmuszająca do odwrotu awaria aparatu tlenowego na poziomie 90 metrów poniżej wierzchołka zdecydowała, że w dziejach nie zapisały się nazwiska Charlesa Evansa i Toma Bourdillona.

Hillary i Tenzing pozostali jedynymi, którzy zachowali jeszcze siły na atak szczytowy, choć po półtora miesiąca podejść i odwrotów mieli już „w nogach” trzy i pół Everestu. Wykorzystali szansę. Do historii przeszło jedyne udane zdjęcie, przedstawiające zamaskowanego Tenzinga unoszącego czekan z przytroczoną brytyjską flagą na znak zwycięstwa. A także zdanie, którym Hillary przekazał Lowe’mu przez radiotelefon wieść o sukcesie: „Well, George, we finally knocked the bastard off” („Cóż, George, załatwiliśmy tego skurczybyka”).

W OBRONIE HIMALAJÓW

Wejście na Dach Świata dało obu wspinaczom wieczną sławę i prestiż, a także coś, czego w dzisiejszych relacjach między westmanami i Szerpami zdecydowanie brakuje: poczucie równości i przyjaźń. Dla zmarłego w 2008 r. Hillary’ego ważny był – prócz celu kolejnych wypraw – także szacunek dla miejscowych, troska o ich rozwój i zachowanie środowiska naturalnego. Dlatego, zakładając fundację Himalayan Trust, ponad połowę swego życia poświęcił staraniom o poprawę życia nepalskich Szerpów, ochronę ich kultury i piękna Himalajów.

„Kiedy jednak patrzę wstecz na moje życie, prawie nie mam wątpliwości – wspinaczka na najwyższe góry i wyprawy na krańce Ziemi to nie były moje najbardziej wartościowe dokonania – pisał 10 lat temu. Najważniejsze rzeczy, jakie zrobiłem, to budowa i utrzymanie szkół i ośrodków zdrowia dla moich drogich przyjaciół w Himalajach, a także pomoc w odbudowie ich pięknych klasztorów”. Hillary osobiście zaszczepił setki Szerpów na ospę, wraz ze swoim funduszem sfinansował budowę kilku mostów i lądowisk, doprowadził też do posadzenia miliona drzewek w Parku Narodowym Sagarmatha (aby zastąpić ogromną liczbę drzew, wyciętych na opał lub budulec dla powstających przy szlakach hotelików).

W działania charytatywne włączał się też Tenzing, którego skromność i zdroworozsądkowy charakter chroniły przed niebezpieczeństwami sławy. W Dardżylingu, gdzie osiadł, założył Instytut Górski. A jego postać zaczęła inspirować młodych Szerpów. Wspinaczem został również jego syn Jamling – w 2002 r. dla upamiętnienia wyczynu ojców wszedł na wierzchołek Everestu razem z Peterem Hillarym. Ale jego wybór nie znajdował poparcia u ojca, który mówił: „Po co się wspinasz? Przecież wspiąłem się tam już za ciebie. Nie musisz pracować na górze”.

DUMA I PIENIĄDZE

Tymczasem praca w obsłudze międzynarodowych wypraw zaczęła być dla Szerpów głównym źródłem dochodów, a także źródłem marzeń o lepszym życiu. Zdobycie Everestu z kolei – główną miarą osiągnięć. Zaczęli rywalizować w swoim własnym wspinaczkowym świecie, pobijając kolejne rekordy na tej jedynie górze. Przewodnik Babu Chiri spędził na wierzchołku 21 godzin bez dodatkowego tlenu. Szerpa Apa zasłużył sobie na największe po Tenzingu uznanie jako rekordzista w liczbie wejść na wierzchołek (21 wejść). W 2003 r., na 50. rocznicę zdobycia Everestu, dwóch Szerpów biło rekordy w szybkości wyjścia na szczyt z bazy. Gdy w leżącym kilka godzin od bazy Gorak Shep poznałem w tym samym roku ówczesnego rekordzistę Lhakpę Gelu, zrobił na mnie wrażenie człowieka skromnego, traktującego góry z pokorą. Ale towarzyszyła mu świta chłopaków wpatrzonych w niego jak w gwiazdę, oddających mu dworskie honory.

Iskrę ostatniego konfliktu pod Everestem mogła więc wzniecić także duma – duma lidera poręczującej grupy, urażona szybkością i niezależnością europejskich wspinaczy, idących bez asekuracji.

Tak naprawdę mogła to być jedynie kropla goryczy, która przelała napełniającą się od lat czarę. Przez komercjalizację wypraw i wzrost popularności trekkingów lud Szerpów został uzależniony od pieniędzy zachodnich turystów. Prócz tego Szerpów od dawna trapią choroby cywilizacyjne, które przynieśli ludzie Zachodu – analogiczne do tych, które dotykały Indian czy australijskich Aborygenów. Wielu byłych tragarzy i przewodników popada w biedę i frustrację, państwo nie wspiera rodzin po tych, którzy zginęli; szerzy się alkoholizm, zdarzają samobójstwa. 10 lat temu pod Everestem opowiadano historię wybitnego przewodnika Sungdare Sherpy, który zginął już po zakończeniu górskiej działalności: pijany, wpadł do górskiej rwącej rzeki. Według niektórych – intencjonalnie.

KATHMANDU SHERPA

Choć na tle Nepalu nie należą do biednych – niektórzy są nawet finansową elitą ubogiego kraju – to praca przewodników i tragarzy nie zawsze jest uczciwie opłacana, a główne zyski z machiny komercyjnego himalaizmu czerpią wynajmujący ich do pracy organizatorzy wypraw, właściciele agencji ekspedycyjnych (przeważnie amerykańscy, nowozelandzcy i brytyjscy).

Do potentatów wśród tych „animatorów przemysłu turystyczno-wysokościowego” (jak nazywa ich himalaista Artur Hajzer) należą Russell Brice, Dan Mazur, Kenton Cool czy Dave Hahn, którzy górską pasję zamienili w dochodowy biznes. Z Szerpów korzystają jak z narzędzia. Nie zawsze mają też czystą etycznie kartę. Brice’a obciąża zarzut nieudzielenia w 2006 r. pomocy cierpiącemu na odmrożenia i niedotlenienie brytyjskiemu alpiniście z niezależnej wyprawy, Davidowi Sharpowi, którego w relacji świadków nowozelandzki przewodnik nazwał „praktycznie martwym”. Bulwersuje fakt, że Sharp jeszcze żył, gdy obok niego na szczyt i z powrotem przetoczył się sznur członków komercyjnych wypraw i towarzyszących im Szerpów. Niestety, kroniki himalajskie znają też przypadki wyjątkowej znieczulicy ze strony tych ostatnich, windujących nagle ceny akcji ratunkowej albo odmawiających pomocy ofiarom bez wystarczającej ilości gotówki.

Powstała sytuacja, w której wspinacze niezależni – działający poza systemem wypraw komercyjnych, bez wspomagania Szerpów – nie są przez tychże mile widziani w górach. Hajzer twierdzi, że Szerpowie często traktują alpinizm instrumentalnie, jako drogę do pieniędzy. Jako przykład stawia dwóch pierwszych Szerpów z Koroną Himalajów i Karakorum, Mingmę i Chhang Dawę, którzy sukces wykorzystali do założenia pierwszej prowadzonej przez członków tego ludu agencji organizującej wyprawy na ośmiotysięczniki. Ale młodzież często nie ma predyspozycji i umiejętności ojców i dziadków. Wychowani w stolicy lub na nizinach, zwani Kathmandu Sherpa, zamiast być wsparciem, stają się problemem wypraw. – Nie rozstają się z iPhonem, a ich jedynym celem pracy w górach bywa zarobienie na iPada – mówi Hajzer.

lub na nizinach, zwani Kathmandu Sherpa, zamiast być wsparciem, stają się problemem wypraw. – Nie rozstają się z iPhonem, a ich jedynym celem pracy w górach bywa zarobienie na iPada – mówi Hajzer.
***

Teraz, po ostatnich wydarzeniach, nie brak głosów proponujących rządowi Nepalu, aby zmienił politykę udzielania zezwoleń na wspinaczkę na Everest. Oznaczałoby to tam koniec epoki himalaizmu sportowego. Zresztą przepisy regulujące dostęp do najwyższych gór znane są już z innych części świata: na Mount McKinley (setna rocznica jego zdobycia mija 7 czerwca) praktycznie ciężko dziś wyjść z innym niż miejscowy przewodnikiem.

Ale Everest mógłby stać się czymś jeszcze gorszym: drugim Kilimandżaro, postkolonialną parodią wysokogórskiej turystyki, gdzie na każdego klienta musi przypadać kilku tragarzy, niosących do wyższych obozów nawet stoły i krzesła, za równie wysokie pieniądze.

Niezależnie od tego, czy tak się stanie – już dziś wielu himalaistów uważa Mount Everest za górę straconą. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2013