Hena, czyli łaska. Rozmowa z ocalałą z warszawskiego getta

Krystyna Budnicka: Proszę ode mnie nie oczekiwać jakichś rozmyślań, czy się bałam itd. To było wszystko fizyczne. Tam nie było żadnego psychicznego działania, to był tylko instynkt. Pali się? Więc trzeba się schować.

07.04.2023

Czyta się kilka minut

 / ANNA LIMINOWICZ / POLIN
/ ANNA LIMINOWICZ / POLIN

PATRYCJA BUKALSKA: 19 kwietnia 1943 r. o świcie w getcie wybuchło powstanie. Pani – wtedy 11-letnia dziewczynka – od kilku miesięcy przebywała już z rodziną w przygotowanym wcześniej bunkrze. Czy jednak zapamiętała Pani ten dzień jako szczególny?

KRYSTYNA BUDNICKA: Od stycznia nie wychodziłam już na zewnątrz. Moi bracia za to wychodzili, kontaktowali się z organizacją podziemną. Ja wiedziałam tylko, że tego dnia oni poszli do walki. Słyszałam też, co się dzieje na zewnątrz, i czułam działania powstańcze przez skórę – kiedy się paliło dookoła, kiedy się zaczęło gorąco u nas robić.

W bunkrze mieliśmy też radyjko – słuchaliśmy rozgłośni polskiej Świt, nadawał Londyn i w ten sposób dochodziły wiadomości. Był ten chorał „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej…” z radia. Mówiło się, że getto walczy. Wiedziałam więc, że trwa powstanie, choć samego momentu wybuchu nie zapamiętałam.

To radio było bardzo ważne również później, bo mówiono o froncie wschodnim, że Niemcy dostają łupnia, że tracą siły, że się cofają. Tak to zapamiętałam, ale docierało to do mnie poprzez rozmowy dorosłych. Była w tym jakaś nadzieja, że wytrwamy, że jeszcze trochę…

Czy bracia, którzy poszli walczyć, pożegnali się z Panią i z rodzicami?

Tego nie pamiętam. Ja byłam bardzo późnym dzieckiem i między mną a braćmi była duża różnica wieku – między mną a najstarszym bratem aż 21 lat. Oni byli więc już dorośli i dlatego mogli walczyć. Ja naprawdę nie rozumiałam wszystkiego, co się dzieje, słyszałam takie strzępki rozmów… Raczej odczuwałam, niż rozumiałam. To w ogóle jest bardzo skomplikowane, co ja wtedy czułam.

Może Pani o tym opowiedzieć? W sumie spędziła Pani w ukryciu w bardzo małej przestrzeni podziemnego bunkra dziewięć miesięcy.

Byłam bardzo mało aktywna – i psychicznie, i fizycznie. Teraz myślę, że być może to mnie uratowało, bo nie zostałam tak bardzo – jak by to powiedzieć? – poraniona. Nie byłam aktywna, a przez to nie byłam wszystkiego świadoma. Nie rozumiałam całej grozy. Tak to teraz, z pozycji dorosłej osoby, widzę. Bo jak inaczej można było być tam, przeżyć to wszystko, czuć?

Nasz bunkier to był rodzaj ziemianki. Na bazie pogłębionej piwnicy, obniżono jej poziom. Ziemia była wybrana i położona na stropie oraz na ściany boczne. Dlatego kiedy się getto paliło, to te ściany były gorące jak w piecu chlebowym. Uciekaliśmy więc do kanału, w kanale było chłodno. Tam jednak Niemcy zaczęli wrzucać bomby gazowe, więc musieliśmy wracać z powrotem do bunkra.

Tak to wyglądało w czasie powstania w getcie. Państwo jednak zeszli do niego już kilka miesięcy wcześniej…

Urodziłam się na placu Muranowskim, więc nawet kiedy powstało getto, to myśmy się nie przeprowadzali. Dopiero później, kiedy getto zmniejszano i plac Muranowski znalazł się poza nim, trzeba się było przeprowadzać. Musiało już być po akcji likwidacyjnej, bo można było znaleźć dużo pustych mieszkań. My trafiliśmy na ul. Miłą, mieszkaliśmy na piętrze. To był czas, kiedy trwały już bardzo poważne wywózki, rewizje, gromadzono ludzi na Umschlagplatz – codziennie odchodził pociąg z wypełnionymi wagonami. Były też łapanki na ulicach – w jednej z nich straciłam dwóch z moich sześciu braci. Nie byłam tego świadkiem, ale wiem z opowiadania, że jeden brat został zgarnięty z ulicy i wywieziony do Treblinki, a po pewnym czasie również drugi w ten sposób zginął.

Problem polega na tym, że ja po wojnie nie miałam nawet z kim konfrontować tych moich wspomnień – bo nie było już nikogo… Ja tak teraz odtwarzam to, co pamiętam.

Moi czterej pozostali bracia związali się z organizacją, był to ŻOB, i to chyba właśnie wtedy powstał pomysł budowy naszego bunkra.

Zbudował go Pani brat, prawda?

Mój brat Rafał był technicznie do tego przygotowany. Już wcześnie specjalizował się w różnych skrytkach… To się wzięło stąd, że na początku getta Niemcy wydali polecenie konfiskaty mienia. Tzn. mówili, żeby dać do „depozytu” wartościowe rzeczy, a potem po wojnie mieliśmy je dostać z powrotem. Chodziło o biżuterię, futra, aparaty fotograficzne – rzeczy tego typu. Ludzie oczywiście nie chcieli tego oddawać, więc zaczęło się szukanie sposobu, jak te rzeczy schować. Mój brat miał do tego smykałkę i zaczął robić różne takie ukrycia, wyspecjalizował się w tym.

Krystyna Budnicka

Później, kiedy zaczęły się rewizje i ludzie przestali się sami zgłaszać do rzekomej pracy – bo tak oficjalnie przedstawiano wywózki – to potrzebne były miejsca, by mogli się ukrywać dłużej niż przez kilka minut. Stąd pomysł zbudowania czegoś trwalszego z drogą ewentualnej ucieczki.

Stąd to przejście łączące Państwa bunkier z kanałem…

Niezbyt bezpieczne, ale tak: to się sprawdzało, dopóki Niemcy się nie zorientowali, że taką drogą ludzie uciekają. Pomysłodawcą takiego bunkra – tak jak to teraz analizuję – był mój brat Rafał, wykonawcami moi pozostali bracia, bo to była ciężka fizyczna praca, ale potrzebne były jeszcze pieniądze, by zgromadzić tam zapasy żywności. Kilka rodzin dołączyło się więc do tego dzieła finansowo. Bunkier to były dwa pomieszczenia, w tym drugim były zapasy, worek kaszy, ziemniaki, nawet jakieś leki były, środki opatrunkowe, witaminy.

Ja to wszystko jednak opowiadam z perspektywy małej dziewczynki, nieaktywnej, jakby wyłączonej. Zeszliśmy na dół, jeszcze gdy trwały prace nad tunelem łączącym nas z kanałem.

Kto z Panią tam był?

Poza moimi braćmi byli moi rodzice i moja siostra. Wśród braci jeden, Jehuda, był dwa lata zaledwie starszy ode mnie. On już jednak nie był chłopcem, był mężczyzną, świetnie zorientowanym we wszystkich sprawach, również tych organizacyjnych związanych z budową bunkra, wszędzie chodził ze starszymi braćmi. Były jeszcze dwie młode kobiety, kilka rodzin, był lekarz z żoną… On jednak wyszedł z bunkra w pierwszym dniu powstania – nie wytrzymał psychicznie. „Zegarek mi stanął – powiedział. – To koniec życia”. I wyszedł.

A Pani się nie bała?

Mnie tak jakby nie było. Nie odczuwałam strachu i nie odczuwałam głodu, choć na pewno musiałam być głodna.

Jakie były te pierwsze miesiące w bunkrze, jeszcze przed powstaniem?

Dość spokojne. Moi bracia wychodzili na zewnątrz, jeszcze coś się w getcie działo. Byli oczywiście bardzo ostrożni, znali też doskonale plan kanałów. Wyjścia z kanałów, włazy, to były takie miejsca ustalone, kontaktowe. Pamiętam, jak wracali z tych wędrówek, ja jednak nie wychodziłam z bunkra i to wszystko do mnie tak dziwnie nie docierało. Byłam taka… przymglona. Tylko leżałam na pryczy – w tym małym pomieszczeniu nie było jak się poruszać. Spałam. Nawet już nie miałam książek, żeby czytać.

Bunkier był jednak świetnie zorganizowany, bo był prąd i woda pitna. Gotowało się, póki mieliśmy zapasy. Jak to jedzenie kupowano? Nie wiem, ale moja rodzina nie była zamożna, więc musiało to pochodzić ze źródeł wspólnotowych. Porcje były wydzielone i bardzo skromne.

Czy posiłki były takimi ustalonymi punktami dnia?

Nie pamiętam, byśmy razem jedli. Na pewno nie. Pamiętam kobiety, które się krzątały przy tym gotowaniu, robiły jakąś zupę.

Czy pamięta Pani coś jeszcze z tego okresu przed powstaniem?

Nabyłam bratową! Któregoś dnia mój najstarszy brak Izaak przyprowadził koleżankę. Przedstawił ją jako swoją przyjaciółkę, która straciła całą rodzinę i nie ma gdzie mieszkać. Spotkał ją na ulicy zapłakaną i prosił nas, by mogła zostać z nami. Moja mama, pobożna Żydówka, zgodziła się, ale stwierdziła: „Jak to będzie wyglądać, ty kawaler, ona panienka, jak to tak?”. Więc brat stwierdził, że dobrze, niech będzie „narzeczona”. „Skoro tak, to bierzecie ślub” – powiedziała mama. Był więc ślub w warunkach kanałowych. Na ręce mojego taty złożyli przysięgę małżeńską. Był jakiś rodzaj baldachimu, chyba z koca, ale żadnych innych uroczystości. Taka była miłość w bunkrze… Kilka miesięcy trwała… Bratowa, Anka, do końca się mną opiekowała, kiedy już nikogo innego z rodziny nie było.

Życie w bunkrze, gdy wybuchło powstanie, zaczęło być znacznie trudniejsze.

Proszę ode mnie nie oczekiwać jakichś rozmyślań, czy się bałam itd. To było wszystko fizyczne. Tam nie było żadnego psychicznego działania, to był tylko instynkt. Pali się? Więc trzeba się schować. Gorąco? Trzeba szukać ochłody. Tylko tyle.

Byli z Panią wtedy Pani rodzice i siostra?

Tak, i muszę tu opowiedzieć o moim tacie, i co z nim się stało. Przed wojną był kimś ważnym, głową rodziny, a potem się zagubił… Był praktykującym Żydem, chodził w żydowskim stroju, miał piękną białą brodę. I tę brodę, połowę brody, obcięło mu dwóch Niemców, kiedy w getcie wracał kiedyś do naszego mieszkania na placu Muranowskim. Kazali mu tańczyć. Tata nie chciał, więc go uderzyli i sami zaczęli się z niego naśmiewać, przedrzeźniać. Zrobił się tłumek koło niego. On był bardzo szanowanym człowiekiem, ludzie przychodzili do niego po porady, a ta sytuacja sprawiła, że tata stracił poczucie godności, nie pozbierał się już z tego psychicznie i przestał być głową rodziny. Tę funkcję przejęli wtedy moi bracia – oni się nami opiekowali i myśleli, jak przeżyć. Tata przestał decydować, nie zabierał już głosu, nie umiał sobie poradzić z tą rzeczywistością, w zasadzie przestał być…

Kiedy wrócili do Państwa Pani bracia, którzy poszli walczyć w ­powstaniu?

Wrócili, kiedy powstanie się załamało, ale nie umiem powiedzieć, czy było to już po wysadzeniu bunkra na Miłej. Część bojowców popełniła samobójstwo, część wydostała się kanałami na aryjską stronę, a moi bracia wrócili do nas, bo wiedzieli, że bez nich sobie nie poradzimy.

Bo życie w bunkrze toczyło się dalej. Nasza ziemianka, na szczęście, się nie zawaliła, ale spłonęło to drugie pomieszczenie, gdzie były zapasy. Dookoła morze gruzu i ognia, ale my byliśmy do pewnego stopnia bezpieczni. Dalej mieliśmy też prąd – pamiętam radość mojego brata, gdy po awarii połączył się z jakąś „mufą”, pamiętam to słowo. To nas ratowało: prąd i bieżąca czysta woda pitna. Tyle że groziła nam śmierć głodowa.

Czy to właśnie głód sprawił, że postanowili Państwo opuścić getto?

Przede wszystkim kiedy moi bracia wrócili, to mieli już kontakt z podziemiem. Myślę, że to był ŻOB, ale nie potrafię na pewno tego powiedzieć. To takie moje przypuszczenie, bo potem, jak już byliśmy na stronie aryjskiej, to przyszedł do nas Antek Cukierman. I była taka pani Basia, która przyniosła mi jakieś ciuszki. Basia Bermanowa. To już jednak było później, a wracając do wyjścia z getta: ważne, że moi bracia wiedzieli, gdzie jest punkt kontaktowy po stronie aryjskiej, i ten kontakt nawiązali.

Ile osób pozostawało wtedy jeszcze w bunkrze?

Poza moją rodziną jedna kobieta, taka starsza chora pani, oraz małżeństwo, które miało syna po aryjskiej stronie i liczyło, że ten syn im pomoże. Tak się zresztą stało.

Pozostałe osoby wyszły wcześniej?

Nie wiem, nie wiem, jak to się stało… Kontakt ze stroną aryjską został nawiązany i kiedyś przyszedł do nas łącznik. Miał się zorientować w sytuacji, sprawdzić, ile nas jest osób. W międzyczasie jednak zachorował Rafał – zapewne coś zjadł, a może to był tyfus albo czerwonka? Potrzebował pomocy lekarskiej i jego pierwszego zabrali na drugą stronę.

A jak nie było Rafała, to u nas się zrobiło takie rozprężenie w bunkrze. Zabrakło kapitana, jak wtedy mówiliśmy….

Kiedy po powstaniu mury getta ostygły, to pojawili się szperacze. Niemcy wysłali ich do porządkowania getta, a może sami przychodzili szukać cennych rzeczy, w każdym razie my w bunkrze zamieniliśmy dzień na noc, noc na dzień – po to, żeby w dzień nie było żadnego ruchu, który mógłby zdradzić naszą kryjówkę. Któregoś dnia lub wieczoru, nie potrafię powiedzieć, jaka to była pora, usłyszeliśmy jednak, że coś się koło nas dzieje, jakieś dźwięki, jakiś ruch. I to był koniec bunkra.

Co się stało?

Moi bracia Izaak i Chaim, którzy przejęli kierownictwo po tym, jak wyprowadzono Rafała, stracili czujność i chcieli zobaczyć, co tam się dzieje. Myśmy uciekli do kanału, a oni poszli – to było bardzo nierozsądne. Za jakiś czas wrócili, powiedzieli, że tam jest dwóch Polaków, porządkują gruzy, przerazili się, jak moich braci zobaczyli, ale zapytali, czy są głodni, i obiecali, że przyniosą im chleba. Taka naiwność moich braci, wydawałoby się: dorosłych, rozsądnych ludzi… A może po prostu byli tak bardzo głodni? Poszli po ten chleb.

Pamiętam, że wyszli o umówionej godzinie. My znów się schowaliśmy. Z daleka usłyszeliśmy strzały. Poczekaliśmy do nocy i wtedy moja siostra z moją bratową – Izaak to przecież był jej mąż – wyszły… Śladu jednak po braciach nie było. Zrozumieliśmy, że bunkier został nakryty, i że nie możemy tam zostać – ci, co zabili moich braci, na pewno domyślili się, że nie ukrywali się sami, i jeszcze wrócą. Musieliśmy uciekać…

Nie było ciał braci?

Nie było po nich śladu. Ale wiedzieliśmy, co oznaczały te strzały…

I tak naszym przywódcą został najmłodszy brat, 13-letni Jehuda, który doskonale wiedział, gdzie jest punkt kontaktowy, kiedy jest godzina podawania wiadomości przez dziurkę we włazie kanału, jaką drogą nas prowadzić przez kanał… Poszliśmy pod ten właz. Nie mieliśmy ze sobą nic do jedzenia, nawet wody, tylko latarkę na piersiach mojego brata.

Nie wiem, jak długo szliśmy, ale to było kilkaset metrów, właz był już przecież po aryjskiej stronie. Pod włazem, w kanale jest takie wybetonowane suche miejsce dla kanalarzy. Tam usiedliśmy i czekaliśmy.

Ile osób było w tej grupie?

Rodzice, moja siostra Pola, bratowa Anka, brat Jehuda, ta starsza kobieta i to małżeństwo. I ja.

Może ktoś jeszcze był? Nie pamiętam… Czekaliśmy. Wiedzieliśmy, że o umówionej godzinie przychodził współpracujący z organizacją dozorca, odebrać ewentualne wiadomości na karteczkach przełożonych przez właz. Napisaliśmy, że bunkier jest spalony i oczekujemy pomocy. Po stronie aryjskiej był już mój brat Rafał… Bardzo chory, ale był.

Długo czekaliście na pomoc?

Wiele godzin? Nie wiem, nie potrafię powiedzieć. W końcu dostaliśmy informację: „Dziś w nocy po was przyjdziemy”. To była zorganizowana i niełatwa akcja – przecież była godzina policyjna i w Warszawie nie wolno było się poruszać. Przyszli po nas i… okazało się, że właz jest zalutowany! Prawdopodobnie Niemcy zorientowali się, że przy tym włazie jest jakiś ruch.

Czyli można było przesunąć karteczkę z wiadomością, ale nie można było włazu podnieść?

Tak, po prostu był zalutowany. A przecież właśnie tym włazem niedawno Rafał był wyprowadzony…

Kazali nam przejść do kolejnego włazu. Jehuda wiedział, gdzie to jest, znał te kanały doskonale. Już mieliśmy ruszać, kiedy okazało się, że ani tatuś, ani mamusia nie mają siły. Wszyscy byliśmy słabi, ale oni byli już niezdolni nawet by wstać z tego betonu, na którym siedzieliśmy. Ci z góry wołają: „Szybko, szybko, bo wszyscy zginiemy!”, trzeba iść, nie ma chwili do stracenia, jest przecież godzina policyjna… Moja siostra postanowiła z rodzicami zostać. Ja też chciałam zostać przy mamie, ale ona powiedziała: „Idź, idź. Tam jest Rafał, on nam pomoże”. Taka była jej wiara w syna, który wszystko może, wszystko zorganizuje… „Idź, masz iść” – mówiła. Traktuję to jako testament mojej mamy, która kazała mi żyć…

To dla mnie najtragiczniejsze wspomnienie.

Mama zapewne chciała, by choć Pani przeżyła…

Moja siostra miała ok. 20 lat i również mogła żyć. Jej jednak mama nie ­powiedziała, żeby też poszła… Może bała się zostać całkiem sama.

Została jeszcze ta starsza chora kobieta, ona chyba chorowała na gruźlicę…

Jehuda poprowadził nas dalej.

W pewnym momencie trzeba było przejść z naszego kanału w nurt kanału burzowego. Jehuda szedł pierwszy i jego ten prąd porwał. Zapadły ciemności, bo to on miał latarkę. Cud się jednak stał – nie umiem tego inaczej powiedzieć – i brat zatrzymał się na jakiejś śluzie. Wrócił i dotarł do tego właściwego włazu. Tam powiedział tym ludziom, którzy przyszli nam pomóc, że muszą nas wynieść, bo nie damy rady samodzielnie przejść przez kanał burzowy. Zeszli i wynieśli nas na plecach.

A rodzice?

Mówiliśmy im, że tam jeszcze inni zostali, ale powiedzieli, że nie ma czasu, że jutro po nich wrócą, że teraz już trzeba dalej iść. Zaprowadzili nas do jakiejś piwnicy, gdzie był Rafał. Leżał na jakiejś pryczy, rozpłakał się, kiedy zobaczył, że nie ma z nami rodziców. Nic nie mogliśmy więcej zrobić…

Rano przyszli do nas jacyś ludzie – organizacja była bardzo sprawna – i zapakowali nas w cztery worki, bo tyle nas zostało. Po to starsze małżeństwo rzeczywiście przyszedł syn, ale nie wiem, kim oni byli ani jak się nazywali.

Dlaczego w worki?

Bo tylko tak nas można było przewieźć. Nie byliśmy już do ludzi podobni… Zawieźli nas na Mokotowską 1. Teraz jest tam metro Politechnika, a wtedy była piwnica, właściwie suterena budynku wypalonego jeszcze w 1939 r. Tam mogliśmy być. Przyszedł do nas lekarz i okazało się, że Rafał wychodzi z choroby, a Jehuda zaczyna być bardzo chory. On się topił w tych kanałach, musiał się napić tam wody… Dostał sepsy, po tygodniu umarł. Nie wiem nawet, gdzie go pochowali. To wszystko się działo jakby poza mną, nie byłam całkiem przytomna. Bez świadomości.

I tak się zaczęło moje życie po stronie aryjskiej.

Dalej musiała się jednak Pani ukrywać…

Tak, ale nie byłam głodna, nie było ciemno. Można powiedzieć, że byłam zaopiekowana. Nadal było jednak niebezpiecznie i dalej czułam się zagrożona. Bałam się chyba bardziej niż w bunkrze. W bunkrze już nic gorszego nie mogło mnie spotkać, a po aryjskiej stronie mogłam jeszcze stanąć twarzą w twarz z oprawcą. To oczywiście nie było takie świadome. Nie wiem, nie próbuję nawet tego analizować.

Tam na Mokotowskiej byliśmy do roku 1944. Opiekował się nami dozorca, pan Grochowski. Musiał być zaufanym człowiekiem podziemia. Zaczęła być mowa o powstaniu warszawskim i uznano, że mój brat jako bojowiec nie powinien być z nami, bo to zbyt ryzykowne. Pamiętam, że odwiedził nas tam jeszcze Antek Cukierman, przyniósł broń, a potem rozdzielono nas z Rafałem. On został na Mokotowskiej, a mnie i Ankę przenoszono w inne miejsca.

To musiało być trudne – Rafał był tak ważną postacią w Pani życiu.

On był już ostatnią osobą z całej mojej rodziny. I też zginął.

Jak to się stało?

Mokotowska uważana była już za podejrzany adres, ale Rafał tam jednak wrócił. On budował jakąś skrytkę podziemną, coś tam kopali, chyba było im szkoda rozpoczętej pracy. Do pomocy przydzielono mu takiego młodego chłopaka, Józef miał chyba na imię.

Tam, do pana Grochowskiego, tego dozorcy, który pomagał organizacji i narażał własne życie, często przychodził syn. I on Rafała wydał, a razem z nim własnego ojca. Kazik miał na imię. Pewnego dnia sprowadził gestapo, które zabrało i mojego brata, i pana Grochowskiego. Nie wiem, czym on się kierował, bo przecież nic z tego nie miał, żadnych zysków. Po wojnie znalazłam dokumenty, że on był konfidentem niemieckim, wydał wielu Żydów i Polaków, w tym własnego ojca. Był na niego wyrok podziemia.

A Rafał zginął przesłuchiwany na alei Szucha.

Kiedy dowiedziała się Pani o tym, co się stało?

My nie mieliśmy kontaktu, telefonu ani nic. Wiadomości były przekazywane przez łączników. O śmierci Rafała dowiedziałam się później, ale nie potrafię powiedzieć, kiedy. On zginął w lutym, a my z Anką do powstania warszawskiego byłyśmy przenoszone jeszcze wiele razy, tułałyśmy się. Kiedy nas przewożono, to musiałam zakrywać twarz, bandażowali mi głowę i tylko taki jeden prześwit na oko miałam. To w ogóle był dla mnie szok – po tych miesiącach w bunkrze nagle dźwięki miasta, jazda tramwajem, słońce… Przecież ja byłam pod ziemią dziewięć miesięcy!

Powstanie warszawskie zastało nas na Powiślu. To było dla mnie bardzo radosne, bo w końcu przestałam ukrywać twarz, schodziłam do schronu jak wszyscy, jak inne dzieci. Kiedy słyszałam „Mazurek Dąbrowskiego” i widziałam biało-czerwone sztandary, to aż podskakiwałam z radości. Ale potem znów trzeba było uciekać. 6 września padło Powiśle i ludność cywilną pognano na Wolę, do kościoła św. Wojciecha. Szliśmy tam całą noc, miasto płonęło.

Z kim Pani wtedy była?

Była ze mną moja bratowa i nasz ostatni opiekun, z którym przed powstaniem mieszkałyśmy na ul. Dobrej – pan Budnicki. Tam pod kościołem św. Wojciecha można powiedzieć, że moja tułaczka się zakończyła. Z Powiśla z dziećmi wyszły też siostry szarytki, które prowadziły dom dziecka. To były dziewczynki w moim wieku, jak się okazało potem, było już wśród nich kilka Żydówek. Pan Budnicki wiedział, że jako młodego mężczyznę wezmą go do obozu albo na roboty, więc podszedł do zakonnicy i zapytał, czyby mnie nie zabrały z tą grupą dzieci. Powiedział, że jestem sierotą, ale po wojnie on mnie odbierze. Siostry się zgodziły. „Mamy już dzieci, jeszcze jedno nie robi różnicy” – stwierdziły. Tak zaczęło się moje nowe życie jako Krysia Budnicka.

Nie chciała Pani potem wrócić do swojego imienia? Bo nazywała się Pani Hena Kuczer.

W mailu mam „Hena”, więc Hena jakoś istnieje [śmiech]. Nazwiska nie zmieniłam, bo… Nie wiem. Może gdybym miała rodzinę, to byłoby inaczej. Najpierw nie myślałam o tym, później było mi wszystko jedno, a potem myślałam, że to skomplikowane. Teraz mi to trochę przeszkadza, byłoby mi miło mieć choć łączone nazwisko, ale już dożyję moje życie do końca jako Krysia Budnicka. Na grobie prosiłam, żeby było podwójne nazwisko: Kuczer-Budnicka.

Hena to po hebrajsku „łaska”. To ładne imię.

Czy po wojnie pamięta Pani moment, w którym zrozumiała, że została sama?

To się nie działo z dnia na dzień. Dla mnie do tej pory jest sprawą niezwykle ważną, że ja nikogo z mojej rodziny nie pożegnałam. To było takie ciągłe ubywanie kogoś. To nie było tak, że któregoś dnia obudziłam się ze świadomością, że wszyscy zginęli. Dorastałam do tego. Chyba to moje imię „Hena – Łaska” jest jednak ważne, bo nie przeżyłam szoku nagłego osamotnienia. Te pięć lat wojny to było dorastanie do tego, kim jestem teraz.

Kiedy wojna się skończyła, byłam właściwie 12-letnią analfabetką. Cała moja edukacja to było przedszkole, gdzie nauczyłam się czytać, i dostęp do książek w domu. Po wojnie musiałam szybko wszystko nadrabiać – nawet braki w wychowaniu fizycznym, bo przez tyle lat miałam bardzo ograniczony ruch. Miałam tyle szczęścia, że zaplecze znalazłam w domu dziecka u szarytek. Nawet będąc już studentką, przyjeżdżałam tam na wszystkie ferie, jak do domu. Jestem chrześcijanką, ale tę decyzję podjęłam sama i świadomie. Pamiętam, że był taki stary ksiądz i on powiedział zakonnicom, że absolutnie im zabrania ochrzczenia mnie. „Niedługo skończy się wojna, odnajdzie może rodzina. Nie wolno” – pamiętam dobrze, jak to mówił.

To wszystko składało się na moje życie. Ale jestem pogodna, uśmiecham się, nie mam traumatycznych snów.

Teraz często dzieli się Pani swoją opowieścią z młodymi ludźmi. Czy to jest trudne?

Przez wiele lat w ogóle nie mówiłam o swoich przeżyciach. Zajęłam się edukacją, potem pracą, a poza tym były podłe czasy w Polsce. Ale w 1991 r. powstało Stowarzyszenie „Dzieci Holocaustu”. Nie miałam żadnego kontaktu ze środowiskiem żydowskim, ale postanowiłam, że tam pójdę. Poszłam i powiedziałam, że nie mam żadnych dokumentów, żadnego dowodu, kim jestem. „To powiedz, jak to się stało, że żyjesz” – usłyszałam i to zmusiło mnie, bym w końcu wróciła do tego, co się stało. Napisałam taki krótki życiorys, poszłam do ŻIH-u, a tam pani Bonikowska stwierdziła: „Dziewczyno, przecież my wszystko znajdziemy!”. I znalazła. Z relacji i dokumentów dowiedziałam się np., kiedy wyszłam z bunkra, bo jest o tym notatka z datą: „Żywej duszy już w getcie nie było, kiedy doszła do nas wiadomość, że żyje jeszcze jakaś rodzina” – i tam jesteśmy wymienieni: „bojowiec Rafał i mała jego siostrzyczka Krysia”. To musiało być sporządzone później, bo piszą o mnie „Krysia”… ©℗

Rozmowa pochodzi z wydania specjalnego „ŻYDOWSKA POLSKA WALCZĄCA”



Krystyna Budnicka

Hena Kuczer / Krystyna Budnicka (ur. 1932)

jest najmłodszą z ośmiorga dzieci Cyrli i Josefa Lejzora. Przed wojną jej ojciec wraz z braćmi prowadzili warsztat stolarsko-budowlany na placu Muranowskim. W getcie wyspecjalizowali się w budowaniu skrytek, w których Żydzi chowali kosztowności, a od 1942 r. konstruowali także kryjówki dla ludzi. Bracia Boruch i Szaja z rodzinami zginęli w Treblince latem 1942 r. Trzeci brat, Rafał, wraz z żoną również został wywieziony, ale uciekł z pociągu i wrócił do getta. Pod jego kierownictwem Kuczerowie wybudowali schron, znajdujący się w podziemiach narożnego budynku przy ul. Zamenhofa 56/Muranowskiej 44. Jego pomieszczenia wykopano pod dwiema piwnicami. Był dostęp do wody i prądu, działała kuchnia z kominem i radio. Wydrążono tunel, łączący bunkier z kanałami miejskimi.

W chwili wybuchu powstania w bunkrze Kuczerów przebywało ok. 40 osób. Rafał, Chaim i Izaak Kuczerowie, którzy mieli kontakty z ŻOB, brali udział w walkach. Później ciężko chory Rafał został przeniesiony przez działaczy żydowskiego podziemia na stronę aryjską. Izaaka i Chaima zabili Polacy, którzy odkryli wejście do bunkra, poszukując „skarbów” na terenie getta.

23 września 1943 r. Hena, jej rodzice, siostra Perla, najmłodszy brat Jehuda i bratowa Anka (żona Izaaka) weszli do kanałów, by przedostać się poza teren getta. Rodzice Heny nie mieli siły iść dalej. Razem z Perlą, która nie chciała ich opuścić, zostali w kanałach. Hena, Jehuda i Anka zostali wyciągnięci i umieszczeni w kryjówce po stronie aryjskiej.

Jehuda zmarł wkrótce z powodu zakażenia wodą z kanałów. Rafał został wydany przez konfidenta i zamordowany przez gestapo. Hena i jej bratowa były pod opieką Żydowskiego Komitetu Narodowego, który pomagał im znaleźć kolejne schronienia i udzielał zapomogi. Po powstaniu warszawskim znalazły się w Pruszkowie, gdzie Anka oddała Krysię do domu dziecka prowadzonego przez siostry zakonne. Dziewczynka przebywała w nim aż do zdania matury, a później skończyła studia i pracowała w Warszawie jako nauczycielka. Od 1991 r. jest członkinią Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” w Polsce.

Getto warszawskie

KRYSTYNA BUDNICKA jest jedną z 12 bohaterek i bohaterów wystawy „Wokół nas morze ognia” w Muzeum POLIN. Oprócz rozmowy publikowanej powyżej, w najnowszym wydaniu specjalnym „Tygodnika Powszechnego" ŻYDOWSKA POLSKA WALCZĄCA prezentujemy między innymi nieznane wcześniej fotografie Rudolfa Dameca. Więcej jego zdjęć do zobaczenia również na wystawie w Muzeum POLIN, otwartej od 18 kwietnia 2023 do 8 stycznia 2024 r.

Po drugiej stronie muru

Przez lata mieliśmy tylko słowa: wspomnienia świadków, bohaterów, uczestników powstania w getcie i tych, którzy przyglądali mu się z drugiej strony muru.

Jan Błoński w historycznym tekście dla „Tygodnika Powszechnego” – „Biedni Polacy patrzą na getto” – opisywał, co to znaczyło być świadkiem, jak można było uporać się z tym dramatem, bezsilnością, bezradnością, kłopotem, a może też i jakimś rodzajem satysfakcji związanym z tym, co dzieje się właśnie tam, po drugiej stronie.

Teraz mamy też fotografie. Patrzymy na zdjęcia Rudolfa Dameca – podróżnika, taternika, fotografa amatora, który w kwietniu czterdziestego trzeciego roku znalazł się w Warszawie i zarejestrował powstanie w getcie. Sfotografował świadków, sfotografował tych, którzy patrzyli na to, czego, jak widać na tych zdjęciach, nie dało się nie zauważyć. Nie wiemy, kim są postaci zatrzymane w tych kadrach, ale widzimy na nich właściwie wszystko, z czym zmagał się Błoński, z czym po latach także my się zmagamy. Widzimy karuzelę, plac zabaw, widzimy w tle dym płonącej dzielnicy i widzimy ludzi, którzy po prostu – patrzą. ©℗ MICHAŁ OKOŃSKI

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2023