Halo, tu ziemia!

Znana profesorka udzieliła wywiadu, mniej znaną blogerkę trafił szlag. Napisała odezwę do odległych gwiazdozbiorów, na których jej zdaniem przebywa czołowa przedstawicielka ruchu feministycznego.

08.07.2013

Czyta się kilka minut

„Matka i komplet” – rysunek Erny, córki Małgorzaty Łukowiak, z bloga „Zimno” zimnoblog.blogspot.com  / Rysunek Erna / ARCHIWUM PRYWATNE
„Matka i komplet” – rysunek Erny, córki Małgorzaty Łukowiak, z bloga „Zimno” zimnoblog.blogspot.com / Rysunek Erna / ARCHIWUM PRYWATNE

Szlag blogerkę trafił w sobotę, 15 czerwca, w godzinach porannych, przy kawie i świątecznym wydaniu „Gazety Wyborczej”. W wywiadzie dla „GW” prof. Magdalena Środa dowodziła, że kobiety, decydując się na rodzinę, macierzyństwo i pozostanie w domu, nie dokonują w istocie wyboru, tylko zdają się na tradycję i los.

– Wie pani, jak trudno jest kobietom łączyć pracę w domu z karierą zawodową? – pytała prof. Środę Agnieszka Kublik.

– Przecież łączyłam i łączę. Nie jest trudno – padła odpowiedź.

– Nie? Pani pierze, prasuje, zmywa, gotuje...

– Pierze pralka, prasować nie trzeba, gotować uwielbiam... A sprząta mi pewna pani.

NAIWNA

Poruszona wywiadem Małgorzata Łukowiak – poznanianka, autorka znanego w polskiej sieci macierzyńskiego bloga „Zimno” – odpowiedziała na wywiad nie od razu. Do komputera zasiadła w poniedziałek w nocy, wcześniej z różnym skutkiem łącząc: opiekę nad dziećmi, pracę w domu, a także tę w charakterze radczyni prawnej.

„Ta historia – z życia wzięta – się powinna zaczynać od rytmicznej frazy stylowo powtarzanej w refrenie, od zdania typu ależ byłam naiwna” – napisała, odprawiwszy do snu trójkę dzieci. I dalej: „To jest w ogóle historia zgoła pensjonarskiego rozczarowania autorytetem. Co prawda nigdy się nie modliłam do tego autorytetu (tej autorytetki...), ani nie wypisywałam w sztambuchu żadnych złotych myśli, za to z przyjemnością czytałam jej felietony, bo trzymały wewnętrzną logikę i były w wielu miejscach spójne z tym, co i jak myślę. Ależ byłam naiwna (...) Miałam ikonę za miarodajny głos, za głos wręcz międzypokoleniowy, za matuzalema feminizmu. Ikona tymczasem popada otóż w utopijny bełkot. Ikona, jak się okazuje, przemawia z obcej planety, nadaje z odległych gwiazdozbiorów, dość poważnie odległych od Ziemia-Polska-dzisiaj”.

– Nie jestem prof. Baumanem, żeby jechał pan aż z Krakowa – usłyszałem przez telefon od Małgorzaty Łukowiak, kiedy chciałem się umówić na rozmowę. – Ale jeśli pan koniecznie chce, to bardzo proszę – dodała. – Pod koniec tygodnia, bo we wtorek i środę mam w pracy szaleństwo.

ZIEMIA-POLSKA-DZISIAJ, ODSŁONA I

Spór z ostatnich tygodni ma swoją historię. Spór ciekawy, bo prowadzony przez kobiety przyznające się do feminizmu, jednak inaczej rozumiejące jego rolę. „Feministko, wróć do domu” – napisała podczas ostatniego Kongresu Kobiet Aleksandra Klich na pierwszej stronie tego samego wydania „GW”, w którym o swojej wizji feminizmu mówiła Magdalena Środa, by tydzień później, już na łamach „TP”, dodać, że środowiska feministyczne przypominają jej polski Kościół: dotknięty „syndromem oblężonej twierdzy” i oderwany od rzeczywistości.

 „Któregoś ciepłego wieczoru kilka dni temu wróciłam ze służbowej wycieczki – pisała o rzeczywistości w cytowanym już wpisie Małgorzata Łukowiak. – Eskapada była forsowna, miałam za sobą kilka intensywnych godzin trudnych rozmów (...) Dochodziła dwudziesta pierwsza, Ojciec Dzieciom odcedzał ostatniego z nielatów z kąpieli. Zdążyłam (fuks!) na wieczorne czytanie, przeczytałam, odsłuchałam raportów dziennych (wszystkich trzech naraz, ekonomicznie), pomiziałam, posmyrałam, utuliłam. Nielaty słodko posapywały w swoich łóżeczkach, kiedy nastawiałam pranie (...), a później zawisłam nad żelazkiem i deską (...) I tak się kiwałam nad deską do prasowania z miniaturową spódnicą Erny w ręku i się zastanawiałam bystrze, co na obiad kolejnego dnia, co jutro w robocie od rana, kiedy wreszcie wymienić pościele (oj, przydałoby się!), kiedy ostatnio byłam tak zmęczona jak teraz, zdaje się, że wczoraj wieczór”.

RADCZYNI

W realu, o godzinie dziesiątej w czwartek, za stołem w sali konferencyjnej biurowca w centrum Poznania, trudno w Małgorzacie Łukowiak odnaleźć ślady zmęczenia życiem. Podobnie jak trudno dostrzec w niej blogerkę, która rozdaje razy na lewo i prawo. Za stołem siedzi łagodna trzydziestokilkulatka, nieco nawet zdziwiona szumem, jaki powstał zrazu w związku z napisaną przez nią książką („Projekt Matka”, Świat Książki 2013), później zaś w związku z wpisem na blogu.

W tym miejscu Małgorzata Łukowiak należy do świata męskiego. Tak przynajmniej powiedziałaby bohaterka jej książki. „W tamtym czasie [przed urodzeniem dzieci – red.] działałam w męskim świecie jak walec. Słyszałam w odwecie: »zachowujesz się jak facet«. Przyjmowałam to z mieszaniną aprobaty i wstrętu. Brak wyboru był wręcz oczywisty. Albo się tym walcem kieruje, albo ci ten walec przejeżdża po plecach, to są proste, czytelne zasady świata dużych małych chłopców i ich zabawek naturalnej wielkości”.

– Pani tak myśli dzisiaj? – pytam Małgorzatę Łukowiak.

– Tak, świat zawodowy, korporacyjny, działa według męskich zasad: konkurencji, dyspozycyjności, walki – odpowiada zaznaczając, że praca również dziś daje jej satysfakcję i potrzebną w życiu adrenalinę. – To świat garniturów i krawatów, bo nawet jeśli jest wiele kobiet na stanowiskach, to one do tych krawatów i garniturów równają. Równają też do dyspozycyjności rozumianej jako sto procent czasu na pracę. To nie jest świat równowagi między prywatnością a życiem zawodowym. W tym „męskim świecie” człowiek nie ma emocjonalnych zobowiązań. „Jedziesz jutro na tydzień do Warszawy zamknąć transakcję”. Jedziesz i już.

MATKA

Etap „męski” – ten przedstawiony w książce „Projekt Matka” – kończy się symbolicznie pewnym snem. Bohaterce pojawia się w nim trzyletnia dziewczynka: „Trzylatka wydała mi się widać w tamtym czasie jeszcze dość mała na to, żeby nadal nazywać ją dzieckiem, ale wystarczająco duża, żeby już być niekłopotliwa, dawać gwarancję możliwie niewielkiej liczby elementarnych niemowlęcych problemów, bliżej niesprecyzowanych karmień, wypróżnień i jęków” – czytamy.

To jednak tylko prolog opowieści. Dalej mamy jak najbardziej rzeczywisty zapis fizjologicznych zmian, związanych z nimi lęków, rosnącego brzucha, porodu. Później zaś logistycznej ekwilibrystyki wielomatki (jak nazywa autorka bohaterkę), codziennego lawirowania między biurem, żłobkiem, przedszkolem i domem. „Projekt Matka” to również opis mentalnej ewolucji – od kobiety skupionej na karierze do tej odnajdującej siebie w macierzyństwie.

A jednocześnie – to nie pierwszy (pozorny?) paradoks książki – „Projekt Matka” to manifestacja prawa kobiety do własnej drogi. „Helou, oto jestem sobą, a nie jakąś obeliskową Matką, wykutą z nierealnych oczekiwań przez Ojczyznę i Naród” – woła do nas bohaterka.

ZIEMIA-POLSKA-DZISIAJ, ODSŁONA II

– Dlaczego właściwie trafił panią szlag? – pytam Małgorzatę Łukowiak.

– Kiedy czytałam wywiad, był spokój, żadnych biegających i krzyczących dzieci – mówi. – A jednak tą łatwością sądu o godzeniu życia zawodowego z prywatnym pani profesor wtargnęła w moją prywatność. W dodatku trwał Kongres Kobiet, na który zawsze chciałam pojechać, ale nie mogłam, bo trzeba by jechać na kilka dni do Warszawy – śmieje się po chwili. – Na tym kongresie kobiety dyskutują o dostępie do władzy, o równości, i nagle jedna z orędowniczek tego ruchu deprecjonuje realia dotyczące wielu kobiet w tym kraju. Ta narracja wydaje mi się wykluczająca i w gruncie rzeczy męska! W takim sensie, że docenia głównie świat na zewnątrz, lekceważąc to, co się dzieje w domu, bo tutaj są przecież maszyny oraz „pani sprzątająca”.

Kiedy proszę Małgorzatę Łukowiak o szczegółowy opis jej ostatniego poniedziałku, słyszę pełen pobłażania śmiech. – To było trzy dni temu, a mnie wszystkie poniedziałki, wtorki, środy zlewają się w jedną masę pośpiechu – mówi.

Rekonstruujemy więc bliżej nieokreślone „uśrednione dzisiaj”.

Zaczyna się wczesną pobudką. Później są nawoływania: „jedz szybciej!”, „szybciej się ubieraj!”, „co ty robisz?!”. – Potem wchodzimy do samochodu, trzaska brama garażowa i pojawia się poznański korek – opowiada Małgorzata Łukowiak.

– W pracy nie ma rozmów przy kawie. Wszystko na termin, w pośpiechu. Potem przedszkole i szkoła: musimy z mężem dojechać w dwa punkty najpóźniej do piątej. Czasami robię to ja, czasami on.

Kolejny punkt programu: obiad, wspólne odrabianie lekcji, czas w domu.

– „Mama, zobacz, co tu napisałam!”. „Mama, ona mnie bije!”. „Puść mnie, ty głupku!” – Małgorzata Łukowiak naśladuje swoje dzieci. – Ale ten etap dnia to uroda życia. Pełen dom, przyjaciele dzieci, dziadkowie... Cisza zapada około 22.

– I pojawia się głód życia?

– Głód życia kontra głód zaśnięcia. Tylko kobieta wie, co to znaczy zasnąć z dzieckiem oraz umalowanymi oczami i soczewkami kontaktowymi, a potem obudzić się o godzinie czwartej ze świadomością, że za trzy godziny trzeba wstać.

– Ile zostaje na sen?

– Pięć, sześć godzin. Ale niech pan nie idzie w stronę męczeństwa – napomina Małgorzata Łukowiak. – To nie jest poświęcenie, tylko wybór.

OCALONA

A może jednak nie wybór? Może rację ma Magdalena Środa, twierdząc, że kulturowe wzorce wniknęły w świadomość kobiet tak mocno, że niektóre z nich nie potrafią dokonywać wyborów? Nie są w stanie oddzielić sfery „ja” od tego, co narzucone, wpojone, przekazane?

– Sprzątanie, pranie, gotowanie to też wybór? – upewniam się.

– Więcej: to jest, być może, trochę masochistyczna, ale przyjemność. Że tworzę dom, do którego się przyjemnie wchodzi.

A jednak bohaterka „Projektu Matka” mówi o ocalaniu „siebie sprzed”: „A ja, ja dziś jestem matką trójki dzieci. I nigdy tak o sobie nie mówię, ani tak nie myślę, nie identyfikuję się z figurą »matki wielodzietnej« (...) Jestem po prostu. Taką mam nadzieję. Wprawdzie nie tamtą sobą, którą byłam u progu PROJEKTU DZIECKO, ale (...) nie zniknęłam. Nie rozpuściłam się ani nie rozpadłam w PROJEKCIE MACIERZYŃSTWO. KAŻDEGO DNIA OCALAM SIEBIE”.

Siebie „sprzed” Małgorzata Łukowiak ocala z reguły po 22. Od dziesięciu lat pisze bloga „Zimno”, za który otrzymała tytuł „Blog Roku 2009”. Częstotliwość wpisów: średnio dwa, trzy razy w tygodniu. Książka „Projekt Matka” czerpie z archiwalnych wpisów na blogu. Oraz z życia: książkowy Ludwik i trójka dzieci to w dużej części jej codzienność.

– Po co pani pisze? – pytam.

– Czynność fizjologiczna.

– Jaka?

– Jak nie piszę, to czuję, jakby nic z tego dnia nie zostało. Kobieca narracja jest bardzo ulotna, rodzinna też. Fajnie się z dzieckiem małym zasypia, ale mam świadomość, że będzie zaraz duże. To tak ulatuje jak pranie, które się wypierze, ale bielizna zaraz będzie znowu brudna.

Z ostatniego tygodnia: „Zaplatam warkocze Erny. Długie pasma dziecięcych włosów pachnących tym letnim wiatrem i upałem, co to je zbiera, wisząc głową w dół na huśtawce. Erna się trochę wierci, ale nie za wiele. Drapie się w kostkę, macza w misce z keczupem grzankę z szynką, popija herbatą. Silny grzebie w szufladzie ze sztućcami. Wspiął się na palce i spomiędzy łyżeczek wydłubuje plastikowe strzykawki, którymi zwykłam podawać nielatom lekarstwa. – Ksyzal – mantruje cicho. – Ksyzal. Ksyzal. Syjop”.

ZIEMIA-POLSKA-DZISIAJ, ODSŁONA III

Pytam o momenty, w których mimo pośpiechu dzieje się „coś”. Coś, co pozwala uwierzyć, że codzienność to nie tylko lista zadań do wykonania w pośpiechu.

Odpowiada opowieścią niby-o-niczym.

– To było wczoraj, w tamtym parku – Małgorzata Łukowiak wstaje i wskazuje na miejsce schowane nieco za pracującymi pod biurowcem koparkami. – Trwało 10 minut. Było po deszczu, kałuże. Ja w kaloszach, moja córka w kaloszach, nad nami parasol, trzymamy się za ręce. I tak sobie idziemy w ciszy, po trawniku, nielegalnie, a woda chlupie pod nami. To było mocne – 10 minut wielkiego szczęścia.

– A potem?

– Wbiegłyśmy do biura, było coś do podpisania, czekał jakiś klient. Potem korek. A później biegiem do sklepu, żeby nam nie zamknęli.

– W pani książce dużo jest takich fragmentów: bohaterka żałuje, że skoro jest „tutaj”, to nie ma jej „tam”. Pracę lubi, ale chce być z dzieckiem.

– Staram się takie myśli odsuwać – mówi Małgorzata Łukowiak. – Pracuję nad swoim „teraz”.

PISARKA

Czy książka, w której jest fizjologia ciąży, logistyka codzienności, pomiary temperatury, nazwy leków do wzięcia, opisy „zwykłych” zabaw dzieci, dialogi matki z ojcem w „zwykły” dzień, może być pasjonująca? W dodatku – jak ryzykownie obiecuje na obwolucie wydawca – dla wszystkich?

Może.

Bo fizjologia ciąży wbudowana jest w przejmującą opowieść o lękach i radościach kobiety, opis jej powolnego przeobrażania się w matkę.

Bo logistyka codzienności jest podana z polotem i humorem; bo nawet leki do wzięcia podczas ciąży daje się oprawić w ciekawą formę (isoptin podaje bohaterce w jednym ze snów ubrany w biały kitel Lech Kaczyński); bo dialogi jego z nią pokazują świetnie, że mężczyzna i kobieta są w jeszcze odleglejszych galaktykach niż dwie – nawet najbardziej odległe od siebie – feministki.

Tak więc dla wszystkich. Może poza tymi, którzy widzą polską kobietę bardziej jako ideowy konstrukt niż człowieka z krwi i kości. Tym opowieść Małgorzaty Łukowiak może się nie spodobać.

WIELOPOLKA

Zróbmy zresztą krótki test.

Tradycyjna Matka Polka, trójrodzicielka, której celem życia jest wychowanie dzieci? Nic z tych rzeczy: trochę za wcześnie (po kilku tygodniach) wraca do pracy. Zresztą, podejrzanie za dużo mówi o sobie – coś za wiele tego „ocalania siebie”.

Może ktoś w stylu młodszej o pokolenie Danuty Wałęsowej? Spełnionej matki i organizatorki domu, która w pewnym momencie chce odzyskać głos? Nie bardzo, i to nie tylko dlatego, że bohaterka dostaje wsparcie od Ludwika. „Jej kariera toczyła się w ścianach domu, ale nie to jest dla niej bolesne – pisze o Wałęsowej Łukowiak w trzeciej, bardziej publicystycznej części książki. – Najbardziej ją uwiera, że LECH NIE DOCENIŁ. Danuta jest oczywiście produktem patriarchatu, bo dla niej czołowe znaczenie ma to, żeby mąż obdarzył uznaniem to, co robiła. Mam wrażenie, że nasze pokolenie idzie jednak krok dalej. To nie »mąż ma docenić«, my żądamy nadania społecznej wartości temu, co robimy w domu i czego nie widać”.

Może zatem „kobieta wyzwolona”, dla której dom jest dodatkiem do wielkiego świata? Ależ ta książka jest jednym wielkim – owszem, włożonym w nawias ironii i pokpiwań z ckliwej narracji macierzyńskiej rodem z poradników – hymnem na cześć macierzyństwa i rodziny!

Może więc najbardziej (używając poetyki autorki) – wielopolka? Kobieta szukająca własnej drogi – odnajdująca szczęście i w macierzyństwie, i w pracy – jednocześnie świadoma tego, że jej postrzeganie świata ukształtowały realia kulturowe. Najbardziej narracja Matki Polki, z którą bohaterka „Projektu...” się mocuje.

„W macierzyństwie Matki Polki jest cały zapis martyrologii i męczeństwa poprzednich pokoleń Matek Polek, ich codziennych zgryzot, czarna biżuteria z łusek nabojów do karabinów, metaforyczny ryngraf z Matką-Polką-Męczennicą nolens volens dynda mi u piersi”.

– Kto pani powiesił ten ryngraf? – pytam Małgorzatę Łukowiak.

– Na pewno nie mama – w moim domu tego nie było. Ale mam masę koleżanek, którym matki mówią: „dlaczego nie ma obiadu?!”; „dlaczego twój mąż pomywa?!” itd. Od tego nie da się uciec.

– Pani książka nie spodoba się nie tylko miłośnikom figury Matki Polki...

– Jeśli tak, to chciałam powiedzieć, że to nie jest żadna „moja opowieść”, ale opowieść tysięcy Polek – mówi Małgorzata Łukowiak. – Jaki z tego wniosek? Że my, kobiety, nikomu się nie podobamy takie, jakie jesteśmy? Ani Kościołowi, ani politykom, ani feministkom?

FIGHTERKA

– Ale przecież pani sama jest feministką! – mówię, słysząc w swoim głosie ton zarzutu (to okropne słowo „feministka”). Przypominam wpis na blogu, w którym napisała, jak bardzo nie lubi zdania: „Nie jestem feministką, ale...” („Dlaczego, pytam, dlaczego nie jesteś feministką? Zarabiasz tyle, ile twoi koledzy na równorzędnych stanowiskach? Żadnych szklanych sufitów? Żadnych społecznych oczekiwań, że mimo wszystko powinno się wyjść za mąż i rodzić dzieci?”).

– Owszem, jestem, ale w moim feminizmie ważne są wszystkie sfery życia – odpowiada. – I nieustanna dyskusja o pozycji kobiety w społeczeństwie. Mój feminizm jest wyzwalający – od myślenia o kobiecie, która ciągle „coś powinna” – a nie walczący.

Choć i walki na jej blogu nie brakuje. Na przykład we wpisie z ubiegłego tygodnia, kiedy Małgorzatę Łukowiak po raz kolejny trafił szlag.

Oto w regulaminie specjalnego funduszu socjalnego UAM w Poznaniu prasa – z pomocą oburzonego Francuza, pracownika uczelni – odkryła fragment, w którym środki na dofinansowanie opieki żłobkowej i przedszkolnej przysługują... tylko matkom.

„Że nasze prawodawstwo nie nadąża za zmianami obyczajowymi, to wiadomo od dawna. Związki partnerskie są tu najlepszym przykładem. Ale doskonałym przykładem jest też zmiana kodeksu pracy wydłużająca urlop macierzyński do roku, bez faktycznej (czytaj: obowiązkowej) opcji dla ojców. Trzydziestoletni, bezdzietny minister pracy i polityki społecznej słodko trujący o tradycyjnych wyborach polskich rodziców spadł, zdaje się, z jakiejś archiwalnej gwiazdy” – napisała, krytykując macierzystą uczelnię.

– Co jest potrzebne kobiecie, Polce A.D. 2013? – pytam górnolotnie.

– Myślałam o tym długo i niewiele wymyśliłam – odpowiada. – Oprócz zmian w prawie, na czele z urlopem ojcowskim. Oczywiście, potrzebne są też przedszkola i żłobki.

– Zmiana mentalności?

– I języka, który ją kształtuje.

– „Znana profesorka” zamiast „znana profesor”?

– Oczywiście!

– Ministra?

– Bardzo dobrze.

– Radczyni prawna?

– Tu już gorzej, bo trudno wymówić. Ale przecież nie chodzi o to. Proszę zwrócić uwagę, jak przylgnęły te męskie formy do zawodów, które dają prestiż: do adwokata, profesora, polityka. I jak przykleiły się formy żeńskie do profesji, których prestiż jest niewielki: przedszkolanki, pielęgniarki...

ZIEMIA-POLSKA-DZISIAJ, ODSŁONA IV I NIEOSTATNIA

Małgorzatą Łukowiak zainteresowały się ostatnio media: wystąpiła m.in. w „Dzień dobry TVN”. Rozmowę można obejrzeć na stronie internetowej stacji. Jeszcze kilka dni temu poprzedzała ją reklama kapsułek piorących firmy A. Występuje w niej „tata na pełen etat”: młody, uśmiechnięty mężczyzna, który (dzięki kapsułkom A.) znajduje czas na zajmowanie się domem i opiekę nad dwiema córeczkami. Do tego stopnia znajduje, że w puencie reklamy – proszony przez jedną z córek o zaplecenie warkoczy – pyta: „Kłosa czy dobierany?”.

– Znak nowego? – pytam Małgorzatę Łukowiak, choć bez przekonania: w innej wersji reklamy „tata na pełen etat” rozpaczliwie prosi o pomoc w obsłudze pralki swoją matkę.

– Mężczyźni się zmieniają, zwłaszcza ci z młodszych pokoleń – odpowiada blogerka. – Coraz częściej biorą odpowiedzialność za wychowanie.

A jednak na blogu autorka „Projektu Matka” ocenia, że „kobieca kwestia” „straci przymiotnik” może za 50 lat, zaraz asekuracyjnie nazywając sama siebie utopistką.

Jedno jest pewne: Ziemia-Polska-Dzisiaj nie zniknie ani dzisiaj, ani jutro. Skąd płynie wniosek, że autorkę „Projektu Matka” – ocaloną wielomatkę – szlag trafi jeszcze niejeden raz. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2013