Kobieta wśród mamutów

Nie świętuję dnia kobiet, bo w świecie bez kobiet fetowany jako okazja do wręczenia kwiatka jest żałosną manifestacją. W świecie skrojonym na miarę potrzeb obu płci z ochotą obchodziłabym matronalia, święto kobiecości i kobiecej narracji.

03.03.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Dzięki uprzejmości galerii Raster
/ Fot. Dzięki uprzejmości galerii Raster

Gdyby w lokalnych warunkach klimatycznych nosiło się w marcu koszulki z krótkim rękawem, obstalowałabym sobie adekwatny nadruk, wielki biały t-shirt z inskrypcją „nie obchodzę dnia kobiet, nie obchodzi mnie to” i wdziewałabym go sobie na zdrowie ósmego marca, i się przechadzała w takiej stylizacji po centrum miasta, nie wzbudzając sensacji.

T-shirt z nadrukiem to w końcu nie manifa.

Mizerna manifestacja.

Koloryt cmoka

Cóż, bez dwóch zdań: dla kultywowania prywatnej damsko-męskiej relacji dobry jest nie dzień kobiet, ale każdy inny brak okazji i, dajmy na to, nieoczekiwany bukiet tulipanów albo spontaniczne wysprzątanie wspólnie zajmowanego gniazdka. Plus kolacja. A w relacjach pozaprywatnych osobliwy szacunek dla naszych pięknych pań, raz w roku wytryskający goździkową fontanną i parą rajstop, za zdrooowie dam i biały walczyk?

Nie, dziękuję.

Nie ósmego marca.

To święto w mojej głowie nadal nie jest odzyskane, nieustannie skażone kolorytem cmoka w spracowaną damską dłoń, dłoń siłą podciąganą do karpika męskich ust, pozdrawiamy kobiety pracujące dla pokoju i rozkwitu ojczyzny, i szarpiemy gremialnie za onieśmielone, niemal wyrwane ze stawu barkowego damskie ramię.

I mimo że sama nigdy nie dostałam żadnego marcowego deputatu z rozdzielnika pierwszego sekretarza, żadnej kawy ani bawełnianej ścierki na radzie zakładu i nie mam żadnych ambarasujących osobistych asocjacji – nie lubię ósmego marca. Ósmy marca jest w mojej głowie o lata świetlne od kobiecych zmagań o równe prawa, chociaż przecież taka jest geneza tego dnia. Szkoda.

Wielka szkoda, że się tak zdewaluowały matronalia.

Katalog sieci handlowej

Ale „Dzień kobiet” to jest też niezły film Marii Sadowskiej i niech to on będzie punktem wyjścia do dalszej deliberacji.

Bohaterka filmu, Halina Radwan, właśnie awansuje – kiedy kamera robi najazd – w sklepowej hierarchii pewnej sieci handlowej opatrzonej logo z owadem i robi to, jak się można domyślić, nie z butnej potrzeby skakania po szczeblach kariery ani z bezrefleksyjnego imperatywu dorabiania się, ale po to, żeby utrzymać dorastającą córkę, bo wychowuje ją sama. Jest jeszcze umierająca na raka matka bohaterki, słowem – trzy pokolenia silnych kobiet w impasie. Są koleżanki Haliny, w równie rozpaczliwych jak protagonistka życiowych sytuacjach. Jedyny pierwszoplanowy męski bohater jest szefem Haliny. I pomińmy tutaj wiwisekcję tej plugawej postaci. Dla potrzeb tego, o czym chcę powiedzieć dalej, wystarczy jego ranga.

Niedługi czas temu wraz z zakupionym tygodnikiem opinii dostałam w kiosku z prasą reklamowy biuletyn autentycznej sieci handlowej posługującej się logo z owadem. Katalog jest ładnie wydany, kolorowy i hojnie upstrzony zdjęciami. Przedstawiciele firm dostarczających produkty do sklepów międzynarodowego dyskontu chwalą się polskim pochodzeniem towarów i reklamują ich wysoką jakość. Szybko przekartkowałam, stojąc w korku, tę patriotyczną publikację. A później, już w pracy, bo nie dawałam wiary pierwszemu oglądowi – przejrzałam folder jeszcze raz. I cóż, jako żywo, najlepsi polscy producenci żywności mają wyłącznie męskie twarze i dystyngowane marynarki. Wąsik, uśmiech, krawat. Na mniej więcej pięćdziesięciu właścicieli, prezesów i wiceprezesów spółek takich i owakich przypadają na stroniczkach biuletynu dwie panie: prezeska koncernu produkującego kawy i herbaty oraz blogerka kulinarna.

Jestem oczywiście naiwną idealistką, bo pierwsze, co mi przyszło do głowy, to że jest doprawdy dla mnie niepojęte, iż nikt, ani jedna osoba w agencji składającej inkryminowaną reklamę, żaden z pracowników kreatywnych, żaden grafik nie pomyślał, że coś im poszło nie tak, i bezrefleksyjnie puścił projekt do drukarni. Parytet jest brzydkim słowem, zdaję sobie sprawę, ale czy świat doprawdy wygląda tak jak w parapatriotycznej reklamie polskiego żarcia?

Świat bez kobiet?

Promocja w sklepach z owadem do piątego marca.

Ósmego marca w sklepach do nabycia naręcza kwiatów.

I nie, nie postuluję, żeby pudrować rzeczywistość i zamiast prezesa z sumiastym wąsem wystawiać do promocyjnego zdjęcia przystojną pannę Hanię z błękitnymi oczami.

Postuluję zmianę rzeczywistości, zdecydowanie.

Prawdziwa ozdoba męża

Jak donoszą plotkarskie media, pewien znany aktor pojawił się na gali wiodącego miesięcznika z branży glamour w towarzystwie żony. Piękna owa pani „była prawdziwą ozdobą swojego męża, brawo”. Znajdź błąd logiczny/ /cywilizacyjny/kulturowy w tak skomponowanym zdaniu. Dajesz radę?

Prezydent Poznania organizuje rok w rok noworoczne przyjęcia dla lokalnego biznesu, ludzi kultury, samorządowców i wszelkiej maści notabli. Noworoczne przyjęcie 2013/2014 odniosło spory sukces wizerunkowy w ogólnopolskich mediach, rzekłabym, że wręcz ugruntowało wizerunek Poznania. Na sześciuset zaproszonych gości – jak skrupulatnie policzyła to Ewa Wanat – przypadło dwadzieścia pań, co się tragikomicznie rzucało w oczy na fotografiach z balu. Na tle gąszczu ciemnych garniturów uszytych na miarę nieliczne success dresses „naszych pięknych pań” były prawdziwą ozdobą, doprawdy. Jak wynika z wnikliwych analiz, sytuacja na bankiecie wyniknęła z faktu, że na przyjęcie rozesłano jednoosobowe zaproszenia, dla notabli właśnie. Crème de la crème przybyli sami, stąd nieobecność pań.

Mnie się oczywiście prostodusznie wydaje – choć niestety niewiele wynika z tego naiwnego doznania – że poznanianki działają szerzej niż między kuchnią, piaskownicą a kruchtą, i mogłyby tu i ówdzie reprezentować siebie same w charakterze persony, a nie co najwyżej łagodzić obyczaje w roli przyprawy. Osoby towarzyszącej. Hostessy. Asystentki. Za zdrowie dam!

I dlatego właśnie nie świętuję dnia kobiet. W świecie bez kobiet dzień kobiet fetowany jako okazja do wręczenia kwiatka jest żałosną i godną ubolewania manifestacją. Z ochotą za to w świecie skrojonym na miarę potrzeb obu płci obchodziłabym matronalia, święto kobiecości i kobiecej narracji.

Utopię?

Proszę bardzo.

Kompromis i zakłamanie

Nie bez kozery pierwsze przychodzą mi na myśl prawa reprodukcyjne kobiet, bo do nich się w końcu sprowadza diametralna różnica między płciami. Kobiety zachodzą w ciążę, mężczyźni się do ciąży przyczyniają. Kobiety ponoszą pakiet fizycznych, psychicznych, wreszcie finansowych konsekwencji macierzyństwa. Mężczyźni w męskim gronie konferują o polityce prorodzinnej i tradycyjnym podziale ról, czymkolwiek byłaby taka tradycja. Tradycja jest w polskiej debacie publicznej pojemnym sagankiem. Tradycja jako oręż wymierzony w kobiety definiuje kobiece miejsce w świecie jako przestrzeń między pokojem dziecinnym a zlewozmywakiem.

Żeby było jasne. Jestem orędowniczką prawa do rodzinności. Pielęgnowania domowego ogniska, codziennych rodzinnych obiadów. Mam troje niewielkich dzieci, którym co rano wiążę szaliki na szyjach i zakładam czapki, zanim się udadzą do punktów edukacji, a ja do pracy. I robię im kanapki. Piorę, prasuję, przecieram blaty. Macierzyństwo jest teraz wiodącym elementem mojej życiowej narracji, ale jest to macierzyństwo świadomych wyborów, a nie przypadku.

Poza tym, oprócz bycia matką pracuję, zarabiam. Nie na waciki i nie na pomadkę, ale na dom. My, rodzice naszych dzieci, zarabiamy na nasze wspólne życie razem.

Irytuję się słysząc, że tylko macierzyństwo realizuje moje „powołanie”. To nieprawda.

Ale wracając do praw reprodukcyjnych – nie chciałabym tu wchodzić na grząskie terytoria kompromisu aborcyjnego i sporu o to, od kiedy jest człowiek, istota, homo sapiens. Nie uważam aborcji za wyjście czy wręcz za optymalne rozwiązanie, swego czasu podglądałam moje dzieci i w ósmym, i w dwunastym, i w kolejnych tygodniach ciąży, i nie wyglądały wtedy na przypadkowe zlepki tkanek. Ale boję się słów profesora prawa, byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego i rzecznika praw obywatelskich, który pisząc projekt nowelizacji kodeksu karnego chce rzekomo zrównać ochronę płodu zdolnego do życia z ochroną życia ludzi urodzonych. A później, na jednym wydechu, dyskredytuje antykoncepcję postkoitalną, twierdząc, że „dopuszczenie na rynek takiej pigułki służy omijaniu ustawy”. Trzeba mieć odwagę, żeby coś podobnego powiedzieć w twarz zgwałconej piętnastolatce. Trzeba mieć doprawdy fantazję, żeby się zasłaniać klauzulą sumienia i odmawiać aptecznej sprzedaży zwykłej antykoncepcji, legalnych produktów leczniczych dopuszczonych do obrotu na terenie kraju. Nie mogę przyjąć, że się antykoncepcję wymienia ciurkiem za aborcją, jedno i drugie podciągając pod zgniliznę moralną. Oburza mnie brak wyważonej dyskusji o aborcji jako o problemie etycznym czy wyborze moralnym. Brzydzi mnie zakłamanie – lokalne zakazy aborcyjne nie są żadną barierą dla kobiet dobrze sytuowanych. Te mniej majętne są pozostawione samym sobie.

Rodzicielstwo dla zaawansowanych

W moim utopijnym świecie kobiet i mężczyzn macierzyństwo byłoby przestrzenią wolnego wyboru, a nie „tradycyjnym”, obligatoryjnym powołaniem kobiety. A skoro już o powołaniu – w moim utopijnym świecie, w którym zamiast dnia kobiet świętowałoby się matronalia, życie publiczne i zawodowe można byłoby tak sobie ustawić – i to bez względu na płeć – żeby nie kolidowało z prywatnym.

Spróbujcie upchnąć w dwudziestoczterogodzinnej dobie ośmiogodzinny dzień pracy, odprowadzenie dziecka (albo – poziom dla zaawansowanych! – dzieci) do przedszkola czy szkoły – w godzinach urzędowania placówek edukacji, zakupy, obiad, odrabianie lekcji, minutę relaksu, kolację... Spróbujcie to wszystko upchnąć i nie upaść na twarz.

W moim utopijnym świecie, który oby się kiedyś zdarzył, produktywność i dyspozycyjność nie będą wiodącymi wartościami. Efektywność, operatywność i wydajność zastąpiłabym zadowoleniem z życia, daniem sobie okazji do bycia, a nie nabywania. Mimo że sama pracuję zawodowo od zawsze, a moje trzy ciąże i kolejne dzieci raczej mi z pracą nie kolidowały (za cenę zwierzęcego zmęczenia, rzecz jasna), w ogóle mnie nie dziwi, że wiele kobiet rodząc dzieci rezygnuje z pracy. Fundamentalnym argumentem zarzucenia zawodu na rzecz domu jest niemożność łączenia macierzyństwa z pozadomową pracą, praktyczna trudność, niechęć pracodawców, niewykonalność. Pomijam tu oczywiście te przypadki – nie takie wcale rzadkie – kiedy przejście do sfery domowej jest dla kobiety wyborem lepszego rozwiązania.

Tak czy inaczej – rodzicielstwo jest u nas nadal synonimem macierzyństwa. Ojcostwo to weekendowy wypad z dziećmi na biwak za miasto i statystycznie czterdzieści minut dziennie dla domu, wliczając w to czas weekendowego biwaku, rzecz jasna. Dość czasu, żeby wynieść śmieci i zadać pytanie: „jak w szkole?”, po czym nie czekając na odpowiedź – przełączyć kanał.

Miałabym marzenie, żeby urlopy ojcowskie przyjmowały się w społecznej świadomości, i to w coraz szerszym wymiarze. Chociaż raczej nie nalegałabym na przymus karmienia piersią w wykonaniu taty. Poważnie – uważam, że nie ma lepszego antidotum na niechęć pracodawców do zatrudniania młodych kobiet i na wyrównanie szans kobiet i mężczyzn na rynku pracy, jak urlopy związane z urodzeniem się dziecka dla obu płci. Utopijnie też sobie wyobrażam, że ojcowie wyrwani zza biurek i przystawieni do pałąka spacerówki z siedzącym wewnątrz malcem docenią przyjemność przechadzki. Że dotrze do nich, iż zamiast kolejnych sukcesów w sprzedaży lepsza jest na przykład niespieszna lektura w parku. Świat, w którym zwolnilibyśmy i ograniczylibyśmy zapędy mam! mam! mam! na rzecz jestem, byłby – trywialna konstatacja – znacznie lepszym światem.

Kto lepiej sprząta

Męski wzorzec percepcji realiów nie może być wyłącznym w publicznym dyskursie, tak się nie da. Nie od biedy Kongres Kobiet żąda całej pensji i połowy władzy. Statystyki donoszą, że Polki są lepiej wykształcone od Polaków. Przykre, że nie widać tego ani w zarządach firm, ani w parlamencie, gdzie się tworzy prawo, ani w organach władzy. Nie przyjmuję argumentacji, że nie można mieć wszystkiego (skoro się rodzi dzieci...), a tym bardziej – że to „tradycyjny” podział, który utrwala dobrostan i pewien społeczny kompromis, korzystny dla obu płci.

Jeden z prawicowych polityków forsuje ostatnio anegdotę z mamutem, którego to truchło samiec tradycyjnie winien przytaszczyć do jaskini, żeby umożliwić samicy tradycyjne nagotowanie strawy, a później tradycyjne uprzątnięcie odpadków, ponieważ samica uprząta zgrabniej.

W moim gospodarstwie domowym znacznie lepiej sprząta osobnik obdarzony tylko jednym chromosomem X.

Dlatego nie świętuję dnia kobiet. Wyglądam matronaliów. 


MAŁGORZATA ŁUKOWIAK jest prawniczką, autorką bloga „Zimno” oraz książki „Projekt Matka. Niepowieść”. Mieszka i pracuje w Poznaniu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2014