Gry wojenne

Pierwszy raz od ćwierć wieku Ameryka uaktualnia scenariusze konfliktu z Rosją. Ważną rolę odgrywa w nich Polska. Symulacje wojny wypadają źle – zwłaszcza dla krajów bałtyckich.

19.10.2015

Czyta się kilka minut

Ćwiczenia 11. Dywizji Kawalerii Pancernej z Żagania, wiosna 2015 r. / Fot. Chor. Rafał Mniedło
Ćwiczenia 11. Dywizji Kawalerii Pancernej z Żagania, wiosna 2015 r. / Fot. Chor. Rafał Mniedło

Amerykański admirał Mark Ferguson starannie wybrał moment swego wystąpienia: 6 października, tydzień po rozpoczęciu rosyjskich nalotów w Syrii. Forma też nie była przypadkowa. Zwracając się do zebranych w waszyngtońskiej siedzibie Atlantic Council – ośrodka analitycznego zajmującego ważne miejsce w strukturach bezpieczeństwa USA – nawiązał do słynnej przemowy Winstona Churchilla z 1946 r.: „Od Arktyki po Morze Śródziemne – ostrzegał admirał – Rosja buduje w Europie łuk ze stali”.

W miniony poniedziałek, 19 października, dowodzone przez Fergusona jednostki wypłynęły z portów.

Tak, z udziałem 36 tys. żołnierzy, 140 samolotów i ponad 60 okrętów, zaczęły się ćwiczenia „Trident Juncture” – największe od upadku komunizmu manewry NATO w Europie Zachodniej. Choć planowano je od dawna (scenariusz zakładał misję stabilizacyjną, kończącą spór o źródła wody, który wybuchł w Afryce), to po tym, jak Kreml włączył się militarnie w konflikt syryjski, szczególnego znaczenia nabrał zwłaszcza drugi etap tych ćwiczeń: operacje desantowe na plażach Morza Śródziemnego. „Dotąd myśleliśmy o zagrożeniach na Wschodzie i Południu. Teraz połączyły się one w jedno” – komentował jeden z oficerów NATO.

Dziś, rok po szczycie Sojuszu w walijskim Newport – gdzie, w obawie przed agresywną polityką Władimira Putina zadecydowano m.in. o utworzeniu tzw. szpicy, czyli sił błyskawicznego (w teorii) reagowania – zachodnim generałom ciągle przybywa powodów do niepokoju. Modernizująca się armia rosyjska wskrzesza do życia bazy na Arktyce. Rutyną stały się naruszenia przestrzeni powietrznej państw NATO czy demonstracyjne przeloty rosyjskich bombowców blisko granic Norwegii, Wielkiej Brytanii, Kanady i USA.

Cel: pokonać Zachód
Na pełny obraz budowy rosyjskiego „łuku ze stali” składają się też: rozbudowa baz lotniczych na Białorusi (dla rosyjskich samolotów modernizowane są lotniska w Baranowiczach i Lidzie), postępujące podporządkowanie białoruskiej armii Rosjanom, militaryzacja Krymu i obwodu kaliningradzkiego – oraz manewry. Armia rosyjska ćwiczy bowiem ciągle.

Co ćwiczy? Oto przykład – 16 marca 2015 r. do pułkownika Siergieja Wołyka z 98. Dywizji Powietrzno-Desantowej w Iwanowie koło Moskwy dociera rozkaz: przygotować wojsko do transportu. Następnego dnia samoloty przerzucają żołnierzy 1500 km na północ – na Półwysep Kolski. Kilkanaście godzin później na wyspach w pobliżu Nowej Ziemi lądują grupy rekonesansowe. Zadanie: przygotować desant głównych sił. Nie dochodzi jednak do niego, gdyż nieprzyjaciel atakuje kwaterę główną Floty Północnej w Siewieromorsku. Spadochroniarze z Iwanowa odpierają ofensywę, dziesiątkując oddziały wroga.

Tak wyglądał fragment scenariusza manewrów, w których w całej Rosji wzięło udział 80 tys. żołnierzy i 220 samolotów (tj. dwa razy więcej niż w „Trident Juncture”). Ćwiczono też zwalczanie wrogich samolotów i okrętów podwodnych, przygotowywanie polowych lądowisk dla myśliwców i odpieranie nalotów wroga na własną marynarkę. Skala manewrów nie pozostawia wątpliwości – była to symulacja wojny z USA i/lub z NATO.

Odkurzane plany
Tempo i skala modernizacji rosyjskiej armii, a także, czy może nawet bardziej, te nieustające rosyjskie ćwiczenia, coraz bardziej niepokoją Zachód. Po ataku na Ukrainę – aneksji Krymu i wojnie w Donbasie – pytania o to, gdzie i jakie oddziały może ona szybko zmobilizować, znów nabrały znaczenia.

– W Rosji panuje atmosfera przyzwolenia na prowadzenie działań wojskowych poza granicami kraju i niezgodnie z prawem międzynarodowym – mówi „Tygodnikowi” Łukasz Kulesa z londyńskiego think tanku European Leadership Network.

O ile więc po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 r. na korytarzach Pentagonu powtarzano podobno, że „cztery największe zagrożenia dla bezpieczeństwa USA to, kolejno: terroryzm, terroryzm, terroryzm i Chiny”, teraz to się zmienia. Departament Obrony USA znów analizuje i uaktualnia tzw. plany ewentualnościowe na wypadek wojny z Rosją: dokumenty, o których pod koniec zimnej wojny niemal zapomniano.

Nowe plany powstają na podstawie dwóch scenariuszy. Pierwszy uwzględnia obronę zaatakowanego państwa NATO wspólnie z sojusznikami. Drugi – że USA walczą samodzielnie. Jeden z urzędników powiedział dwumiesięcznikowi „Foreign Policy”, że są w Pentagonie ludzie, którzy „analizują możliwość użycia taktycznej broni jądrowej; o tym nie myślano tu od lat”.

Symulacja: atak na Bałtów
Jedną z osób, które muszą brać pod uwagę taką ewentualność, jest David Ochmanek – ekspert RAND Corporation, ośrodka analitycznego związanego z amerykańską armią.

W czerwcu 2014 r. na zlecenie sił powietrznych zaczął on przeprowadzać symulacje ewentualnej wojny z Rosją, która miałaby się toczyć o Litwę, Łotwę i Estonię.

Wypadły one źle. Nawet w najbardziej optymistycznym scenariuszu, zakładającym, że siły NATO będą wcześniej stacjonować w państwach bałtyckich, ledwo udało się utrzymać ich stolice.

– Dziś, gdy w krajach bałtyckich nie ma żadnych wojsk NATO, Sojusz nie ma możliwości obrony tych państw przed Rosją – twierdzi Ochmanek w rozmowie z „Tygodnikiem”.

Z symulacji Ochmanka wynikało, że dopiero w następnych fazach konfliktu przewaga Sojuszu nad Rosją urosłaby na tyle, że wykonalne byłoby odbicie państw bałtyckich okupowanych przez Rosjan [patrz rozmowa poniżej – red.].

Łukasz Kulesa: – Mowa tu o bardzo poważnych scenariuszach, w których NATO przeprowadza kontratak m.in. skierowany na cele na terytorium Rosji. Prędzej czy później pojawiłby się aspekt broni jądrowej. Dlatego lepiej skupić się na zapobieganiu wybuchowi takiego konfliktu.

Tylko jak interpretować pojęcie „zapobieganie”? Wśród krajów NATO nie ma tu zgody: jedne uważają, że zapobiegać powinno się głównie środkami dyplomatycznymi, także przez dialog z Rosją. Inne – że, prócz dyplomacji, należy podjąć decyzję o stałych bazach NATO w krajach tzw. wschodniej flanki Sojuszu.

O tym właśnie ma być mowa na szczycie NATO w Warszawie latem 2016 r. A że symulacje, które prowadzi przecież nie tylko Ochmanek, wypadają jak wypadają, można sądzić, że najbliższe miesiące wypełnią intensywne dyskusje – choć raczej za kulisami, nie w mediach.

Kreml się zbroi
Na razie wydaje się, że wśród zachodnich polityków przewagę mają przeciwnicy zakładania stałych baz NATO w krajach bałtyckich i w Polsce. Choć przecież na przeszkodzie „odprężenia” na linii Zachód–Moskwa stoi dziś nie tylko agresywna polityka Putina, ale także rosyjskie zbrojenia, realizowane konsekwentnie od kilkunastu lat.

Już dziś, zdaniem ekspertów, rosyjska armia jest nie tylko coraz lepiej uzbrojona, coraz bardziej mobilna, ale też coraz sprawniejsza dzięki nieustającym manewrom. Efekty widać choćby nad Syrią: Rosja po raz pierwszy prowadzi tu precyzyjne, „chirurgiczne” naloty, stosując zaawansowaną broń, którą dotąd chlubiło się głównie NATO.

– Uważam, że po reformach z ostatnich kilkunastu lat jest to dziś jedna z najlepszych armii na świecie – ocenia w rozmowie z „Tygodnikiem” Andrzej Wilk, ekspert z warszawskiego Ośrodka Studiów Wschodnich, który rosyjskie wojsko obserwuje od lat. – Nie tylko dlatego, że jest ona konsekwentnie modernizowana, jeśli idzie o sprzęt – i mam na myśli nie tylko czołgi i samoloty, ale też np. wyposażenie szpitali polowych. Siły Zbrojne Rosji otrzymują nie tylko nowoczesne zabawki do strzelania, ale wszystko, co potrzebne jest do prowadzenia wojny.

– Ponadto jest to armia, która nieustannie ćwiczy – podkreśla Wilk. – Tymczasem wojsko, które nie ćwiczy, nie umie walczyć. Niezależnie od tego, jak by nie było wyposażone.

Jest tu jeszcze jeden aspekt, który powinien niepokoić zwłaszcza Polskę i kraje bałtyckie: to cicha quasi-aneksja Białorusi.

– Warto mieć świadomość, że pod względem operacyjno-strategicznym armia białoruska stanowi dziś de facto część Sił Zbrojnych Rosji. A jej uzależnienie, mimo okresowej suwerennościowej retoryki prezydenta Łukaszenki, z roku na rok się pogłębia – mówi Wilk.

Dostęp zablokowany
Choć w amerykańskich symulacjach wojny na pierwszej „linii” są państwa bałtyckie – bo one są dziś „miękkim podbrzuszem” NATO – to rola Polski jest w tych scenariuszach kluczowa. Plany na wypadek takiego konfliktu (kryptonim: „Eagle Guardian”) zakładają m.in. udostępnienie NATO polskich portów nad Bałtykiem, a także udział w walkach polskich sił lądowych. I jedne, i drugie stałyby się wtedy zapewne celem ataków lotniczych i rakietowych, prowadzonych z obwodu kaliningradzkiego, „terenu – jak twierdzi gen. Ben Hodges, dowódca wojsk lądowych USA w Europie – świetnie chronionego i uzbrojonego, z którego, jeśli będą chcieć, [Rosjanie] mogą zablokować dostęp do Bałtyku”.

Z kolei dowódca amerykańskiego lotnictwa na Starym Kontynencie, gen. Frank Gorenc, ostrzegał już przed rokiem, że w zasięgu ognia z Kaliningradu pozostaje jedna trzecia przestrzeni powietrznej Polski. Rosjanie mogą stąd stosować taktykę blokowania dostępu do wód terytorialnych i przestrzeni powietrznej nieprzyjaciela, tzw. anti-access/area denial, której używają także w rejonie Morza Czarnego oraz w Syrii.

Wydaje się, że polskie MON dostrzegło to zagrożenie, ogłaszając przed miesiącem zakup 40 taktycznych pocisków manewrujących o obniżonej wykrywalności, produkcji koncernu Lockheed Martin. Ważące ponad tonę, mogą z ponaddźwiękową prędkością osiągać cele w odległości nawet 320 km. Po dostosowaniu ich do myśliwców F-16 Polska zyska możliwość prowadzenia precyzyjnych nalotów na instalacje wojskowe w Kaliningradzie i na Białorusi. Zakup podobnego systemu dla okrętów podwodnych rozważa też marynarka.

Korytarz suwalski
Skoro o Polsce mowa: w języku amerykańskich wojskowych pojawiło się ostatnio nowe pojęcie: „Suwałki Gap”, czyli „luka suwalska” lub „korytarz suwalski”. Tak określa się dziś, podczas natowskich gier wojennych, połączenie lądowe między Polską a Litwą.

Przypomnijmy: z symulacji wynika, że na początku hipotetycznej wojny z Rosją NATO traci kraje bałtyckie i w konsekwencji, chcąc wywiązać się ze zobowiązań sojuszniczych, musi podjąć próbę ich odbicia.

Właśnie w tym momencie kluczowego znaczenia nabiera ów „korytarz suwalski”. Licząca tylko 104 km granica Polski z Litwą to jedyne lądowe połączenie państw bałtyckich z resztą terytorium NATO. Tym właśnie „korytarzem” – także w razie kryzysu, poprzedzającego hipotetyczną wojnę – musiałyby podążać wojska NATO, idące na pomoc Bałtom.

Nazwę „Suwałki Gap” Amerykanie wybrali nieprzypadkowo: u wojskowych budzi skojarzenia z określeniem „Fulda Gap”, znanym z czasów zimnej wojny „korytarzem fuldańskim”: obszarem wokół zachodnioniemieckiego miasta Fulda, blisko ówczesnej granicy RFN–NRD, który był najbardziej dogodnym miejscem dla rozwinięcia sowieckich mas pancernych, w razie ich ataku na Zachód [więcej o „Fulda Gap” patrz poniżej – red.].

Gdyby w czasie wojny Rosjanom udało się zablokować „korytarz suwalski”, wtedy pomoc dla Litwy, Łotwy i Estonii mogłaby być dostarczana wyłącznie drogą lotniczą bądź morską, których blokada byłaby dla Rosjan zapewne jeszcze łatwiejsza.

Utrzymanie tego terenu – czyli zapewnienie lądowej „drogi życia” dla Bałtów – jest dla NATO kluczowe nie tylko z wojskowego punktu widzenia. W kategoriach politycznych może to być warunek dalszego istnienia Sojuszu. W końcu utrata możliwości obrony – czy też odbicia, w razie ich okupacji – krajów członkowskich godziłaby w polityczny sens NATO. A niewątpliwie o tym marzy dziś Władimir Putin – być może bardziej nawet niż o kontynuowaniu „rekonkwisty” obszarów należących kiedyś do Związku Sowieckiego.

Kiedy więc latem tego roku amerykańscy żołnierze wracali przez Polskę z manewrów z Estonii do swych baz w Niemczech (nazwano to „Dragoon Ride” – przemarszem dragonów), zwłaszcza na odcinku Kowno–Suwałki podobno uważnie się rozglądali.

„Przez wszystkie te lata, kiedy stacjonowaliśmy w zachodniej części Niemiec, znaliśmy tam wysokość wszystkich tuneli, wiedzieliśmy, co możemy nimi transportować. Nie mamy tej wiedzy w Europie Środkowej” – wyjaśniał gen. Ben Hodges.

Gra w cykora
Dochodziło południe, piątek 12 grudnia 2014 r. Turbośmigłowiec linii SAS, lot numer SK-1755 z Kopenhagi do Poznania, z 50 pasażerami na pokładzie, wspinał się po starcie na wysokość 7,5 km, gdy piloci usłyszeli nagle polecenie szwedzkich kontrolerów wojskowych: „Wstrzymać wznoszenie!”. To inny samolot, z wyłączonym transponderem (urządzeniem identyfikującym), zbliżył się na odległość ledwie kilometra od maszyny SAS. Załogi szwedzkich myśliwców potwierdziły potem: bezpieczeństwu lotu do Polski zagroził rosyjski samolot szpiegowski.

Był to tylko jeden z wielu incydentów z udziałem rosyjskich maszyn, do których od wielu miesięcy dochodzi w powietrzu. Większość dotyczy zbliżenia się do granicy NATO bądź już naruszenia natowskiej przestrzeni powietrznej – jak w ubiegłym tygodniu, gdy Turcy zestrzelili rosyjski bezzałogowy samolot rozpoznawczy (tzw. drona).

To nie tylko wojna nerwów, lecz element celowej strategii ryzykownych zachowań – od czasu zimnej wojny określanej mianem brinkmanship. Jej szerszy, polityczny cel to zmuszenie strony przeciwnej, zaniepokojonej możliwością wybuchu konfliktu bądź samą tylko eskalacją, do ustępstw. Bertrand Russell – brytyjski logik, matematyk i pacyfista – porównał to do „gry w cykora”. Taktyka konfrontacyjna może przynieść duży zysk bądź stratę; unikanie konfliktu, choć zapobiega stratom, powoduje jednak utratę prestiżu.

To ważne, gdyż wiarygodność NATO opierała się dotąd wyłącznie „na domyśle”: artykuł V traktatu waszyngtońskiego przywołano tylko raz, po atakach terrorystycznych na USA w 2001 r. NATO nigdy nie przeszło próby ogniowej w konfrontacji z „tradycyjnym” przeciwnikiem. Porażką Sojuszu byłaby więc nie tylko przegrana wojna, lecz także doprowadzenie do sytuacji, w której artykuł V nie zostałby przywołany w stosownej chwili.

– Można się skupiać na szczegółach, np. na tym, jak wyglądałaby walka z armią rosyjską w Kaliningradzie: oni nas atakują Iskanderami, my ich lotnictwem; oni samolotami Su-34, to my marynarką... Ale ważniejsze jest teraz, aby ograniczać możliwości Rosjan w „testowaniu” przez nich artykułu V – mówi „Tygodnikowi” Łukasz Kulesa.

Jak powstrzymywać?
Jak bardzo należy się obawiać eskalacji napięć między Zachodem i Rosją? Po rozpoczęciu rosyjskiej agresji na Ukrainę NATO zaczęło dostosowywać się do nowej sytuacji. Zdecydowano o wzmocnieniu sił szybkiego reagowania (już wcześniej, w teorii, istniejących), postanowiono stworzyć „szpicę”, zaczęto też organizować natowskie ćwiczenia w naszym regionie. W Polsce i krajach bałtyckich ma być rozlokowany sprzęt wojskowy, choć w niewielkich ilościach.

Ale to nadal mało.

W minionym tygodniu sekretarz obrony USA Ash Carter (który karierę zaczynał w latach 80. XX w., zajmując się, jako młody naukowiec, fizyką reakcji jądrowych) zapewnił, że Waszyngton „podejmie wszystkie konieczne kroki w celu powstrzymania szkodliwego wpływu Rosji oraz stosowanych przez nią przymusu i agresji”. Wygląda na to, że amerykańska machina wojskowa przestawia się na nowe tory. Ale to, czy Amerykanie zjawią się na stałe w Polsce i krajach bałtyckich, zależy nie od wojskowych, lecz polityków.

Czy jednak nowa doktryna powstrzymywania (na wzór tej zaproponowanej przez Gerorge’a Kennana w jego kanonicznym artykule w „Foreign Affairs” w 1947 r.) odniosłaby dziś skutek? Kłopot z porównywaniem obecnych napięć z zimną wojną polega m.in. na tym, że Rosja nie jest – jak kiedyś Związek Sowiecki – odizolowana od świata; nie proponuje też na eksport swej ideologii. Jest natomiast niesłychanie aktywna w wielu nowych sferach.

„Moskwa używała już wszystkiego: od podejrzanych umów energetycznych po konsorcja kompanii wydobywczych, pieniądze w londyńskim City i finansowanie skrajnych partii politycznych w Europie – czytamy w tekście opublikowanym w minionym tygodniu na stronach magazynu „The Atlantic”. – Jej powodzenie w tych działaniach podnosi gospodarczy koszt [ewentualnego] konfliktu, ogranicza opór wobec Moskwy i przysparza prorosyjskiego lobby w zachodnich stolicach. Kreml skutecznie używa globalizacji jako swojego oręża”.

Być może więc gry wojenne, prowadzone dziś znów w zachodnich sztabach, i wynikające z nich przykre konkluzje, które, miejmy nadzieję, wpłyną na decyzje szczytu NATO w Warszawie w sprawie stałych baz Sojuszu w Polsce i krajach bałtyckich – to dopiero jedna strona tego medalu. A powstrzymywanie Kremla przypominać będzie również starcie z wielką, globalną mafią.
I będzie trwać bardzo długo. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2015