Putin nie umie inaczej

Andrzej Wilk, ekspert ds. obronności w Ośrodku Studiów Wschodnich: Prezydent Rosji buduje jej potęgę na podstawie armii. A po rozpoczętych ponad dekadę temu reformach jest to dziś jedna z najlepszych armii na świecie.

19.10.2015

Czyta się kilka minut

Andrzej Wilk /  / Fot. archiwum prywatne
Andrzej Wilk / / Fot. archiwum prywatne

WOJCIECH PIĘCIAK i MARCIN ŻYŁA: W języku amerykańskich wojskowych pojawiło się ostatnio nowe pojęcie: „Suwałki Gap”, czyli „luka suwalska” lub „korytarz suwalski”. Mowa o połączeniu lądowym między Polską i Litwą. Czy jest analogia między „Suwałki Gap” i słynnym pierwowzorem „Fulda Gap”?
ANDRZEJ WILK: Określenie „Fulda Gap” – Niemcy mówili: „Fulda-Lücke”, „luka fuldańska” – było przed 1989 r. jednym z kluczowych pojęć dla strategii obronnej NATO w Europie. Chodziło o teren wokół zachodnioniemieckiego miasta Fulda, położonego blisko ówczesnej granicy z komunistycznymi Niemcami Wschodnimi, za którą skoncentrowane były wojska sowieckie, gotowe do ataku na Zachód. Było to najbardziej dogodne miejsce pod względem geograficznym, gdzie Sowieci mogli rozwinąć ofensywę swoich formacji pancernych i zmechanizowanych – tak aby rozciąć na dwie części front wojsk NATO i uderzyć wprost na Frankfurt nad Menem, główny punkt logistyczno-zaopatrzeniowy dla wojsk USA w Niemczech Zachodnich. Dlatego kwestia, jak obronić „korytarz fuldański”, była tak ważna.

W przypadku „korytarza suwalskiego” sytuacja jest inna? Nie chodzi o obronę?
Teren „Suwałki Gap” nabiera kluczowego znaczenia nie dla obrony – jak miało to miejsce w przypadku „Fulda Gap” – lecz dla ofensywy prowadzonej przez wojska NATO. A ściślej: kontrofensywy. Mówimy bowiem o hipotetycznej sytuacji, gdy Rosja atakuje kraje bałtyckie – albo konwencjonalnie, albo metodami podobnymi do zastosowanych w przypadku Krymu i Donbasu, wykorzystując w roli „piątej kolumny” mniejszość rosyjską. Po czym albo je zajmuje, albo doprowadza do jakiejś rosyjskiej irredenty na ich terenie, tak jak w Donbasie. Tak czy inaczej: w takiej sytuacji wojska NATO muszą albo przemieścić się szybko na teren krajów bałtyckich, albo wręcz przejść do kontrofensywy, żeby odzyskać teren zajęty już przez Rosjan. W każdym przypadku wąskie połączenie lądowe między Polską i Litwą – mówiąc umownie: odcinek Suwałki–Kowno – staje się wtedy kluczowe, jako kierunek przerzutu natowskich wojsk lub już ich kontrataku.

Mówiąc inaczej: „korytarz suwalski” jest ważny, aby w razie czego NATO mogło pomóc Bałtom drogą lądową?
W takim scenariuszu siły NATO, zmierzające do krajów bałtyckich, musiałyby przejść przez ów „korytarz”. Zresztą bardzo dla kontrataku niedogodny. Sojusznicze wojska – analogicznie jak armia sowiecka w „luce fuldańskiej” – miałyby po obu skrzydłach ugrupowania przeciwnika: z jednej strony siły w obwodzie kaliningradzkim, z drugiej zgrupowanie wojsk na Białorusi. Warto mieć świadomość, że pod względem operacyjno-strategicznym armia białoruska stanowi de facto część Sił Zbrojnych Rosji, a jej uzależnienie – mimo okresowej suwerennościowej retoryki prezydenta Łukaszenki – z roku na rok się pogłębia. Ponadto, wojska rosyjskie i nominalnie sprzymierzone z nimi wojska białoruskie dysponowałyby atutem czasu: jako strona agresywna mogłyby wcześniej dokonać koncentracji w wybranym miejscu. Mówimy w końcu o sytuacji, w której to Rosja zaczyna wojnę. I wtedy to my, NATO, mamy problem, bo to my musimy być stroną ofensywną na tak bardzo niedogodnym terenie.

Pytamy o to wszystko, gdyż o ile pojęcie „Fulda Gap” było symbolem sojuszniczej solidarności w obronie RFN, o tyle „Suwałki Gap” może się stać symbolem słabości Zachodu. Amerykanie mieli prowadzić ostatnio tzw. gry wojenne, zakładające, że Rosja próbuje zaanektować kraje bałtyckie i NATO musi odpowiedzieć. I za każdym razem Rosji udawało się zająć kraje bałtyckie... Czy można je obronić?
Oczywiście, że można – doprowadzając do sytuacji, w której koszty agresji byłyby dla Rosji na tyle wysokie, że wolałaby się dobrze zastanowić, zanim cokolwiek uczyni. Tylko że aby osiągnąć taki efekt odstraszania, należałoby rozmieścić w każdym z krajów bałtyckich co najmniej po jednej dywizji, najlepiej amerykańskiej, tzw. ciężkiej – pancernej lub zmechanizowanej. Bo kraje bałtyckie można obronić, ale pod jednym warunkiem: że od początku na poważnie myśli się o ich obronie, zamiast dawać im nadzieję – nawet jeśli nie złudną – że być może zostaną za jakiś czas odbite.

W 2016 r. w Warszawie odbędzie się szczyt NATO, który ma podjąć kolejne decyzje w sprawie tzw. wschodniej flanki. Wyobraźmy sobie, że jest Pan szefem sztabu i dostaje zadanie: zaplanować obronę krajów bałtyckich. Albo przynajmniej ocenić, jakie siły odstraszą Rosję. Co Pan proponuje?
Najpierw zapytałbym, co mam do dyspozycji: czym rozporządzam, z jakiego „koszyka” mogę wybierać... Moim zdaniem, aby myśleć realnie o obronie krajów bałtyckich w przypadku hipotetycznego konfliktu z Rosją, znaczące siły NATO musiałyby być obecne w tych państwach jeszcze przed rozpoczęciem konfliktu. Choć i to nie gwarantuje Bałtom pełnego bezpieczeństwa. Bo przecież może dojść do takiej sytuacji, że Kreml podejmie jakieś agresywne kroki, ale z arsenału działań nieregularnych, określanych modnym ostatnio pojęciem tzw. wojny hybrydowej, z którym niekoniecznie się zgadzam – zgodnie z definicją chociażby II wojna światowa była konfliktem hybrydowym. Mogłyby to być np. działania terrorystyczne lub partyzanckie, oparte na jakiejś części mniejszości rosyjskiej żyjącej w tych krajach. I wtedy wojska NATO będą stać bezczynnie, z bronią u nogi, gdyż rządy zachodnie, które wysłały tam swoich żołnierzy, uznają, że nie doszło do agresji w myśl artykułu V traktatu waszyngtońskiego.

Czyli nie wystarczy składowanie ciężkiego sprzętu w krajach bałtyckich i w Polsce, co teraz planują Amerykanie?
W tej chwili wiemy, że w każdym z krajów bałtyckich ma być rozmieszczone na stałe uzbrojenie, które starczyłoby na wyposażenie jednej kompanii zmechanizowanej U.S. Army. To działanie tylko „ku pokrzepieniu serc” Bałtów. Choć i to chyba nie za bardzo... Składowanie ciężkiego uzbrojenia miałoby sens tylko w jednym wypadku: gdyby było go dość dużo, aby w krótkim czasie, kilku dni, można było rozwinąć np. całą dywizję pancerną, i by już na miejscu byli przeszkoleni żołnierze – niekoniecznie Amerykanie.

O jakim czasie mówimy? Zajęcie przez Rosjan państw bałtyckich to kwestia dni czy godzin?
To niewielki obszar. Jeśli nie napotyka się oporu albo opór jest niewielki, przy obecnym poziomie mobilności formacje pancerno-zmechanizowane mogą zająć go w jeden dzień. Z Pskowa do Windawy jest niespełna 500 km, do Tallina, Rygi czy Wilna zdecydowanie bliżej. Co innego, gdyby armia rosyjska napotkała godny opór.

Zatem idea tzw. szpicy NATO, która miałaby być przerzucana w rejon konfliktu – idea forsowana zwłaszcza przez Niemców na szczycie NATO w 2014 r., jako alternatywa dla stałych baz w krajach bałtyckich i Polsce – to fikcja?
Zależy, o jakiej perspektywie czasowej mówimy. Szpica mogłaby odegrać pewną rolę, ale dopiero w drugiej fazie konfliktu: gdy już po tym, jak Rosjanie zajęli kraje bałtyckie, NATO przechodzi do kontrataku i je odbija. Na lądzie właśnie przez „korytarz suwalski”.

Jest on jednak dość wąski. Czy aby pomóc Bałtom, konieczne byłoby zaatakowanie Rosji, tj. Kaliningradu?
Tylko o jakim scenariuszu tutaj mówimy: czy o sytuacji, gdy Rosjanie atakują otwarcie, czy też gdy usiłują zdestabilizować albo/ /i zająć kraje bałtyckie „metodą donbaską”, nie brudząc sobie rąk. Bo trzeba pamiętać, że w przypadku krajów bałtyckich jakaś rosyjska irredenta na wzór Donbasu miałaby większe szanse powodzenia niż w przypadku Ukrainy. Po pierwsze, w krajach bałtyckich jest zdecydowanie więcej Rosjan niż na Ukrainie, np. w Estonii czy na Łotwie stanowią jedną trzecią społeczeństwa, a przy niewielkiej populacji państwa – rzędu 1,5-2 mln mieszkańców – jest to bardziej znaczące niż w państwie kilkudziesięciomilionowym. Po drugie, potencjał militarny Bałtów jest mniejszy niż Ukraińców, nie mają własnego lotnictwa ani sił pancernych, choć ostatnio podejmują wysiłki, by to zmienić.
Wracamy tu do podstawowego pytania: czy w razie zbrojnej irredenty kraje NATO uznają ją za agresję? Bo można sobie wyobrazić taką sytuację, że np. wprawdzie większość Rosjan, obywateli Łotwy, pozostaje neutralna, ale znajduje się wśród nich dość liczna grupa przeszkolona w Rosji i wyposażona w rosyjski sprzęt, która zaczyna rozróbę. Nie ma tu zatem bezpośredniej agresji militarnej z Rosji, przeciwnikiem są zaś, formalnie rzecz biorąc, obywatele Łotwy narodowości rosyjskiej. Co wtedy robi NATO? Jak wypełnić treścią artykuł V?

No właśnie: co wtedy może zrobić NATO?
Nawet w przypadku zgodnej decyzji Sojuszu, że nastąpiła agresja, łotewski sojusznik może dostać tylko wsparcie w postaci np. koców i żywności... Bo przecież artykuł V nie zobowiązuje nikogo do automatycznego przyjścia ze zbrojną pomocą. Każdy kraj NATO sam decyduje, czy i jak pomoże. Albo nie pomoże. W tym momencie niewystarczająca mogłaby się okazać nawet kluczowa skądinąd kwestia interpretacji: czy Łotwa została w ogóle zaatakowana?

W dyskusjach w USA mówi się ostatnio także o tym, że Kaliningrad, i teraz również Krym, mogą być „naziemnymi lotniskowcami”, z których Rosja mogłaby skutecznie razić obszar NATO w rejonie Morza Bałtyckiego i Czarnego. Czy to także problem?
Bądźmy realistami: przy obecnym zasięgu artylerii rakietowej i po części również lufowej całe terytorium krajów bałtyckich jest dziś w zasięgu rażenia sił rosyjskich, i to bez ruszania się z domu, tj. z miejsc ich stałej dyslokacji.

Czy więc Kaliningrad jest zagrożeniem dla Polski?
To zależy, jak rozumiemy zagrożenie. Z moich obserwacji wynika, że to, co Rosjanie robią w obwodzie kaliningradzkim już od kilkunastu lat, nie wskazuje, aby obszar ten miał być w ich planach miejscem, z którego wyjdzie ofensywa na Polskę. Oni traktują eksklawę jako miejsce, z którego mogą nam – czyli NATO – szkodzić, np. przez wiązanie naszych sił i utrudnianie nam działań, których celem byłoby wsparcie Bałtów.

W tym roku w Rosji odbywało się wiele ćwiczeń wojskowych. Po ich przebiegu zwykle można coś wnioskować. Co ćwiczono?
Od lat to samo: klasyczne starcie z armią potencjalnego przeciwnika. Ofensywę, czasem też obronę, po której przechodzono rzecz jasna do kontrofensywy.

Obserwuje Pan reformy w rosyjskim wojsku. Wielu na Zachodzie sądzi, że nie jest ono groźne. Jaka jest dziś ta armia?
Uważam, że po reformach z ostatnich kilkunastu lat jest to dziś jedna z najlepszych armii na świecie. Nie tylko dlatego, że jest konsekwentnie modernizowana, jeśli idzie o sprzęt – i mam na myśli nie tylko czołgi i samoloty, ale też np. wyposażenie szpitali polowych. Siły Zbrojne Rosji otrzymują nie tylko nowoczesne zabawki do strzelania, ale wszystko, co potrzebne jest do prowadzenia wojny. Ponadto jest to armia, która nieustannie ćwiczy. Tymczasem wojsko, które nie ćwiczy, nie umie walczyć – niezależnie od tego, jak by nie było wyposażone. Widać to było po Ukraińcach: w Donbasie ich armia dopiero uczyła się, jak się walczy, bo wcześniej prawie w ogóle nie ćwiczyła.

Skąd więc na Zachodzie dość powszechna opinia, że to armia słaba?
Paradoksalnie na Zachodzie – głównie w Europie – jest zapotrzebowanie na taki właśnie wizerunek rosyjskiej armii: słabej i niegroźnej. Dzięki temu zachodni politycy nie muszą podejmować wysiłków, nie muszą wydawać pieniędzy na obronność, co jest mało popularne w społeczeństwach. Zresztą Rosjanie skwapliwie wychodzą naprzeciw temu zapotrzebowaniu. Mają od lat całą grupę tzw. niezależnych ekspertów, którzy jeżdżą po świecie i opowiadają, jaką to kiepską armię ma Rosja, utwierdzając opinię, że Zachód nie musi wydawać pieniędzy na polepszanie swego potencjału militarnego, bo Rosja jest niegroźna. Gdy rozmawiam o tym z kolegami z Zachodu, zadaję im pytanie: jak to możliwe, że w kraju, gdzie niezależny dziennikarz niewpisujący się w odgórną linię ryzykuje życiem, władze pozwalają tym ludziom na swobodne funkcjonowanie, na podróże zagraniczne? Jak to możliwe, że mogą oni bez przeszkód szkalować rosyjską armię – by użyć języka putinowskiej propagandy – w sytuacji, gdy państwo rosyjskie robi wiele, by wojsko znów otaczane było w społeczeństwie kultem i hołubione? Nie oznacza to, że armia rosyjska nie ma słabych stron i nie boryka się z problemami. Ma je, jak najbardziej, ale w każdej ocenie należy zachować proporcje i np. informując o opóźnieniu budowy jednego okrętu, nie wypada przemilczać ukończenia w terminie kilkunastu innych.

Po co właściwie Rosja tak inwestuje w armię?
Widzę tylko jedną odpowiedź: Rosja nie ma innego pomysłu na siebie. Jej przywódcy, na czele z Putinem, patrzą na rosyjską historię, na kilka ostatnich wieków i wyciągają taki oto wniosek, że skoro w przeszłości Rosja jako państwo kwitła jedynie wtedy, gdy była mocarstwem militarnym, to dziś powinno być podobnie. Wcześniej tak było za cara Piotra I, który na początku XVIII w. uruchomił program zbrojeń i sprawił, że Rosja, dotąd prowincjonalna, stała się ważnym europejskim graczem. Podobnie było w końcu XIX w., gdy industrializacja kraju odbywała się poprzez przemysł zbrojeniowy, w tym stoczniowy. I tak było za Stalina, który w okresie kilkunastu lat poprzedzających wybuch II wojny światowej modernizował Związek Sowiecki wyłącznie na bazie armii i gigantycznych programów zbrojeniowych. I także Putin buduje potęgę Rosji, inwestując w armię, która jest dziś jedynym atrybutem rosyjskiej mocarstwowości. Być może nie umie inaczej. ©℗

ANDRZEJ WILK jest głównym specjalistą ds. wojskowych aspektów bezpieczeństwa międzynarodowego w Ośrodku Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie. Wcześniej pracował w MON, w Oddziale Planowania Strategiczno-Obronnego Departamentu Systemu Obronnego. Autor wielu publikacji o kwestiach militarnych na obszarze b. ZSRR.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2015